Szablon stworzony przez Arianę dla Wioski Szablonów | Technologia Blogger | X X X

czwartek, 26 listopada 2015

Obiecaj...






Zaśnij kochanie. Jak tylko się obudzisz znów mnie zobaczysz. Czas płynie szybciej w krainie snów. Zanim się obejrzysz będę znów przy tobie…
O swojej matce nie mógł powiedzieć wiele. Tyle co pamiętał z opowieści babki. W jej oczach była piękną nimfą o cudownie melodyjnym głosie, długich niemalże atramentowych włosach i łagodnym spojrzeniu. Odznaczała się niezwykłą odwagą, broniła uciśnionych i nie znała znaczenia słowa „porażka”. Na domiar tego wszystkiego była niezwykle ciepłą kobietą, która lubiła dobrą zabawę, a we wszystko co robiła wkładała całe swoje serce.
W jego uszach ten krótki acz treściwy opis brzmiał niczym opis jakiejś bogini. Tak też traktował swoją matkę. Jako niedościgniony, cudowny byt, który nie miał prawa pojawić się na tym świecie. Dzięki temu miał wrażenie, jakby wciąż przy nim była. Dorastał w przekonaniu, że jego matka wróci do niego, gdy tylko będzie w to dostatecznie wierzył. Uczepił się jej ostatnich słów niczym deski ratunkowej, dzięki której wciąż dryfował na wzburzonym morzu, jakim było życie.
Sytuacja uległa drastycznej zmianie, gdy ukończył dwadzieścia jeden lat. Dorosłość odebrała mu dziecinną wiarę. Nie potrafił dłużej udawać, że wszystko było w porządku. Nie umiał też dłużej słuchać swojej schorowanej babki, dla której jego matka wciąż pozostawała niedoścignionym obrazem niebiańskiego stworzenia. Gdy tylko zaczynała snucie swych opowieści, zaciskał mocno szczękę i zwijał dłonie w pięści. W jego głowie pojawiała się tylko jedna  denerwująca myśl:
Kłamczucha….
Nigdy jednak nie wypowiedział jej na głos. Za bardzo obawiał się przyznać do tych myśli lub po prostu wciąż podświadomie pragnął chronić swoje naiwne, dziecięce „ja”. Nie wiedział co nim powodowało, ale to jedno słowo nie chciało przejść mu przez gardło.
Kolejna salwa kaszlu i delikatny uścisk schorowanej dłoni na jego nadgarstku sprawił, że nieco oprzytomniał. Powrócił do rzeczywistości zderzając się z nią boleśnie. Odruchowo zamknął jej schorowaną dłoń w swoich i przybliżył się do łóżka. Właśnie tracił najważniejszą kobietę swojego krótkiego życia. Zacisnął mocniej wargi i zmusił się do spojrzenia na jej mizerniejącą twarz. Zamarł widząc siłę spojrzenia jakim został obdarzony. Słaby uśmiech mimowolnie wykwitł na jego obliczu.
- Co ci chodzi po głowie, babciu? – zapytał cicho, a w odpowiedzi dostał jedynie mocniejszy uścisk na dłoni. Przesunęła po nim spojrzeniem, zawieszając je zaraz nad czymś ponad nim. Doskonale wiedział na co patrzy… Na to przeklęte zdjęcie, którego nie potrafił się pozbyć. Na jedyną pamiątkę, którą po sobie pozostawiła. Na nią…
- Pamiętam jej beztroski śmiech, kiedy patrzyła jak zdobywasz kolejne szczebelki drabinek. Bałeś się spaść, ale dzięki jej wsparciu wciąż brnąłeś do przodu. Miałeś jedynie 5 lat… – nikły blask znów na moment pojawił się w oczach starej kobiety. Jej bladą twarz rozjaśnił delikatny grymas, który z powodzeniem mógłby przypominać uśmiech, gdyby nie przeraźliwy kaszel, który wstrząsnął jej ciałem.
Nabrał głęboko powietrza w płuca, zaraz powoli je wypuszczając. Bał się teraz odezwać, więc tylko przy niej trwał. Obserwował płytki oddech kobiety, który to nabierała z wielkim wysiłkiem. Walczyła o każdą chwilę, która mogła ją zatrzymać na tym świecie. Wciąż czekała, czekała na cud. Czekała na swoją boginię. Na swoją córkę…
Nie dała jednak rady. Uścisk jej dłoni zelżał, a oddech przeszedł w świst. Jeszcze kilka rozpaczliwych uniesień klatki piersiowej i dwie samotne łzy spływające po bladych policzkach. W ostatnich sekundach życia zdołała jeszcze wrócić spojrzeniem do swojego wnuka. Zmęczony uśmiech wygiął jej wargi. Wydała z siebie ostatnie tchnienie ze wzrokiem wbitym w niego, jakby chcąc mu przekazać, że mimo wszystkich swoich wspomnień, to właśnie on był najważniejszym człowiekiem jej marnego życia. On stał się powodem, dla którego kontynuowała swój żywot, nie zważając na kłody rzucane pod jej nogi przez los.
Zawsze już będę przy tobie…
Niewypowiedziane słowa obietnicy mimowolnie rozbrzmiały mu w głowie. Kolejna zakłamana obietnica. Zacisnął szczęki jeszcze mocniej, chwilę wpatrując się w jej jeszcze ciepłe oblicze. Odetchnął głęboko wychodząc z pokoju. Pozwolił dalszym krewnym na odprawienie całego obrzędu pogrzebowemu, samemu udając się do swojego ulubionego baru. Potrzebował teraz kilku głębszych. Jej śmierć wstrząsnęła nim bardziej niż chciał to przyznać. Nie miał ochoty nikogo oglądać. Jedynym czego teraz pragnął było samotne pogrążenie się w smutku.
