Szablon stworzony przez Arianę dla Wioski Szablonów | Technologia Blogger | X X X

czwartek, 29 października 2015

Sprawdź czy masz zadatki na dobrą wiedźmę

Swój świat widzisz w kolorach tęczy. Potrafisz dostosować się do każdego napotkanego człowieka, ale jeśli jakiś Ci się nie spodoba to powiesz mu to nie owijając w bawełnę. Nie dbasz o jego uczucia, bo przecież tyle się mówi o zdrowym egoizmie. Tak długo pracowałaś by wreszcie go dostrzec, więc czemu masz się teraz ograniczać?


Twój dom to Twoje królestwo, a wszystko musi chodzić tak jak sobie tego życzysz. Rozstawiasz więc domowników po kątach, a jeśli już ktoś nadepnie Ci na odcisk... Oj biada temu nieszczęśnikowi! Szczęśliwie Twoi domownicy doskonale wyczuwają Twoje zmienne nastroje, więc krew się jeszcze nie polała. A jeśli już? Cóż, przecież masz prawo być egoistką! Wszędzie o tym teraz głośno. Nie będziesz się ograniczać, a jeśli komuś coś nie pasuje? Proszę bardzo, droga wolna. Nie potrzeba Ci takiej duszyczki.


Aż tu nagle nikt przy Tobie nie zostanie. Żadna dobra duszyczka nie zniesie takich katuszy. Będziesz miała szczęście, jeśli znajdzie się tuż obok Ciebie jakiś chętny masochista, który to chętnie Ci będzie usługiwał. Taki człowiek popychadło. Bez własnego zdania, choć może nie do końca... taka szara myszka, obawiająca się powiedzieć cokolwiek, by przypadkiem Cię nie urazić. Tak, od teraz to te szare myszki staną się Twoją codziennością, ale jedynie wtedy, kiedy będą miały zakusy masochistyczne. W przeciwnym razie... no cóż, zostaniesz sama.

 To znak, że dopadła Cię Twa wiedźmowata natura!

Sama z tym swoim egoizmem i poglądami. Sama z powoli upadającymi marzeniami, bo przecież te które mogłaś już spełniłaś, a nowe? Po co miałabyś mieć nowe marzenia, skoro z nikim nie możesz się nimi podzielić? Dla samej siebie? A proszę bardzo. Znajdź je, choć jestem niemalże przekonana że jednym z nich będzie zwykłe wyjście na piwo z przyjaciółmi. Przyjaciółmi, których sama odrzuciłaś. Swoimi własnymi rękoma, nogami i tym ciętym językiem, któremu jadu to nie brakowało. Oj nie.

Przyznaj się sama przed sobą... chciałabyś obcować z taką wiedźmą? Egoistką do potęgi entej, albo i jeszcze większej. Pannicą, która wszystko wie najlepiej i na każdy temat potrafi się wypowiedzieć. Osobnikiem, który zawsze wtrąci swoje trzy grosze, ale nigdy swych słów nie cofa. Chciałabyś?

Ja nie bardzo. 

Nie lubię tych wszystkowiedzących i zwykle nieomylnych wiedźm. Nie można z nimi poprowadzić normalnego dialogu, a już nie daj boże mieć inną opinię na dany temat. Omijam takie osobniki szerokim łukiem i staram się taką nie zostać. Nie mnie jednak oceniać, czy moje starania działają.

Uczepiłam się tego egoizmu jak rzep psiego ogona. O co więc chodzi? O moją ostatnio ulubioną mantrę, którą powtarzam uparcie i do znudzenia. 

ZACHOWAJ UMIAR. 

Owszem, egoizm jest dobry. Nie zaprzeczam temu w żaden sposób, a przynajmniej nie chcę tego zrobić. Po prostu kieruj się zdrowym rozsądkiem, kiedy już wprowadzasz do swojego życia nutę egoizmu. Nie daj się skusić jego potencjalnym zaletom, bo uwierz mi. Możesz tego potem żałować do końca życia, kiedy już całkiem zgorzkniejesz i stracisz wszystkich. Zachowaj umiar. Znajdź swój własny złoty środek. Nie daj sobą pomiatać, ale dopuść do swojej głowy fakt, że każdy ma prawo mieć swoje własne zdanie. Nie zmieniaj go na siłę. 

Muszę Cię tutaj zmartwić - każda kobieta ma w sobie coś z wiedźmy. Sztuka więc jedynie w tym, by nie dać z siebie zrobić większej wiedźmy niż się nią w rzeczywistości jest. Zdław swojego potwora w zalążku. Pozwól sobie na zdrowy egoizm, ale nie zachłyśnij się nim. Pamiętaj co w życiu jest najważniejsze.

A Wy kochani? Odnajdujecie w sobie coś z wiedźmy? Jak tam u Was bywa z egoizmem? Daliście się już mu porwać?

Źródło: 1

poniedziałek, 26 października 2015

Pies, Harry, rower, miasto... na co jeszcze padnie los?


Dzisiaj dość nietypowo, bo i mnie dopadła nominacja do wyzwania ostatnio w tych stronach popularnego - Liebster Award, za którą chciałabym serdecznie podziękować Kelnerce! Z tego co mi wiadomo sama również powinnam nominować parę osób i wymienić swoje do nich pytania. Nie chcę jednak ograniczać zabawy do tych kilku osób, więc poproszę o to Was kochani, żebyście pobawili się ze mną i odpowiedzieli na pytania.


Teraz już bez dłuższego wstępu zapraszam do czytania!



Wojna! Pies - Kot - co wybierasz?

Nie będzie dla nikogo zaskoczeniem ma odpowiedź - zdecydowanie stawiam na pieski. Wydają mi się przyjaźniejsze niż kociaki. Marzyłam o takim małym paskudzie całe swoje życie i niedawno (bo w styczniu bieżącego roku) udało mi się to marzenie spełnić. Zwierzak ma się dobrze i robi się coraz śmielszy i kapryśny. Kocham go całym swym serduchem.

Co sądzisz na temat uzewnętrzniania swoich poglądów przy nowo poznanych ludziach, np w pracy?

Jako osóbka nieco nieśmiała mam podzielone zdanie tutaj. Wciąż mam problem z uzewnętrznianiem swych poglądów nawet wśród grona przyjaciół, kiedy od tak sobie plotkujemy... a jednak ten problem znika tu na blogu, kiedy to piszę o wszystkim co mi w sercu gra i potrafię, a przecież kochani moi, nie znamy się w świecie realnym. Być może mijamy się na ulicy i nie rozpoznajemy się. 

Myślę jednak, że warto powiedzieć co się myśli, kiedy już ktoś nas o to zapyta. Nie powinno się chować w swojej skorupce, wzruszać ramionami i mruczeć ciche "nie wiem". Lepiej powiedzieć szczerze to co nam w serduchu gra. Oczywiście robiąc to w umiejętny sposób i nikogo nie obrażając. 

Rower czy samochód a może spacer, co wybierasz?