Otrzymaną szklaneczkę whiskey obracał raz za razem w dłoni, przyglądając się złocistemu płynowi. Jeszcze nigdy nie próbował alkoholu, co mogło wydać się śmiesznym w świecie, który go otaczał. Nie dbał o to. Wystarczyła mu świadomość, że robi to dla samego siebie. Dla siebie i dla niej, ale teraz kiedy odeszła nie miał już komu dotrzymywać obietnicy. Mógł bez wyrzutów sumienia zatopić swe smutki w alkoholu.
Dlaczego więc wciąż obracał szklaneczkę w dłoniach? Dlaczego nie potrafił wychylić jej za jednym zamachem? Czemu więc nie próbował?
Ze złością odstawił szklaneczkę na blat i złączył dłonie tuż przed nią, wybijając palcami tylko sobie znany rytm. Jej śmierć choć tak wyraźna, wciąż do niego nie docierała. Była nieco jak okrutny sen, z którego miał się zaraz obudzić. Odruchowo zagryzł mocniej wargi, starając przekonać samego siebie, że ma rację. Jednak ból i metaliczny posmak krwi na języku wprawił go w delikatną panikę, która wyrażała się drżeniem jego mocno zaciśniętych już dłoni. Poczuł piekące oczy i po chwili zorientował się, że przełyka gorzkie łzy. Przysunął dłonie do twarzy zagryzając mocno na nich zęby. Pragnął zagłuszyć ból duszy poprzez ten fizyczny, który w tej chwili wydał mu się niczym w porównaniu z tym co odczuwał.
- To pijesz czy nie? – rudowłosa kobieta przysunęła się do niego nieco bliżej wraz ze swoją szklaneczką pełną złotego płynu. Jej głos dobiegał do niego niczym przez mgłę. Przelotnie obrzucił ją spojrzeniem i potrząsnął przecząco głową. – Stary, wyglądasz jak kupka nieszczęścia – skwitowała dziewczyna, nie bardzo wyczuwając jego nastroju. Szybko wychyliła swoją szklaneczkę, po czym dobrała się do jego. W końcu skoro i tak miała pójść na straty, to czemu jej zwyczajnie nie wykorzystać?
- Nie widzisz, że chcę zostać sam? – chłopak zdołał wreszcie wydobyć z siebie zachrypnięty głos. Następnie odchrząknął kilka razy, pragnąc przywrócić mu jego zwyczajne brzmienie. Na próżno. Ruda obdarzyła go znaczącym spojrzeniem i bez chwili namysłu złapała za nadgarstek. Zanim zdołał się zorientować, był już ciągnięty w stronę wyjścia.
– Puszczaj! – warknął wyrywając rękę z jej uścisku.
- Daj spokój, stary. W tej chwili potrzebujesz towarzystwa, a nie samotności – oznajmiła, jakby doskonale zdawała sobie sprawę z tego co mówi. Wyszczerzyła się do niego zaraz i ponownie złapała go za rękę. – Chodź, rozerwiesz się trochę i na moment zapomnisz o swoich troskach – zapewniła go, a on zagryzł mocno wargi.
Kolejna obietnica.
Miał już ich serdecznie dość! Nie rozumiał po co ludzie je składali, skoro nigdy nie mieli zamiaru ich dotrzymywać. Zamierzał na nią nawrzeszczeć, wspomnieć coś o poszanowaniu cudzej prywatności… ale zamiast tego po prostu zrównał z nią kroku. Pozwolił swoim myślom odpłynąć i skupił się na chwili obecnej. Ciepło dłoni nieznajomej pozwoliło mu zachować zdrowe zmysły i zapewniło pewną dozę bezpieczeństwa, choć było to dla niego dziwne uczucie.
- Jesteśmy na miejscu.
Jego ukochana cisza została przerwana przez te trzy, wypowiedziane słowa. Wreszcie oderwał wzrok od jej dłoni. Na chwilę spojrzał w te wielkie zielone oczy, które skrywała za dużymi kocimi oprawkami okularów. Uśmiech rozświetlał jej twarz i dodawał figlarnego uroku. Lekko zmarszczony nos jedynie dopełniał tego obrazu.
Dopiero po dłuższej chwili zdołał przerwać kontakt wzrokowy. Zarejestrował również iż puściła jego dłoń. Rozejrzał się po okolicy, nie bardzo rozumiejąc sensu wypowiedzianych przez nią słów. Co oznaczało stwierdzenie iż dotarli na miejsce?
Znajdowali się na pustej, słabo oświetlonej ulicy. Jedyna działająca latarnia, przy której zresztą stali, zdawała się powoli zbliżać do końca swojego żywota. Przed nimi widniała rozpadająca się kamiennica z czerwonej cegły. Zamrugał kilkakrotnie i spojrzał na nieznajomą.
- To mi chciałaś pokazać? – zapytał z niedowierzaniem, a jej uśmiech zrobił się jeszcze większy. – Świetny dowcip, do prawdy! – warknął zaciskając mocniej pięści. – Ciągniesz mnie przez pół miasta, tylko po to by pokazać mi rozpadającą się kamienicę?! – fuknął.
Poczuł się oszukany.
Znowu.
Zdecydowanie nie miał szczęścia do kobiet. Wszystkie, które spotykał na swej drodze okazywały się być kłamliwymi żmijami. Ich obietnice nigdy nie zostawały dotrzymywane. Nawet ta, która teraz przed nim stała, w niczym się od innych nie różniła. Chciał by było inaczej. Rozpaczliwie uczepił się tej myśli, a mimo to… nadeszło kolejne rozczarowanie.
Genialnie!
- Chodź – dziewczyna nie zważając na bijącą od niego wściekłość pewnie zniknęła za drzwiami kamienicy. Jeszcze chwilę słyszał skrzypienie schodów, kiedy ta po nich wbiegała, po czym wszystko ucichło.