Samochód, rower i spacer - wszystkie te trzy formy są obecne w moim życiu. Spaceruję z moim psiakiem, niezależnie od tego czy mi się chce czy nie i szczerze mówiąc cieszę się że to robię. Mogę przynajmniej na chwilę wyjść z domu, odetchnąć pełną piersią i poukładać myśli, kiedy tego potrzebuję. Rower to mój ulubiony środek lokomocji, który jednak spada na dalszy plan w zimowe miesiące. Szkoda, ale co zrobić taki już jego urok (choć wiem, że są ludzie jeżdżący nawet i kiedy śniegu jest od groma). A samochód? No cóż, jako wzięty kierowca uwielbiam nim jeździć. Wsiadam i pędzę na dworzec lub do pracy. Oszczędzam tym swoją energię i czas, ale pozwalam kilogramom spokojnie się odkładać. 

Trudny to wybór i chyba zostawię Was z tym tak samo jak siebie samą, choć jeśli miałabym wybrać to postawiłabym jednak na rower, do którego mam sentyment i jest tańszy w utrzymaniu!

Miasto czy wieś - na co padł twój wybór?

 Jestem miastowa i nigdy nie mieszkałam na wsi. Nie mogę więc wybrać. Moje wyobrażenia o wsi mogą być nieco przekłamane, ale szczerze mówiąc czasem sobie marzę o mieszkaniu na wsi. Gdzie jest więcej przestrzeni i zieleni, no i domki jednorodzinne też tam są.

Fotografia smarfonem czy aparatem? Uzasadnij!

Stawiam na aparat, choć i smartfon robi niezłe zdjęcia. Przyjemniej jednak chodzi mi się z aparatem. Z uśmiechem na twarzy robię zdjęcie za zdjęciem i czuję się tak profesjonalnie (choć moje zdjęcia dają wiele do życzenia). Smartfonem też pstrykam, ale wciąż jakby z lekkim oporem, martwiąc się tym co ludzie sobie o mnie pomyślą (całkiem niepotrzebnie zresztą). 
Zdjęcia cyfrowe czy wywołane, co wygrywa? 

Zdjęcia cyfrowe, z prostej przyczyny... zapominam ich wywołać. Nie potrafię spędzić dnia na wybieraniu zdjęć do wywołania. Jest ich zbyt dużo niestety, choć... może powinnam wreszcie to zrobić? 

DIY jest u ciebie gościnnie czy jest na porządku dziennym?

Niestety mam dwie lewe ręce i DIY jest u mnie jedynie gościnnie. Lubię sobie poeksperymentować, ale zazwyczaj nic z tego nie wychodzi niestety. No i smutno mi wówczas, że nie wyszło takie jak sobie wyobrażałam. Także ręcznie robiony albumy do zdjęć czy scrapbooking... chyba nigdy nie zrobię, choć skrycie o tym marzę.

Które lepsze: Second handy czy sieciówki? Rozwiń odpowiedz! 

Lumpeksy czy sieciówki.... sama czasem kupuję w second handzie, ale zazwyczaj nie mam do tego cierpliwości. Do szperania i szukania tej jednej, jedynej, wyjątkowej i na dodatek pasującej szmatki. Wybieram więc sieciówki, gdzie zakupy robi mi się łatwiej i przyjemniej, choć drożej...

Przywiązujesz uwagę do składów ubrań, w których chodzisz?

Raczej nie. Zazwyczaj ubieram to co lubię i to w czym czuję się wygodnie. Stawiam zdecydowanie na wygodę i odpuszczam sobie często te wszystkie trendy. Jeśli czegoś nie lubię to tego nie noszę. Nie stroję się też godzinami przed lustrem i nie stroję się bez potrzeby.

Harry Potter czy Zmierzch? Który typ bohatera fantastycznego wolisz?

Harry Potter i Zmierzch - dwa odrębne bieguny i oba te twory przeczytałam. Mało tego, powiem szczerze że oba mi się podobały w mniejszym lub większym stopniu ale jednak. Czytałam je również w dwóch różnych okresach czasu, a mimo to jakoś bliższy jest mi "Harry Potter" - może dlatego, że rosłam wraz z nim. Jego przygód było znacznie więcej i rozłożone zostały na przestrzeni czasu, a ja te książki wprost pochłaniałam.


Na koniec parę pytań do Was kochani oraz jednak zrobię jedną nominację, bo jestem niezwykle ciekawa Twych odpowiedzi kochana. Tak więc nominuję Anetę z bloga moje-pokoje.

Kawa czy herbata? Który z tych napoi to Twój napój Bogów?
Dlaczego zostałaś blogerem / czego szukasz na blogach?
Co jest Twoją największą porażką? Jak sobie z nią poradziłaś?
Aktywna fizycznie czy kanapowiec? Chciałbyś to zmienić?
Opisz siebie używając 10 słów.
Czym jest dla Ciebie szczęście?
Twoje motto to...?
Co Cię inspiruje? 
Gdzie chcesz siebie zobaczyć za 20 lat?

Miłego dnia kochani!

piątek, 23 października 2015

Strach ma wielkie oczy


Kiedy byłam małą dziewczynką bałam się firan wiszących w pokoju, spałam przy zapalonym świetle i wtulałam się w swoją ulubioną Myszkę Mickey. Słuchałam kołysanki taty, a potem szybko zamykałam oczy by na nie nie patrzeć. Bałam się również wyjść sama z domu, przejść przez ulicę na pasach, zgubić się w gąszczu ulic.

A dzisiaj? Dzisiaj robię te wszystkie rzeczy bez większego problemu, ale mój strach wcale nie zniknął. Przeobraził się jedynie i dorósł wraz ze mną. Dzisiaj boję się upadku z huśtawki czy roweru, ale obawiam się również otworzyć buzię w nowym towarzystwie, myśląc że przecież nie mam nic do powiedzenia. Boję się samemu podjąć jedną czy drugą inicjatywę. Boję się wielu rzeczy i walczę ze swoim strachem.

Mimo tej nieustannej walki, wielu porażek i zwycięstw, zdarza mi się zauważyć to co w tym całym strachu jest dobre. To właśnie on w dużej mierze kształtuje mój charakter, a nieustanna z nim walka pozwala mi na przezwyciężanie własnych słabości co prowadzi do delikatnych zmian i nieco większej pewności siebie. A przecież o to chodzi w naszym życiu, prawda? Do nieustannego dążenia do lepszej wersji siebie.

To strach hamuje nas tam gdzie trzeba. Dlatego powinniśmy mu czasem podziękować, za to że nie pozwolił nam wstrzymać oddechu pod wodą na dłużej niż 40 sekund, bo inaczej mogłoby się to skończyć makabrycznie. Za to, że nie dał na zielonego światła, gdy spieszyliśmy się na ważne spotkanie i nie docisnęliśmy pedału gazu do maksa. Żadne z nas nie chciałoby uczestniczyć w wypadku drogowym. Pal licho, jeśli to nam by się coś stało, ale późniejsze życie ze świadomością, że kogoś zabiliśmy? Nie dziękuję, ja wysiadam z tego pędzącego samochodu.

Strach jest naszą ostatnią deską ratunku. Wyznacza nam granice. To prawda, że czasem przeszkadza i uprzykrza nam życie, ale jednocześnie nie dopuszcza do zrobienia największej głupoty na jaką moglibyśmy wpaść, a zapewniam Was, że ile głów tyle pomysłów jak i głupot. Ten strach hamuje nas przez co pozwala na pełniejsze życie.

Dlaczego by więc go nie polubić? Spróbujmy zaprzyjaźnić się z naszym strachem. Rozłożyć go na czynniki pierwsze, znaleźć jego przyczynę i dopiero wówczas zdecydować, czy w tym wypadku walczymy z nim i pozbywamy się go, czy też jest on uzasadniony i warto go zatrzymać. Tylko wówczas zachowamy ten złoty środek i będziemy mogli rozwijać się dalej w zdrowych warunkach.

Nie dajmy się stłamsić strachowi, bo ten często ma wielkie oczy. Jednak spróbujmy, tylko spróbujmy się z nim odrobinę zaprzyjaźnić. A jeśli tego nie chcesz, to przynajmniej go toleruj. Zobaczysz, że nagle wszystko stanie się łatwiejsze. Powodzenia kochani!

Jak to jest z Waszymi strachami? Ewaluowały? Czego baliście się będąc dziećmi? Jak wygląda to teraz? Jak sobie radzicie z własnym strachem?

Źródło: 1

środa, 21 października 2015

W dżungli: kierowcy autobusów

Zostajemy wciąż w klimacie jesiennym, dzisiaj biorąc pod lupę polskich kierowców autobusów miejskich. Jestem niemalże pewna, iż nie byłabym jedyna, która została potraktowana nieciekawie przez owych osobników. Zatrzaśnięte przed nosem drzwi, przytrzaśnięta drzwiami torebka czy brak wydanego biletu, bo nie mieliśmy w portfelu drobnych to tylko nieliczne z sytuacji, które przeżyłam.


Choć przyznaję sytuacja powoli się poprawia (teraz przynajmniej mogę kupić bilet bez oglądania niezadowolonego grymasu na twarzy pana kierowcy), to wciąż najlepiej nie jest. Nie tak dawno temu, bo w zeszłą niedzielę wsiadłam do autobusu wraz z moją siostrą. Z panem kierowcą nie musiałyśmy mieć nic wspólnego, gdyż bilety zakupiłyśmy nieco wcześniej i nie byłyśmy spóźnione. Wielki plus! Miała czekać nas spokojna podróż i rzeczywiście źle nie było.

Pech jednak chciał, iż lało. Lało niemiłosiernie, a kałuże na drogach tylko zachęcały do rozchlapywania ich na biednych pieszych. I co zrobił nasz bohater odcinka? Oczywiście nie oparł się pokusie. Wjeżdżał niemal w każdą możliwą kałużę, a fala jaka powstawała osiągała około 1,5 metra wysokości. Przysięgam!

Szczęście w nieszczęściu, iż żaden pieszy nie szedł boczkiem chodnika, a jeśli już szli to akurat w miejscach bezpiecznych. Tam, gdzie kierowca musiał nieco przyhamować. Jednakże sam fakt, iż rozchlapywał tę wodę nieco mnie zdruzgotał.

Kto takiemu panu prawo jazdy dał ja się pytam? Przecież każdy kursant dobrze wie, iż jeśli ochlapie pieszego to nie otrzyma plastikowej płytki szczęścia. Panów egzaminatorów proszę o zabranie głosu! Gdzie tu sprawiedliwość? Czemu taki pan kierowca może sobie jeździć po drodze?

Innym razem (historia zasłyszana od mojej kochanej siostry) biedna studentka widząc stojący na przystanku autobus, dobiega do niego z wywalonym na wierzch językiem, puka w drzwi tuż obok pana kierowcy, a ten ignoruje jej rozpaczliwe błagania. Odjeżdża z piskiem opon ciesząc się zielonym światłem.

No dobrze, być może ta studentka się pomyliła. Spóźniła się jakieś 30 sekund, ale czy nie powinniśmy sobie pomagać? Zwłaszcza, gdy wciąż stoi autobus na przystanku? Co złego byłoby w otwarciu drzwi i wpuszczeniu takiego osobnika? Korona by z głowy spadła? Mogę już panom powiedzieć, że jedyne co by się stało, to mogliby panowie otrzymać wdzięczność od takiej osóbki...

Szkoda tylko, że tak niewielu panów kierowców to rozumie. Są panami miejskich dróg, a kiedy mogą uprzykrzyć potencjalnemu pasażerowi życie - to zrobią to. Przecież tylko utrą takiemu jednemu czy drugiemu wymoczkowi nosa. Nie zdąży na ważne spotkanie. Nie wróci tak szybko do domu i nie zrobi obiadu dla reszty domowników. Bo dlaczego to oni mają mieć lepiej niż panowie kierowcy?

Szkoda, że ten zawistny diabeł, czysta złośliwość wyłania się niemalże wszędzie. Dotknęł też kierowców autobusów i nie chce puścić choć ładnie o to prosimy.

Jakie są Wasze przygody związane z autobusami? Często nimi jeździcie, czy stawiacie na swoje własne dwa lub cztery kółka? 

Wcale się nie zdziwię... i nie przekona mnie żadna gadka o ekologiczności - autobus vs samochód? Sprawa jest przesądzona. Ja wybieram auto.

Źródło: 1

niedziela, 18 października 2015

Piegowaty dzień!

Po kilku przeuroczych dniach październikowych, w którym to ten miesiąc obdarzył nas prawdziwą złotą jesienią. Z piękną pogodą, słońcem wyglądającym zza chmur oraz nami wszystkimi uśmiechniętymi od ucha do ucha, ale niestety wszystko musi się kiedyś skończyć.
 

Deszcz choć niewielki i jakby taki trochę piegowaty to jednak nieustanny i nieprzerwany. Ten deszcz sprawia, że nawet psiak nie chce wychylać nosa z domu i kiedy wychodzimy na krótkie spacery to raczej ja muszę go ciągnąć niż on mnie.

To właśnie ta pogoda była przyczyną kilku moich piegowatych dni. Weekendu, który spędziłam w domu pod kocykiem, oglądając seriale. Nie kiwnęłam palcem by się pouczyć, nie posprzątałam i nie poszłam na basen, a także nie biegałam. Ot zwinęłam się w kłębek i zrobiłam sobie sobotę amatora kanapy.

I wiecie co? Wcale tego nie żałuję! Nie uważam tej soboty za stracony dzień. Nic a nic! Podładowałam swoje małe akumulatory i teraz jestem zwarta i gotowa na nowy tydzień. Plan pracy rozpisany i miejmy nadzieję, że uda mi się go dotrzymać, a jeśli nie? To trudno.

Nie zamierzam więcej się dołować z powodu niedopełnionych planów, bo co z tego że czasem się coś nie uda? Najważniejsze, że te 80% zostało wykonane. Czas na wprowadzanie priorytetów i robienie tego co najważniejsze, te nieco mniejsze zadania zostawiając sobie na później. Byle tylko przetrwać kolejne dni i zacząć budować sobie drewniany most do sukcesu.

Moje piegowate dni to również mały zastój tutaj, w mojej przestrzeni internetowej. Przyznaję się bez bicia. Nie chciało mi się ani nic pisać ani nawet zaglądać na Wasze blogi. Powoli to teraz nadrabiam, bo widzę że sporo mnie ominęło. Sporo cudnych i motywacyjnych artykułów.