Zagryzł mocno wargi, w duchu ją przeklinając. Rozczarowanie przemieniło się w złość, a duma jeszcze dolewała oliwy do ognia. Nie zamierzał dłużej w to brnąć. Nie chciał bawić się w kolejne podchody, które do niczego nie prowadziły.
Mimo to, ciekawość wzięła nad nim górę. Czasami miewał wrażenie, że kiedyś ta cecha go zgubi. Być może właśnie nadeszła ta chwila. Raz jeszcze obrzucił kamienicę spojrzeniem, próbując w niej dostrzec coś, co może przeoczył za pierwszym razem. Bez powodzenia.
Nabrał głębokiego oddechu i przekroczył próg. Chłód bijący od ścian przyprawił go o nieprzyjemne dreszcze. Zignorował uczucie niepokoju i ruszył przed siebie, choć już z mniejszą pewnością siebie. Ostrożnie stąpał po skrzypiących schodach, a gdy dotarł na samą górę zastał ją.
Czekała na niego, niedbale opierając się o drewnianą barierkę, niebezpiecznie balansując między życiem a śmiercią. Przecież w każdej chwili, spróchniałe drewno mogło się złamać, a ona spadłaby w dół bez większych szans na ratunek. W końcu kamienica wyglądała na opuszczoną.
- Długo ci to zaszło – skwitowała odpychając się od barierki i dłonią wskazała na drabinkę prowadzącą najprawdopodobniej na dach.
Zmarszczył nieco brwi już nic nie rozumiejąc. Ta cała ich wyprawa była tak absurdalna, że jedynie samą siłą woli powstrzymywał się od szaleńczego śmiechu. Dziewczyna obdarzyła go pobłażliwym spojrzeniem.
- Boisz się? – zapytała stojąc już na drabince. Nie dodała nic więcej, bo nie musiała. Dokładnie wiedziała gdzie uderzyć, by za nią podążył. Skupiła się więc na wspinaniu i już po chwili oboje znaleźli się na dachu.
Zamierzał rzucić jakąś uszczypliwą uwagę w jej stronę, ale zrezygnował z tego pomysły, gdy tylko spojrzał przed siebie. Widok, który się przed nim rozpościerał przyprawił go o przyjemne mrowienie gdzieś w okolicy brzucha. Musiał przetrzeć oczy dłonią, by zyskać pewność, że nic mu się nie przyśniło.
Miał przed sobą miasto, w którym mieszkał od kiedy tylko pamiętał. Rozświetlone ulice, neonowe reklamy oraz pędzące samochody. W tej jednej chwili poczuł, że może wszystko. Został królem świata na jeden, przeraźliwie długi, moment.
Dźwięczny śmiech nieznajomej sprawił, że przeniósł na nią wzrok i mimowolnie dołączył się do niej. Pozwolił sobie na oderwanie od rzeczywistości i zatopieniu w swoim własnym śmiechu.
Śmiechu, którego tak dawno już nie słyszał. Zaczynał też zapominać jego dźwięk, więc kiedy tylko udało mu się przełamać, poczuł ulgę. Łzy spłynęły mu po policzkach, ale nie były one przepełnione smutkiem. Tych łez również już nie pamiętał. Zapomniał, że można płakać ze szczęścia.
Ta jedna chwila przypomniała mu co oznacza życie. Być może nawet pozwoliła znów uwierzyć w sens obietnic. Nadzieja ponownie rozpoczęła rodzić się w jego sercu.
Spojrzał na nieznajomą, która nagle wydała mu się tak bardzo bliska. Przyciągnął ją do siebie pod wpływem chwili i pocałował. Nie protestowała. Oddała się mu całkowicie, przedłużając pocałunek tak długo jak tylko mogła, a kiedy wreszcie się od siebie odsunęli, na jej policzkach pojawi się lekki rumieniec.
- Obiecaj mi, że już zawsze będziesz przy mnie. Obiecaj, że nie znikniesz, gdy tylko zasnę. Obiecaj, że będziemy przeżywać wspólnie wiele radosnych chwil. Obiecaj… - przerwała mu kolejnym pocałunkiem, po czym położyła mu palec na wargach.
- Obiecam ci, jeśli i ty mi coś obiecasz – oznajmiła z figlarnym uśmiechem.
Zamrugał kilkakrotnie, kiedy coś do niego dotarło. To jemu się zawsze obiecywało, on nigdy nie musiał nosić na swych barkach ciężaru obietnicy. Znów poczuł niepewność, gdy wpatrywał się w jej zielone oczy. Nerwowo oblizał wargi, dając jej do zrozumienia, że słucha uważnie.
- Obiecaj mi, że w chwilach zwątpienia przypomnisz sobie to uczucie, które przed chwilą poczułeś – poprosiła, a zimny dreszcz przebiegł mu po plecach. Wiedział, że ta obietnica nie będzie łatwa do spełnienia i być może i on okaże się kłamcą. Jednak w tej jednej chwili nie to się liczyło. Pragnął poczuć ciężar obietnicy. Chciał pokazać, że i jego obietnice są godne uwagi.
- Obiecuję.
To jedno słowo związało ich na zawsze. Nigdy więcej nie poczuł uczucia pustki i samotności. Nigdy więcej nie zamartwiał się złamanymi obietnicami. Nigdy więcej… bo miał ją przy swoim boku. Ta kobieta pokazała mu, że warto jest żyć. Warto obiecywać i próbować dopełnić danego słowa. Warto, bo bez tego życie straciłoby swoje barwy. Stałoby się szare i przygnębiające.
Obiecaj więc, a otrzymasz coś więcej niż wdzięczność. Przekonaj się na własnej skórze, że warto jest podjąć ryzyko. Nie ważne ile obietnic już zostało złamanych. W końcu znajdziesz tą jedną, którą będziesz chciał wypełnić do końca swojego życia.
On znalazł, a wraz z nią odnalazł swe szczęście. Ty też to potrafisz. Nie bój się obiecać.

~.~

Nie bójmy się obietnic. 
Czasem mogą nam uratować życie. 
Dawno już nic nie pisałam, więc tekst nie wyszedł aż tak dobry jakbym tego chciała, 
ale mimo to postanowiłam zacząć się z Wami dzielić swoimi wypocinami. 
Tymi lepszymi i gorszymi oraz ochoczo czekać na Wasze opinie. 
Nie będzie takich tekstów za często, ale od czasu do czasu się pojawią. 
Co Wy na to?

wtorek, 24 listopada 2015

Co kupić miłośnikowi matematyki?


Matematyka to dla wielu ogromne tabu. Nikt nie mówi o niej głośno, a jeśli już to raczej w negatywnym znaczeniu. Matura z matematyki dotknęła wielu nieszczęśników i niemal wszyscy oni zgodnie zarzekają się, że z tym przedmiotem nie chcą mieć nic wspólnego. 

A spróbuj przyznać się w środowisku filologów angielskich lub innych humanistów, że lubisz matematykę to spojrzą na Ciebie jak na kosmitę i odsuną się (rzecz jasna pół żartem, pół serio) nie chcąc przypadkiem zarazić się jakąś nieznaną im chorobą.

Co więc zrobić, kiedy trafi nam się taki sfiksowany na punkcie matematyki partner, rodzic, czy przyjaciel? Jak go zadowolić? No i co kupić takiemu na gwiazdkę czy inne święta?


KOSTKA RUBIKA


To świetna zabawa, a jednocześnie odprężające zajęcie. Kto by nie chciał pomachać sobie kosteczką i potem zaimponować tłumom, kiedy już uda się ją ułożyć? Mało tego, teraz możemy znaleźć wiele rodzajów kostki - od tej zwykłej, przez lustrzaną, po pentagramy. Są również kosmiczne kształty i nieco trudniejsze wersje zwykłej kosteczki. Ich ceny wahają się, ale dobrą kostkę można zdobyć już za około 40 - 50 złotych. Świetna sprawa jeśli Wasz zapaleniec uwielbia łamigłówki.


ZABAWKI LOGICZNE

Idąc tym tropem przed oczyma stają nam zabawki logiczne, których znajdziecie od groma. Wystarczy zajrzeć chociażby i do empiku, by znaleźć tam całą gamę zabaweczek, które na dodatek oznaczone są gwiazdkami, by rozróżnić poziom trudności. Co więcej? Może "neo cube" - te malutkie magnetyczne kosteczki mogą tworzyć najróżniejsze wzory, jeśli tylko ma się do nich cierpliwość i czas. Wszystko to można znaleźć już od 20 złotych. Nic tylko świętować. 


ZEGAR ŚCIENNY


Nie taki znowu zwyczajny. Wyobraźcie sobie zdziwienie na twarzy Waszych matematyków, kiedy to po rozpakowaniu prezentu, ich oczom ukarze się zegar, który zamiast liczb, ma na tarczy matematyczne działania. Dostaną wypieków na twarzy, a już na pewno uśmieją się odrobinę. Wasi bliscy mają duże poczucie humoru? Zegar będzie strzałem w dziesiątkę! Jego koszt to znów około 40 - 50 złotych.


PAPIER TOALETOWY SUDOKU

Tym razem coś dla miłośników długiego posiedzenia w łazience. Zauważyłam, że najczęściej zdarza się to panom. Potrafią zamknąć się w łazience i spokojnie czytać książkę, albo wykonać długi telefon. Fenomen niesamowity. Jeśli dodatkowo uwielbiają matematykę to czas najwyższy zainwestować w papier toaletowy z nadrukowanym sudoku. Umili on im czas podczas długiego posiedzenia, a także zagwarantuje Wam wielki szok na twarzach i wybuch niekontrolowanej radości. Uwaga! Prezent dla odważnych. Nie każdy matematyk zrozumie dowcip. Taki papier, ja nabyłam w cenie promocyjnej 9,90 zł w empiku. Normalnie kosztował 20 złotych. 