Natchnęliście mnie więc na napisanie tego co teraz wychodzi spod moich palców. To nie jest kolejny motywacyjny post, to nie jest też poradnik...

To co tu teraz czytacie to zachęta dla Was wszystkich. Pozwólcie sobie na chwilę wytchnienia. Pozwólcie sobie na jeden taki piegowaty dzień podczas którego nie zrobicie nic konkretnego. Spędźcie go tak jak chcecie. Nie zawracając sobie głowy studiami czy pracą. Obejrzyjcie cały serial 12-odcinkowy albo 5 filmów, na które od dawna mieliście chrapkę. Zaszalejcie.

No bo odpowiedzcie sobie sami na poniższe pytania:

Kiedy pozwoliłeś sobie na odrobinę lenistwa?
Kiedy piłeś gorącą czekoladę i zatrzymałeś się na moment nad książką? 
Kiedy wyszedłeś ze swoim czworonogiem na spacer, nie robiąc przy okazji zakupów i odpisując na maile?
Kiedy był ten Twój ostatni piegowaty dzień?

Nie pamiętasz? To czas najwyższy sobie przypomnieć jaki może być fajny! Pozwól sobie na dzień lenia i poszalej. Masz do tego prawo, zwłaszcza teraz kiedy pogoda wcale nie zachęca do niczego innego. 

A ja? Ja z dnia lenia wracam i zabieram się do pracy.

Źródło: 1

czwartek, 15 października 2015

Lyssetky - udogodnienie dla właścicieli czworonogów.


Z moim małym czworonogiem odwiedziliśmy wczoraj weterynarza, by dokonać corocznego rytuału zaszczepienia psiaka przeciw wściekliźnie. Dla mnie był to pierwszy raz, bo Tomo jest w naszym domu dopiero od stycznia. Psiak był niezwykle dzielny i nawet nie pisnął, aczkolwiek pani weterynarz uświadomiła mnie że bał się niesamowicie. Nie chciał oddychać, kiedy zaczęła go badać. W końcu jednak udało się, choć nie obyło się bez obsikania sprzętu, który stał z boku gabinetu.

Cóż... on po prostu uwielbia ten sprzęt. Nie pierwszy raz już go potraktował swoim strumieniem i jestem przekonana, że również nie ostatni. 

Nie mniej jednak otrzymaliśmy od pani weterynarz zielony, metalowy dzwoneczek do przyczepienia do obroży. Świetna sprawa, trzeba przyznać. Dzięki temu małemu gadżetowi mamy nieco więcej szansy na powrót kochanego czworonoga do domu. Bo przecież te zwierzaki bywają niesforne. Kochają całym swym serduszkiem, ale spuszczone ze smyczy i tak pobiegną w tylko sobie znaną stronę, najchętniej zatrzymując się przy każdym nowo napotkanym koledze.


Lyssetka ta pozwala na zarejestrowanie naszego czworonoga na stronie internetowej (rejestracja jest darmowa i zajmuje jedynie chwilkę), na której należy podać imię zwierzaka, a także dane kontaktowe do jego właściciela. z telefonem i adresem e-mail na czele.

Dzięki temu osoba, która znajdzie naszego psiaka, będzie mogła wpisać numer, który jest na zielonym dzwoneczku, a wówczas bez problemu odnajdzie nasze dane kontaktowe. Szybko i bezproblemowo uda się nam wówczas odzyskać zwierzaczka.

Mało tego, Lyssetka ma jeszcze jedną ważną funkcję. Informuje właściciela o zbliżającym się terminie zaszczepienia psiaka przeciw wściekliźnie. Zostaje wysłany sms z taką informacją, toteż jeśli zdarzyłoby nam się o tym zapomnieć, dostaniemy przypomnienie. Wygodne i jakże potrzebne w dzisiejszym świecie, gdzie w ciągłym biegu i natłoku informacji bardzo łatwo idzie zapomnieć o szczepieniach psiaków.

Taki znaczek możecie otrzymać od swojego weterynarza podczas zaszczepiania zwierza przeciw wściekliźnie. Jeśli go nie dostaniecie, macie prawo się o niego upomnieć. Zawsze warto mieć dodatkowe zabezpieczenie, bo przecież kochamy nasze zwierzaki i chcemy by były bezpieczne.

Jak tam z Waszymi czworonogami? Zdarza im się szukać wolności? Pamiętacie o szczepieniu przeciw wściekliźnie? A może czasem o tym zapominacie? 

wtorek, 13 października 2015

Okularnicy są piękni


Noszę okulary od kiedy pamiętam, choć moi rodzice twierdzą, że rozpoczęłam promować tę modę, kiedy byłam jeszcze sześciolatkiem. Miałam wówczas niewielką wadę, pulchniutką twarz, dwa warkocze i różowe okulary, ale nie takie przez które świat wydaje się bardziej kolorowy, tylko te zwykłe, które niezwykle przeszkadzały w mym życiu codziennym.

Raniły delikatną skórę tuż przy nosku, a i oczy wydawały się być jakby większe i nieco bardziej zniekształcone. Byłam dzieckiem, grzecznym co prawda, ale nie rozumiałam dlaczego muszę katować się tym przyrządem niby to usprawniającym mi wzrok.

Z biegiem czasu przyzwyczaiłam się do codziennego rytuału zakładania ich na nos i czyszczenia, kiedy to już nic nie dało się przez nie zobaczyć. Przywykłam nawet do swojego w nich wyglądu, który to choć wciąż mi się nie podobał to jednak był mą codziennością. 

A co z zazdrością? Gdzieś tam była, schowana na skraju mego serduszka, widząc te wszystkie dziewczynki, które cieszyły się lepszym wzrokiem i jakoś tak dobrze wyglądały bez tego szpetnego elementu wyglądu. Ach jakże się złościłam (tam w duchu), że muszę je nosić. Nigdy jednak ich nie znienawidziłam!


Dzisiaj coraz więcej ludzi chętnie sięga po okulary. Często poza swą funkcją podstawową, pełnią rolę dodatku do ubioru, nadając noszącej je osobie uroku lub dostojnego wygórowania. Dla mnie są codziennością. Są pierwszą rzeczą, którą zakładam rano i ostatnią, którą zdejmuję wieczorem. Bez nich czuję się nieswojo, jakoś tak nijako.

Są moją tarczą, za którą mogę skryć me prawdziwe oblicze, jednocześnie będąc tym czym jestem. Są atutem i wadą, ale już porzuciłam swe pomysły zmiany ich na soczewki (głównie dlatego, że te wyszłyby mnie o niebo drożej niż okulary... moja wada jest zaskakująco wielka - niestety). Lubię swoje okulary i lubię to jak w nich wyglądam. Zaakceptowałam ten mały gadżet, a także siebie w nich.  Trudno byłoby mi żyć bez tej akceptacji, w końcu okulary są ze mną przez większość mego życia i już raczej zawsze ze mną pozostaną.


Znam jednak osoby, które okularów najchętniej by się pozbyły. Nie muszę szukać daleko, by rzucić odpowiednim przykładem - ot całkiem blisko, z mojego własnego podwórka - moja siostra. Ona również została zmuszona do noszenia okularów już w wieku przedszkolnym.