KOLCZYKI

Dziwny punkt, prawda? Taki zwyczajny, bardzo kobiecy. Jednakże nie z tą zawartością. Jeśli jakimś cudem odnajdziecie takiego matematycznego świrka ukrywającego się pod postacią kobiecą (Uwaga! Gatunek wymierający, należy pielęgnować!) można taką uradować małym gadżetem w postaci biżuterii. O na przykład takiej:

 
Źródło - Pinterest


Prawda, że genialne? Nie dość, że biżuteria to jeszcze zabawka do tego. Żyć nie umierać. Panowie możecie oficjalnie nam zazdrościć (no chyba, że też macie dziurki w uszach, w takim wypadku możecie cieszyć się tym jakże oryginalnym gadżetem razem z nami).




Jeśli macie już dość tradycyjnych prezentów i chcecie wywołać uśmiech na twarzy bliskiej Wam osoby to nic prostszego. Wystarczy odrobina chęci i pomysłu, bo ceny nie są jakieś zastraszająco wysokie.

No i nawiasem mówiąc, ja też jestem miłośnikiem matematyki. Może już nieco mniejszym niż kiedyś, ale kostka Rubika, czy zabawki logiczne zawsze bardzo mnie cieszą. Nie kryję się z tym i nikogo tu nie chciałam obrazić.

Jakie wy macie patenty na sprawdzony prezent dla Waszych bliskich? Sięgacie po coś tradycyjnego, czy raczej każdego roku staracie się ich zaskoczyć? No i najważniejsze - pytacie ich wcześniej o zdanie, czy zdajecie się na własną kreatywność?

sobota, 21 listopada 2015

Niespełnione obietnice - kolejna próba zerwania z lenistwem!


Nie zliczę już ile razy składałam sobie pewne obietnice, których to wypełnienie miało mi przynieść szczęście, spełnienie, a nawet i lepsze życie. Nie potrafię też powiedzieć ile razy je złamałam, wytrwałam w mych postanowieniach miesiąc, dwa... czasem dłużej, a potem czar pryskał. Nigdy nie osiągnęłam założonego przez siebie celu.



Łamałam je tak szybko jak tylko się dało, a potem popadałam w delikatną depresję (choć to zbyt mocne słowo). Przygnębienie me trwało długo. Topiłam swe smutki w tonach czekolady, albo innego dobrego jedzenia, a potem znów wracałam do obiecywania sobie cudów niewidów. 

Obiecanki cacanki.

Tak właśnie można nazwać stan rzeczy, w który popadam za każdym razem, gdy coś sobie obiecuję. Będę pisać magisterkę 3 razy w tygodniu, będę uczyć się Japońskiego 3 razy w tygodniu, nie będę jeść słodyczy, poćwiczę i nie będę się wymigiwała od biegania zmęczeniem czy bólem brzucha (choć to ostatnie jest niezwykle denerwujące i upierdliwe). To wszystko obiecuje sobie z każdym nadchodzącym tygodniem i nie mijają 2 czy 3 dni, a ja już łamię dane sobie słowo.

Dlaczego? Czy to znaczy, że mi na tym wszystkim nie zależy? A może zabieram się za to od złej strony?

Szczerze mówiąc, jeszcze nie odnalazłam odpowiedzi na to pytanie. Część z niej prawdopodobnie leży w mej leniwej naturze. Najchętniej przeleżałabym w łóżku cały dzień, a potem następny. Obserwuję jak czas przecieka mi przez ręce i trochę mi go żal... ale tylko trochę. Odrobinkę. 

Marudzę też, że przecież tak wiele mam do zrobienia, bo przygotować się do pracy, napisać magisterkę, odkurzyć i posprzątać w mieszkaniu, a czasem i zrobić zakupy i obiad. Do tego jeszcze spacerki z psiakiem i już cały dzień uciekł. Schowało się słońce, przyszedł księżyc, a mi znów nic nie chce się robić. 

To straszne. Jakbym wpadała w kręcące się koło i nie potrafiła z niego wypaść. 

Dlatego dzisiaj przestaję sobie cokolwiek obiecywać. Zaczynam chcieć i organizować sobie czas tak by na wszystko mi go starczyło. Przestaję wylegiwać się w wyrku do 12 rano, ale wstaję tuż po przebudzeniu. Nie chcę dłużej tracić czasu. 

Mój eksperyment zaczynam już teraz, a trwać on będzie do końca grudnia. Tak na dobry początek, bo pragnę sprawdzić czy uda mi się wytrwać w tych moich mały postanowieniach. Chciałabym zaobserwować choćby i małą różnicę w mym leniwym trybie życia. Malutką, ale wielką. Dla mnie, dla mojego samopoczucia. Skończę z wielkim lenistwem i spróbuję na wszystko znaleźć sobie czas. 

Trzymajcie kciuki za to, bym zobaczyła choć malutką poprawę, która pozwoli mi przeć do przodu nawet w styczniu i lutym, a może i dłużej. Mały krok dla ludzkości, wielki dla mnie i mojego samopoczucia.

Jak się ma u Was sprawa takich obietnic? Dotrzymujecie sobie danego słowa, czy podobnie jak ja Wasz wewnętrzny leń bierze górę i często sobie odpuszczacie? Macie jakieś sprawdzone sposoby na pokonanie tego lenia? Dajcie znać co u Was, dziubaki?

środa, 18 listopada 2015

Ranny ptaszek czy nocny marek


Od kilkunastu dni próbuję przestawić swój rytm życia. Zacząć chciałam od przestawienia swojej godziny wstawania. Ot z siódmej na szóstą. Jedną godzinkę, nic wielkiego. Miałam wytrzymać 30 dni z taką zmianą i sprawdzić, czy wejdzie mi w nawyk, ale już pierwszego zauważyłam problemy.


Muszę Wam w tej chwili zaznaczyć, że nie udało mi się jeszcze ani razu wykonać założonego przeze mnie planu. Mimo, że i owszem obudziłam się o tej godzinie szatańskiej to i tak poszłam spać dwie godziny później. Nie byłam w stanie zrobić nic produktywnego w stanie kompletnego zaspania. Na domiar złego zły humor nie chciał mnie opuścić aż do końca dnia. Co więcej, nie mogłam też przestawić swej godziny spania. Mój organizm jest już przyzwyczajony, że najwcześniej spać idziemy o 24, a jeśli pójdziemy o 23 to tylko w wyjątkowych sytuacjach.

Dlaczego mi się nie udało? Zawiniła tu ma słaba wola, czy brak motywacji? 
A może problem leży zupełnie gdzieś indziej?

Może to co teraz powiem będzie tylko wymówką, ale uznałam w końcu, że nie ma sensu na siłę zmieniać swojego trybu życia. Myślę, że w moim wypadku, wcześniejsza godzina wstawania nie zrobiłaby w mym życiu różnicy. Nie jestem rannym ptaszkiem. Człowiekiem, który to potrafi wstać raniutko, zrobić śniadanko i usiąść do czegoś produktywnego. Napisać esej, osiem stron magisterki czy artykuł na bloga. Zacząć uczyć się języka lub poćwiczyć. Nie umiem tego zrobić rano, a kiedy próbuję się do tego zmusić to nic mi nie wchodzi. Ma uwaga rozprasza się zanim zdążę się zorientować, że tak się dzieje. Najchętniej robiłabym wówczas 10 rzeczy na raz, ale tylko takich, które nic nie wniosą dla mej przyszłości. 

ZAZDROSZCZĘ RANNYM PTASZKOM!

Zazdroszczę im tej energii, którą tryskają aż od samego rana. Tego ich uśmiechu na twarzy i tej skupionej uwagi. Nic ich nie rozprasza i są pełni wigoru. Też bym tak chciała. Światło za oknem tylko pobudza ich do działania i kiedy ja spędzam kolejną godzinę bezmyślnie patrząc w ekran komputera i oglądając kolejny odcinek głupawego serialu, ONI kończą wszystko co sobie zaplanowali na ten konkretny dzień. 

Och! Jak ja im tego zazdroszczę!

I powiem Wam w sekrecie, że czasem chciałabym się z nimi zamienić. Na szczęście tylko czasami. Ta moja zazdrość kończy się wraz z zapadnięciem zmroku. Wracam do domu po pracy i nagle odzyskuję siły. Kiedy to te wszystkie ranne ptaszki rozpoczynają relaks, ja wkraczam na nowy poziom wtajemniczenia!

NOCNYM MARKIEM FAJNIE BYĆ

Zdecydowanie jestem nocnym markiem. Od kiedy pamiętam lepiej mi się uczyło właśnie w nocy. Właśnie wtedy mogłam się wyciszyć, a wzrok nie uciekał znad książki rozproszony wpadającymi przez okno promieniami słońca. Czasem nawet pozwalam sobie na małe szaleństwo. Nie śpię nawet i do trzeciej nad ranem, pisząc coś lub czytając. Wszystko lepiej mi wchodzi po zmroku. Zauważyłam to gdzieś w okolicach matury. Moje skupienie jest wówczas najwyższe. W domu panuje cisza, bo wszyscy domownicy już dawno śpią, a ja harcuję. Jestem wówczas panią swojego własnego losu i czasu. Noc jest moim sprzymierzeńcem i nie sądzę by nocne marki miały gorzej. W żadnym przypadku!

No... może poza tym jednym, przeklętym. Godziny szkolne, uczelnia czy praca... to wszystko zaczyna się raczej rano. O tej 7 czy 8, a wtedy jest po mnie... najgorsza rzecz jaka może wyniknąć z tego mego nocnego trybu życia to niewyspanie. 


Jak wiadomo, człowiek niewyspany to człowiek zły. Przeciętny dorosły osobnik rasy ludzkiej potrzebuje od 7 do 9 godzin snu dziennie. Możecie, więc sobie wyobrazić jak bardzo chce się spać o tej 7 czy 8 nocnemu markowi. Ja, osobiście, jestem nie do życia. Najchętniej pospałabym do 9 czy 10 (oczywiście tu zależy od tego, o której poszłam spać... ale nie oszukujmy się, ja po prostu kocham spać!). Tak, czy inaczej... w takim przypadku nocne marki mają przerąbane. 

Przecież taki nocny marek potrzebuje co najmniej pół dnia by do siebie dojść, a ranny ptaszek nie próżnuje. Zbiera laury jedno za drugim. Na szczęście, rannych ptaszków jest znacznie mniej, przynajmniej jeśli mówimy tu u młodych ludziach. 

Jedynie 7% młodych ludzi może nazwać się rannym ptaszkiem. Reszta zdecydowanie preferuje noc. Wszystko to zmienia się wraz z wiekiem, bo gdy człowiek dobija magicznej liczby 60 to jeśli wciąż jest nocnym markiem staje się tym jednym z 7%. Nocne marki przechodzą drastyczną przemianę i mogą wreszcie cieszyć się urokami życia rannych ptaszków. Żyć nie umierać!