I wszystko było w porządku aż do gimnazjum. To tam zaczęła nieco bardziej zwracać uwagę na swój wygląd i okulary przestały jej się podobać. Na zdjęciach chowa je do kieszeni, jakby chowając swoje prawdziwe ja. Nie lubi siebie w okularach... a szkoda, bo wcale tak źle znowu nie wygląda.

Różne są jednak podejścia do sprawy okularników. Część z nich uważana jest za kujonów, inni z kolei wybili się z tej etykietki i odważnie stawiają kroki przed siebie, a ci ostatni korzystają z mody garściami. Okulary są ponadczasowe i zawsze będą modne. Wystarczy spojrzeć na te dziewczyny kupujące sobie zerówki by dodać sobie uroku.

Okularnicy są piękni. Wystarczy tylko, że spojrzysz na siebie w lustrze łagodnym spojrzeniem i potraktujesz tę część jak siebie samego.

Nosicie okulary? Jak długo? Zdarzyło Wam się pozazdrościć tym bez nich? A może jest zupełnie na odwrót? Chcielibyście nosić okulary? Kupiliście już zerówki? Nie ma nic złego w okularach. Mogą jedynie dodać nam uroku!

niedziela, 11 października 2015

Piątkowy miszmasz wyjątkowo w niedzielę! #11

Skończyłam 26 lat i dokładnie tego dnia z ubolewaniem w sercu pożegnałam się ze zniżkami PKP. Teraz trochę po kieszeni dostanę za to jeżdżenie do Bydgoszczydwa razy w tygodniu, choć powinnam się cieszyć, że tylko tyle razy. No i oby więcej nie było. 


W piątek wzięłam też udział w maratonie pięciokilometrowym i... dobiegłam. Ledwo, bo ledwo ale udało się. Do teraz próbuję się poskładać! Dokładnego wyniku jeszcze nie znam, ale myślę że koło 36 minut jak na pierwszy raz to wynik całkiem niezły. Poniżej 40. Jestem zadowolona, bo trzeba dodać, że ostatnio nie biegałam zbyt często.

Z tym bieganiem to tak różnie u mnie. Często zapał jest, ale niewystarczająco duży niestety. Zawsze znajdzie się gorsza lub lepsza wymówka na pozostanie w domu. A to za ciemno, za zimno, a to nie ma czasu lub jestem zbyt zmęczona. Innym razem będzie kobieca przypadłość czy inne przeziębienie. Zawsze znajdzie się coś lepszego do roboty niż bieganie. 

Jednak, kiedy wreszcie odnajdę motywację to nawet przyznam się po cichu - że nawet to lubię. Zabawna sprawa jak to człowiek może zmienić myślenie... od nienawiści do miłości (choć ja jestem jeszcze gdzieś po środku tej drogi).

Jak tam u Was ze sportem? Biegacie? Pływacie? A może robicie coś innego? Zawsze to lubiliście robić czy, tak jak w moim przypadku się stało, zmieniliście nastawienie w trakcie swych treningów?


Potem cudowny dzień z moimi laseczkami, które to poprawiają humor w każdej możliwej odsłonie. Partyjka DIXIT z kupą śmiechu do tego i miły wieczór w gronie rodzinnym. Jeszcze dzisiaj obiad z dziadkami i pełen relaks, a od jutro znów wracam na odpowiednie tory.

Mała dygresja:

Właśnie męczę się z bibliografią do mojej pracy magisterskiej i czuję że to jak walka z wiatrakami. Nie widzę sensu w przygotowywaniu jej na samym początku. Owszem fajnie jest mieć kilka pozycji gotowych do akcji, ale co z tego że gdzieś tam je mam, skoro najprawdopodobniej w ogóle z nich nie skorzystam? Zdecydowanie bardziej lubię robić bibliografię w trakcie pisania. Wówczas, kiedy korzystam z odpowiedniego źródła to ciach  - wpisuję je również do strony z moim osobistym koszmarem. Nie ma problemu... dlatego nic i nikt mnie nie przekona, że sensownie jest przygotować ją zanim w ogóle zacznę pisać.  

Jak to u Was bywa z bibliografiami? Też oblewa Was zimny pot na samą myśl o nich?

piątek, 9 października 2015

Studia - jak poradzić sobie ze zmianą promotora?


Ostatni rok magisterki miał mi upłynąć dość pracowicie, ale spokojnie - pisanie magisterki, praca oraz podyplomówka. To wszystko plus odrobina ruchu i powoli zrzucane kilogramy jawiło się mi w jasnych barwach. Do czasu. Ta wiadomość spadła na mnie jak grom z jasnego nieba. Nasz promotor został wyrzucony, a na jego miejsce dostała nam się prawdziwa siekiera...

Co za tym idzie? Strach, popłoch, złość i frustracja, a w moim wypadku również obojętność. Tak, na początku postawiłam właśnie na nią. Zasada "co ma być to będzie" coraz bardziej mi się podoba, a kierowanie się nią przynosi mi wiele pożytku. Czemu więc teraz miałam zachować się inaczej?

Jednak siekiera dała o sobie znać już dwa dni temu, kiedy to oznajmiła że każdy jej seminarzysta musi uczęszczać na zajęcia z pisania, które to ona prowadzi (podejrzewam, że zrobiła to gdyż ma niewielu chętnych na nich - są po prostu w niewyjściowym dniu o niewyjściowej porze). Potem nie chciała przyjąć do wiadomości, że większość z nas godzi pracę ze studiami, bo przecież jeśli tak robimy to powinniśmy przenieść się na studia zaoczne (no dobrze, ale czy się opłaca? Dla dwóch dni zajęć? Nie sądzę). 

Na szczęście mnie przy tej rozmowie nie było. Nie byłam fizycznie w stanie tego zrobić. Przyznam się jednak przed Wami, że z mocno bijącym sercem napisałam do pani doktor siekiery maila zaraz po przeczytaniu tej informacji, a następnego dnia wstąpiłam do niej z paroma pytaniami.

Zaskoczyła mnie pozytywnie! 
Staram się skupić na pozytywach sytuacji.


Jak więc poradzić sobie ze zmianą promotora?

Przede wszystkim podejdź do sytuacji ze spokojem. Być może lubiłeś swojego poprzedniego wybrańca, albo należałeś do tej grupy, która (tak jak to się odbyło w moim wypadku) postawiła na człowieka z którym wszystko miało pójść gładko. A tu nagle taka zmiana - z milusińskiego na siekierę. Nie dziwota, że większość studentów oblewa się zimnym potem i trzęsie portkami! W międzyczasie jednak zapominamy o najważniejszym - nowy promotor to też człowiek. Często pragnie jedynie Ci pomóc, więc potraktuj go z należytym szacunkiem. Nie wieszaj na nim psów póki z nim osobiście się nie spotkasz. Być może wrażenie jakie wywarł na Twoim przyjacielu będzie całkiem odmienne niż Twoje własne (u mnie właśnie tak było). 

Spróbuj dostosować się do wymagań nowego promotora. Jasne, pewnie ma je od czapy i ledwie chce Ci się to w głowie chce pomieścić (autentycznie cieszę się, że nie napisałam pierwszego rozdziału we wrześniu - jak to wcześniej planowałam). Postaraj się zmienić do tego nastawienie. Uznaj, że ów człowiek chce Ci pomóc. Być może będzie nawet lepszy od Twojego starego promotora? Może to właśnie jemu zależy i pragnie służyć Ci radą, a kiedy jeszcze nic o Tobie i Twojej pracy nie wie to jego zdanie nieco mija się z Twoim własnym.