Żeby było śmieszniej, dodam że to wszystko jest winą naszych genów. To czy jesteś rannym ptaszkiem, czy nocnym markiem mamy po tatusiu i mamusi. Jak się teoria ma do praktyki? Cóż mogę jedynie podeprzeć się swym własnym przykładem:

W moim przypadku to tata jest nocnym markiem. Od kiedy pamiętam to on siedział do północy i pracował w nocy. Mama też nie chodzi spać specjalnie wcześnie, a ostatnio jej godzina snu zaczęła się znów przedłużać. Może to ona robi transformację z rannego ptaszka do nocnego marka? Kto wie... może będzie w tych 7 magicznych procentach niedługo? Na pewno byłoby ciekawie! 

Podsumowując - TAK - na mym przykładzie geny się sprawdziły. Mało tego, mojej siostry też nie ominęły.

Co ciekawe, choć nie bardzo mogę to zweryfikować, podobno przypadłość nocnych marków i rannych ptaszków zależy również od położenia geograficznego. Osoby, które żyją bliżej biegunów polarnych wykazują większą podatność do wstawania w późniejszych godzinach. Natomiast osoby mieszkające blisko równika chętnie wstają rano i zasypiają wcześnie. Dlaczego tak jest? Nie mam bladego pojęcia, ale tę zależność sprawdzili brazylijscy naukowcy, którzy to przebadali niemal 16 tysięcy mieszkańców Ameryki Południowej. 

Kim jesteś? Nocnym markiem, czy rannym ptaszkiem? Jak to jest w wypadku Twoich genów? 
No i czy chcielibyście to zmienić? Jak to jest z Waszymi porankami? 
Ciężko się Wam wstaje, czy wręcz przeciwnie?  


Źródło - mój telefon i moje paluszki

niedziela, 15 listopada 2015

Świętujemy... w supermarkecie!



Pierwszy listopada już za nami. Znicze zniknęły z półek sklepowych, zastąpione poprzez nieśmiało jeszcze wyglądające czekoladowe Mikołaje, wielkie Kinder Niespodzianki, kolorowe bombki, łańcuchy i inne świecidełka, które zachęcają swym błyskiem. Zabawki zostały mocniej wyeksponowane i jakby urosły w siłę. Nagle zrobiło ich się aż całe trzy regały, a ja wciąż nie mogę wyjść z podziwu, bo przecież powinniśmy móc je kupić cały rok, a nie jedynie od święta do święta. 

Rozpoczęły się też różne, kuszące promocje - Ptasie Mleczko w Tesco chodziło za 10 złotych. Serio, nie kłamię! Auchan jednak nie ustępował mu ani na krok. Promocja na kawę Jacobs (która to swoją drogą zniknęła tak szybko jak się pojawiła) sprawiła, że ludzie nakupowali jej już chyba na cały rok!

Choinki już pięknie przystrojone stoją i cieszą oko przechodniów, a pod sufitem widać wielkie świąteczne dekoracje. Nawet reklamy telewizyjne dostosowały się do tej maszynki marketingowej napędzającej Bożo Narodzeniową gorączkę. Gdzie nie spojrzysz, tam Mikołaj. Coca cola, Play, Plus, a nawet i T-mobile. Wszyscy wpadli po uszy.

Co na to my? Biedne szaraczki? 

Nie wiem jak wy, ale ja odbieram to z lekkim sarkazmem, bo jak to, nawet grudnia nie mamy. Ba! Co ja gadam! Jeszcze nie ma połowy listopada, a te świąteczne bajery straszą mnie już po nocach. Tak jakby wszyscy mi mówili, bym pospieszyła się z zakupami, bo to przecież już najwyższy czas.

Co się stało z tą duchową częścią świąt Bożego Narodzenia? Gdzie się schowała? 

W tym szale zakupowym i bombardującymi nas zewsząd świątecznymi reklamami o zawrót głowy nie problem. Człowiek przestaje myśleć i podąża ślepo za tłumem. W końcu skusi się na przedwczesne zakupy i wpadnie po uszy. Zapomni po co tak naprawdę są te święta. Zapomni jak powinno się je przeżywać.

A jeśli nawet pomylić tę całą sferę duchową to zatrzymajmy się na chwilę i zastanówmy się: 


Co jest dla nas ważne? 

Prezenty?
Gadżety? 
Słodycze? 
Zabawki?
.
.
.
Rodzina?


Ten stół sowicie zastawiony i te uśmiechnięte twarze naszych bliskich. To, że kolejny rok możemy spędzić je razem, w spokoju, ciesząc się swym towarzystwem. To, że znów dostaniemy ten paskudny czerwony sweter czy nietrafiony zapach perfum, ale to nie będzie miało dla nas znaczenia, bo przecież liczy się pamięć. To co człowiek ma w środku. Wspólnie podzielimy się opłatkiem, pośpiewamy kolędy, pośmiejemy się i zepchniemy wszystkie nasze troski w kąt. Uwierzymy w siebie na nowo, zbierzemy nowe siły i znów doświadczymy tego ciepła rodzinnego, o którym zdarza nam się zapomnieć w każdy inny dzień roku.

Przymknijmy więc oko na ten szalejący świat, który straszy nas po nocach. Nie dajmy się mu porwać, a wówczas z łatwością unikniemy zastawionej na nas pułapki. Wtedy i tylko wtedy w spokoju dotrwamy do świąt i będziemy mogli je przeżyć tak jak tego sobie wymarzyliśmy.