Negocjuj - tak troszeczkę, odrobinę. Nie pasuje Ci godzina spotkania? Poproś o jej zmianę, a promotor pewnie pójdzie Ci na rękę. Być może będziesz jedynie musiał pojawiać się od czasu do czasu, a resztę pozwoli Ci przekazywać przez Twoich nieco bardziej dostępnych przyjaciół? Kto wie? Przecież nic nie stracisz delikatnie negocjując. Pamiętaj tylko, by nie robić tego zbyt nachalnie, bo jeszcze Ci się taki jeden wkurzy i nici z Twych dobrych chęci. Na dodatek może Ci potem uprzykrzyć życie, a tego przecież byś nie chciał!


Każda sytuacja może wyjść nam na dobre. Wszystko jednak zależy od naszego nastawienia. Postaraj się nie zapominać, że nowy promotor to też człowiek i podejdź do sprawy na luzie, a wszystko będzie dobrze. Myślę, że mnie się udało. Wynegocjowałam całkiem niezłe warunki i póki co znów jestem o krok do przodu. Zobaczymy jak będzie się dalej układała ta moja współpraca z promotorką siekierą, ale mam nadzieję, że nie będzie aż tak źle.


Przeżyliście kiedyś taką sytuację? Jak z tego wybrnęliście? Macie jakieś znane sposoby na poskromienie frustracji? Przydałoby mi się kilka rad, bo z tym wciąż mam odrobinę kłopotów. 

Źródło: mój aparat, fot. Ola; 2

środa, 7 października 2015

Wampir leniwy szuka pracy


Ukończyłeś studia już jakiś czas temu i wciąż nie masz pracy? Twierdzisz, że jej szukasz, ale jakoś nie masz szczęścia? Wciąż jesteś na garnuszku rodziców, bo jak tu się utrzymać, gdy nie ma żadnego źródła dochodu... 

Jesteś zniechęcony. Z coraz mniejszym zapałem szukasz ofert pracy. Najczęściej leżysz na kanapie, przerzucając programy telewizyjne, bądź wychodzisz na spacer, a wracając twierdzisz, że rozniosłeś kolejną porcję CV, a potem spotykasz się ze swoimi znajomymi i bombardujesz ich informacjami o swojej niedoli. Oczekujesz współczucia i słów pocieszenia. Chcesz również rad, choć doskonale zdajesz sobie sprawę z tego, że i tak ich nie posłuchasz. 

Natomiast wyłączasz się, kiedy temat schodzi z ciebie na twych znajomych, którzy to dzielą się ze Tobą swoimi sukcesami zawodowymi, jak i prywatnymi. Może nawet przez moment czujesz przypływ motywacji i obiecujesz sobie, że gdy tylko wrócisz do domu, przejrzysz gazety oraz portale internetowe z ofertami pracy. Na pewno coś znajdziesz! Przecież, jeśli im się udało to i Ty sobie poradzisz, prawda?

Szkoda tylko, że ta motywacja szybko gaśnie. Zabijasz ją swymi negatywnymi myślami. Tak naprawdę to nie chcesz zmieniać swojego życia. Wolałbyś już zawsze zostać pod kloszem Twoich rodziców. Przecież tak jest wygodnie, bezpiecznie. Po co się męczyć? Wystarczy kilka wygodnych kłamstewek i Twoi rodziciele nie wyrzucą Cię z domu. Przecież nie potrafiliby tego zrobić swojej latorośli.

Wracasz więc do domu, otwierasz ten przeklęty komputer, przez moment nawet wchodzisz na jeden, a może i drugi portal z ofertami pracy, by w końcu skończyć na facebooku podglądając swych przyjaciół i czując to ukłucie w sercu. Zazdrość, że to nie ty jesteś w ich skórze... 

Jednak i ona nie trwa długo. Zniknie wraz z wołaniem Twojej mamy, która to przygotowała dla Ciebie kolację. Poczciwa kobieta. Wyłączasz komputer i uśmiechasz się delikatnie. Na co Ci praca, skoro masz tak wspaniałą rodzinę? Na co Ci samodzielność? Tak jest wygodnie.

To tylko kwestia czasu zanim zrozumiesz,
jaki wielki błąd popełniasz... 

Boisz się wyjść poza swą strefę komfortu. Boisz się zrobić skoku na głęboką wodę. Nie wiesz co Cię tam czeka i obawiasz się, że Ci się to nie spodoba (nie, czekaj! Ty jesteś przekonany, że to nie będzie przyjemne). Ten strach Cię paraliżuje. Nie potrafisz wziąć swego życia w swoje ręce. Nie umiesz się usamodzielnić. 

I nie mów, że robisz wszystko by to zmienić. Tak nie jest. Wegetujesz. Stoisz cały czas w tym samym miejscu i nawet nie próbujesz wyjść na prostą. Już nie szukasz pracy, bo twierdzisz, że nigdy nic nie znajdziesz. 

Twierdzisz, że jesteś zdesperowany, ale to nie prawda. Gdybyś był poszedłbyś i sprzątać ulice, albo na kasę do Biedronki. To żaden wstyd! Żadna praca nie hańbi i byłoby miło, gdyby to wreszcie do Ciebie dotarło! 

Najważniejsze to zarabiać, nawet jeśli są to grosze to mimo wszystko są to TWOJE własne grosze. Nie Twoich rodziców, nie przyjaciół... tylko Twoje. Możesz z dumą to przyznać i wydać je na co tylko zapragniesz. To miłe uczucie, zapewniam Cię! O ile oczywiście masz kontrolę nad swoimi wydatkami... bo zarabianie to też pułapka, ale o tym kiedy indziej.

Rusz więc swoje szanowne cztery litery z kanapy i skocz na głęboką wodę. Może w pierwszej chwili poczujesz szok i będziesz chciał wrócić na brzeg, ale przysięgam Ci, że nie pożałujesz swojego czynu. To woje życie i tylko Ty jesteś jego panem. Zacznij mu wreszcie rozkazywać. Pokieruj nim tak, jak tego chcesz. Nie ważne ile upadków zaliczysz. To będą te dobre upadki. Te, które później pomogą Ci się wspiąć na sam szczyt. Zaufaj sobie i swoim możliwościom. Udowodnij, że potrafisz... a wówczas to Twoi znajomi będą Ci zazdrościć.

Znacie takie osoby, które ciągle gadają ile to one nie robią, a w rzeczywistości stoją wciąż w tym samym miejscu? Mieliście wielkie problemy ze znalezieniem pracy, a może to widmo wciąż przed Wami? Przeraża Was to, czy ekscytuje? Chcielibyście być już na swoim?

Źródło - mój aparat i moje paluszki 

poniedziałek, 5 października 2015

In vitro, antykoncepcja... - co jeszcze odrzuci kościół?



Debatowałam ze sobą, nie będąc do końca pewna czy chcę napisać ten wpis. Nadal do końca nie wiem czy powinnam roztrząsać temat, na który wypowiedziało się już wielu. Opinie są podzielone. Śmiem twierdzić, że jest ich tyle ile ludzi na tej planecie.

W końcu jednak stwierdziłam, że co mi tam! To jest, cholera, moje miejsce i mój mały świat, w którym to chcę się z Wami, kochani, dzielić tym co w duszy mi gra (a jak wiadomo w kobietach mnóstwo sprzeczności jest - i nie jestem tu żadnym wyjątkiem).

Jestem chrześcijanką. Wierzę w Boga. Chodzę do kościoła - choć z tym ostatnim nieco bym się wstrzymała. Im jestem starsza, rozumiem więcej, słucham kazań i coraz częściej się z nimi nie zgadzam. Coraz częściej mam ochotę wyjść w połowie i nie wrócić. Czasami w ogóle nie zawracam sobie głowy niedzielnymi mszami. Zwyczajnie nie mam na nie ochoty. Grzeszę jak każdy człowiek, ale (i tu coś do czego może nie powinnam się przyznawać) nie czuję się winna. Nie, kiedy słyszę takie głupoty wygadywane tam przez księży. 

Wczoraj przeszli samych siebie. Czytano list i myślę, że robiono to w całej Polsce. List o tematyce prorodzinnej. Cieszę się, że ktoś porusza w tych zabieganych czasach temat coraz mniejszej ilości kobiet w ciąży i starzenia się społeczeństwa, ale...

ALE!

Wieszanie psów na metodzie in vitro oraz potępienie antykoncepcji to jest dla mnie wielka przesada. O ile jestem jeszcze w stanie zrozumieć sprzeciw, jeśli chodzi o pigułki jeden dzień po, to słysząc pozostałe zarzuty... krew się we mnie gotowała. Przysięgam, że miałam ochotę wstać, wyjść na środek kościoła i powiedzieć co o tym wszystkim myślę, a potem wyjść z tego przybytku i być może jeszcze teatralnie trzasnąć drzwiami. 

In Vitro to metoda, o która wciąż budzi pewne kontrowersje. Wiele osób uważa ją za coś niegodziwego, bo przecież jak to tak, dziecko z probówki? Jednakże dla sporej grupy osób jest to ostatnia deska ratunku. Ostatnia szansa na zdobycie swojego potomka. Ostatni promyk nadziei na posiadanie dziecka. Wierzę, że tacy ludzie zrobią wszystko by dziecko mieć. 

Kościół apeluje - używajcie naturalnych metod - ale co jeśli to wszystko zawiodło? Co jeśli już dawno straciliśmy szansę na zapłodnienie poprzez te metody? Mamy czekać na cud? Cud, który zdarzy się raz na milion? Nie, dzięki. Zdecydowanie wolę wypróbować wszelkie sposobności, jeśli już na czymś mi zależy. A kiedy mowa o własnym dziecku... cóż jestem w stanie zrozumieć zdesperowanych ludzi. In Vitro to tylko kolejny sposób, kolejna szansa na spełnienie swojego marzenia. Dlaczego więc się jej nie chwycić?

Potem była mowa o środkach antykoncepcyjnych, które też są złe. Dobrze, kościół zakłada iż zachowamy czystość aż do ślubu - i być może są jeszcze takie osoby, które chcą to zrobić. Szanuję je i skrycie podziwiam. Mimo tego warunku, myślę że kościół powinien choć spróbować zrozumieć młodych ludzi.

Dajmy na to, że nie używamy antykoncepcji. Jesteśmy krótko po ślubie. Poznajemy siebie nawzajem. Kochamy się. Potem jest jedna ciąża, druga, trzecia... zaraz czekaj! A skąd my na to wszystko weźmiemy środki? Przecież ledwie wiążemy jeden koniec z drugim! 

Fakt, możemy prowadzić kalendarzyki i inne metody, by określić kiedy możemy się kochać, a kiedy absolutnie nie. Jednak mimo tego możemy popełnić błąd i choćby dlatego antykoncepcja nam się przyda. 

Podsumowując moje ględzenie - wierzę, ale kościół traktuję z przymrużeniem oka.

Źródło: 1 

sobota, 3 października 2015

Co chcesz dostać na urodziny?

 

Stało się. Dziewiąty październik zbliża się wielkimi krokami, a co za tym idzie... znów będę o cały jeden rok starsza. Lubię ten dzień, swoje urodziny, bo świat wydaje się wtedy taki jakby trochę wyjątkowy. Barwniejszy i radośniejszy...

Jednak tuż przed moimi urodzinami rozpoczyna się coś, czego nie znoszę. Wciąż słyszę te parę słów odbijających się echem po mojej pustej łepetynie. Tych parę słów zakończonych znakiem pytających, które potrafią spotkać się jedynie z pustką w głowie...

Co chcesz na urodziny?

To przeklęte pytanie, na które zawsze obiecuję sobie przygotować całą listę dobrych odpowiedzi, spotyka się najczęściej z grymasem niezadowolenia wykwitającym na mojej twarzy. Moja głowa zazwyczaj pełna pomysłów i tego co by mi się przydało w tym jednym momencie, jak za sprawą jakiejś magii, staje się pusta. Jedynym co wówczas się w niej pojawia jest wielkie, czerwone i żarzące się na dodatek:

NIC

Gdyby to było jedynie raz na jakiś czas... ale nie. U mnie historia lubi zataczać koła i każdego roku staję przed tym kłopotliwym pytaniem. Na domiar złego tym razem wyjątkowo trudno mi cokolwiek wymyślić.

Ale jak to? Czemu tak jest? Przecież jest tyle rzeczy, które mogłabym chcieć!


Książki. Te kocham ponad życie i zazwyczaj to właśnie o nie proszę. Jednak ostatnio zrobiłam spory ich zapas. Mam ich jeszcze z 6 do przeczytania. Leżą ładnie na półeczce i czekają dumnie na swoją kolej. Jest z nimi jeszcze jeden malutki problem. Zazwyczaj nie mam gotowego tytułu czy autora. Wchodzę po prostu do księgarni i wybieram kierując się okładką oraz opisem z tyłu. Nie chcę ograniczać się do tylko jednego autora, kiedy mogę ich mieć na pęczki.

Poradniki - z nimi jest podobnie. Nie ma takiego poradnika, który chciałabym tak z całej siły. No i je również przeglądam przed kupnem. Choć przyznaję się bez bicia, niewiele takowych przeczytałam i chętnie bym jakiś dostała. Najlepiej rozwojowy, którego wskazówki mogłabym powoli wprowadzać do swojego życia.


Biżuteria. Typowy prezent dla kobiety, ale niestety nie jestem typową kobietą. Ostatnio otrzymałam dwa łańcuszki. Mam też bransoletki i kolczyki. Nie potrzebuję ich więcej, bo rzadko kiedy zakładam te świecidełka. Nie mam w sobie tego nawyku niestety. Może powinnam to zmienić?

Perfum. Myślałam o tym, ale złamałam się. We wrześniu zaopatrzyłam się w kilka pachnideł i większa ich ilość jest mi zbędna. Teraz dopiero mogę postukać się w łeb i stwierdzić, że mogłam być cierpliwsza. Przecież to świetny pomysł (o ile poda się też nazwę pachnidła - żadna z nas przecież nie chce dostać czegoś kompletnie nietrafionego). 


Ubrania. Temat rzeka. Nie jedna chciałaby dostać jakiś ciuszek, ale tu znowu pojawia się problem. Musiałybyśmy go przecież przymierzyć i wybrać. Osobiście nie lubię otrzymywać bluzek, bo często zdarzają się być nietrafione. Kupujący kieruje się bowiem swoim indywidualnym gustem.  

Film i muzyka. Świetny pomysł. Serio! Tylko niestety teraz człowiek 10 razy się zastanowi nad kupną płytki DVD czy CD, bo przecież wszystko to możemy znaleźć w internecie. Sporo z nas korzysta z tego całkiem śmiało. No i bardzo dobrze. Szkoda tylko, że i to odpada...


Na pewno jest jeszcze wiele takich przykładów, ale zaczynam wychodzić na malkontentkę toteż na tym poprzestanę. Dodam jeszcze tylko, że znalazłam parę rzeczy, które by mi się przydały, ale zostały one odrzucone przez osoby pytające:
  • półka na książki (dowiedziałam się, że na urodziny takich rzeczy się nie kupuje)
  • pudełka na rzeczy mniej lub bardziej ważne (ale po co ci?)
  • sztywna słomka do mojego cudnego słoiczka (nie przyznałam się do tego pomysłu, czując że nie jest odpowiedni)
  • buty
Stanęło póki co na kurtce i tego się trzymam. Chciałabym również taki ciepły szalik w kolorze brudnej pomarańczy, więc coś tam jeszcze zostało, ale przyznaję się bez biciach. Me myślenie bolało. Przeżyłam męki szatańskie i od dzisiaj noszę przy sobie notes, w którym nie tylko będę spisywać pomysły na bloga, ale i pomysły na prezenty. Grudzień już w drodze! 

Jak to jest z Wami? Czy Wy też macie problemy ze znalezieniem tego czegoś, co byście naprawdę pragnęły? Czegoś co jest w stosownej cenie rzecz jasna i nie spadło z kosmosu? Jaki jest Wasz wymarzony prezent?

Źródło: 1, 2, 3, 4

czwartek, 1 października 2015

Nie działa facebook, jak żyć!



We wtorek zdarzyło się coś co wstrząsnęło całym światem. Potrząsnęło i to całkiem porządnie. Równie dobrze można by rzec, iż dla niektórych ludzi świat się zatrzymał. Przestał istnieć przez co zasiał panikę. Facebook przestał działać. Na parę godzin, ale jednak. Awaria tego portalu społecznościowego nastąpiła dość nagle. Nikt się tego nie spodziewał i szczerze mówiąc przegapiłabym to wiekopomne wydarzenie, gdyby akurat nie wspomnieli o tym w telewizji. Czy to już znak, że coś jest ze mną nie tak?


FACEBOOK = ŻYCIE

Nie wiem czy dobrze robię porównując życie przeciętnego człowieka do facebooka, ale jednak zdania swojego nie zmienię. Wiele osób uzależniło się od tego portalu społecznościowego. Zmiany statusów, zdjęcia, czy inne wiadomości z aplikacji powiązanych z tą stroną pojawiają się tam niemal co sekundę. Ludzie przestali zważać na swą prywatność, a człowieka który ośmieli się przyznać (a do tego potrzeba naprawdę wielkiej dozy odwagi oraz jaj) iż nie posiada facebooka - linczują. Taki ktosiek jest już w towarzystwie skończony. Nie masz facebooka, nie żyjesz. Proste i logiczne, prawda?

Gdzie się więc podziały spotkania z przyjaciółmi? Gdzie te emocje towarzyszące przeglądaniu zdjęć z wakacji koleżanki czy kolegi? Teraz, kiedy to wszystko możemy znaleźć na facebooku wraz z dokładnym opisem wyjazdu (niekiedy zbyt szczegółowym niestety), te spotkania odeszły w niepamięć. Bo o czym tu rozmawiać, skoro i tak doskonale wiemy co się dzieje z drugim człowiekiem? Gdzie znaleźć temat do rozmowy? Jak ją zacząć, kiedy nie mamy gotowych emotikonów i innych zaczepek czy przyczepek? 

To wszystko odeszło w niepamięć...

FACEBOOK = KONTAKT MIMO WIELKIEJ ODLEGŁOŚCI

Powiecie pewnie, że ta strona ma również wiele plusów. Zgoda, macie rację. Ułatwia kontakt z rodziną i przyjaciółmi, którzy porozsiewali się po całym świecie. Niezależnie od tego czy jesteśmy na końcu świata czy też oddaleni od siebie jedynie 50 km, możemy zostawić sobie wiadomość w każdej chwili i nie potrzebne nam są wymyślne e-maile. Wystarczy tylko, że znamy imię i nazwisko danej osoby. To wszystko prawda i nie będę z tym polemizowała. Fajnie jest mieć taki kontakt. To również dobrodziejstwo ludzkości, bo przecież dzisiejszy świat kręci się wokół pracy, a zabiegani ludzie rzadko kiedy mogą sobie pozwolić na chwilę oddechu czy dłuższe spotkanie. 

To właśnie dla takich osób powstał facebook. Dla tych, którzy chcieliby pozostać w kontakcie ze swoimi bliskimi, a często nie mają na to czasu (choć jakoś nie przekonuje mnie ten argument... każdy kto skarży się na brak czasu, powołuje się na wygodną wymówkę).

BLOGGER = FACEBOOK

Jest. Stwierdzenie równoznaczne z wbijaniem sobie gwoździa do trumny. Przyznaję się bez bicia, że i mnie facebook dotyczy. Mam profil prywatny, jak i fanpage (o którym niestety wciąż zapominam i zastanawiam się czy rzeczywiście ma on w ogóle sens bycia). 

Świat poszedł do przodu. Ludziom nie wystarczy już parę słabo skleconych zdań na jakiejś tam stronie internetowej. Jeśli nie ma ona swego odpowiednika na facebooku, instagrama oraz paru innych mediów społecznościowych to prędzej czy później autor zniknie zapomniany. Dostosowujemy się do trendów i jednocześnie napędzamy tę machinę na niekoniecznie dobre tory.


Świat nie zaczyna się i tym bardziej nie kończy za monitorem. Świat jest tam za oknem. Oknem, o którym już dawno zapomnieliśmy. To smutne, że młodzi ludzie o tym zapominają, a kiedy facebook nagle przestaje działać nie wiedzą co zrobić. No bo jak przeżyć te parę godzin bez facebooka?! Przecież to niemal awykonalne. 

Chciałabym więc zaprosić Was wszystkich do małego wyzwania. Do końca 2015 roku zostało nam 12 weekendów. Spędźmy je bez facebooka. Zostawmy go gdzieś na boku. Zastąpmy go długimi spacerami oraz wieczorami z książkami. Pozwólmy sobie też na chwilę zapomnienia, kiedy to będziemy wyglądać przez okno i obserwować istniejący za nim świat. 

Wchodzicie w to? Wiem, że może nie być lekko, ale mówimy tu tylko o weekendach. Tak na dobry początek!

Źródło:1, 2, 3, 4