Dajecie się porwać szałowi zakupów? Jaka jest Wasza reakcja na te przeklęte świąteczne reklamy, które już straszą nasze oczy? Przesada, czy po prostu zmodernizowany świat?

piątek, 13 listopada 2015

Nauczycielskie perypetie #1 - O panu D.


Ta opowieść jest o pewnym panu D, który zaszczycił mnie swoją obecnością na zajęciach języka angielskiego. Wrócił z Norwegii na całe dwa tygodnie i za namową swojej żonki postanowił podszkolić swą znajomość języka. W ten sposób trafił do mnie. Zajęcia pragnął mieć codziennie, najlepiej po 3 godziny dziennie, a pierwsze z nich odbyły się we wtorek. Pan D zadeklarował, że jest kompletnym początkującym, a styczność z angielskim miał jedynie w szkole, którą ukończył już jakieś 8 lat temu. 

Przyznam szczerze, że nie do końca wiedziałam jak ten przypadek ugryźć toteż przygotowałam sobie różne partie materiału i pełna zapału ruszyłam na spotkanie z D. Pan okazał się być całkiem przyjemnym rozmówcą, tyle że jedynie po polsku. Nie potrafił powiedzieć nic w języku docelowym, a jego wymowa wołała o pomstę do nieba (choć moja też nie jest jakaś tam najlepsza). To wszystko było jednak niczym. Tym co mnie wbiło w fotel były wymagania jakie postawił.

Zaczęliśmy zajęcia spokojnie. Od powtórzenia sobie podstawowych informacji. Potem przeszliśmy do tematu rodzina, co by pan D potrafił choć wypowiedzieć się na jakiś konkretny temat i tu pojawił się pierwszy warunek. Otóż pan D zamierza nauczyć się słownictwa, które przyda mu się w pracy. Na nic mu więc takie podstawy. Z całej gamy słownictwa o rodzinie, jego interesowała tylko "wife", bo reszta mu niepotrzebna. Nie będzie przecież rozmawiał o swoich rodzicach, czy nieistniejących dzieciach. Nie przekonały go też argumenty, że jednak wypadałoby wiedzieć o co pyta nas rozmówca.

Warunków było jeszcze kilka - między innymi: pan D pragnie pominąć naukę o zakupach w sklepie, bo istnieją markety i można kupić wszystko samemu. Taka prawda i nie mogłam się z tym kłócić. Powiem szczerze, że zamknął mi tym wszystkim buzię i przez chwilę siedziałam, patrząc na niego z otwartą buzią. 
Po co mu więc zajęcia? Tak do końca nie jestem pewna. Z takim zapałem do nauki to raczej daleko pan D nie ujedzie. Nie zapamięta również ogromu wiedzy poprzez kilka luźno niepowiązanych ze sobą zajęć. Nie ma szans by opanował słownictwo, które dla niego przygotowuję, ani zaczął porządnie mówić.
A podstawy? Ale o jakich podstawach my tu mówimy, kiedy ten pan wcale nie chce się uczyć podstawowych rzeczy? Problematyczny przypadek, pierwszy w mojej karierze i zapewne nie ostatni, niestety.
Myślę, że pan D dał się namówić żonie na owe zajęcia. Tak naprawdę nie ma motywacji, by nauczyć się języka, ale chce zrobić jej przyjemność. Dobra próba, słabe efekty i wyrzucone pieniądze w błoto. Jeszcze będzie pluł sobie w brodę, a język? Pozostanie niezmiernie niewyuczony. 
Szkoda, że wciąż istnieją takie przypadki. Osobniki, które pragną się uczyć, by kogoś zadowolić, lub popisać się przed kimś. Nie zależy im na wiedzy ani na efektach. Szkoda, bo nie dość, że sobie wyczyszczą kieszeń to jeszcze nic z tego nie wyniosą. 
Szkoda, bo języki są fajne!

Pan D przychodzi ponownie. Już dziś. O 9 rano. Na dodatek na 4 bite 50 minutówki. Żyć nie umierać. Trzymajcie za mnie kciuki. Przydadzą się!

Źródło: 1

środa, 11 listopada 2015

Jak to jest z tymi marzeniami?



Człowiek do życia potrzebuje niewiele. Odrobiny snu, jedzenia, trochę wody oraz tlenu, bo bez niego to ani rusz. Zaraz za tymi oczywistymi potrzebami, większość ludzi stawia marzenia. Bo przecież marzenia są niczym ten życiodajny tlen. Nadają sens naszemu życiu i ukierunkowują nas w odpowiednią stronę. Bez nich nie istniejesz. 

Czy aby na pewno?

Dziś podsłuchałam pewną rozmowę dwóch dziewczynek (wiem, że to nie ładnie, ale co zrobić - akurat mnie mijały), małych i niezbyt jeszcze przez życie doświadczonych. Tak na oko dałabym im te 11 lat. A szło to tak:

- Kiedy już będę bogata to kupię sobie tyle sandwitchów z kurczakiem ile sobie wymarzę, a ty?
- Nie wiem - wzruszenie ramion. 
- Jak to? Kupimy je razem! - zdziwionym głosem, bo przecież to takie oczywiste. - Nie masz marzeń?
- Nie wiem - kolejne wzruszenie ramion.

Mała nie wiedziała co ma odpowiedzieć. Być może jeszcze nigdy nie wpadła na to, by zastanowić się nad przyszłością. Pewnie teraz się tego nie robi, a zdania typu - gdy już będę dorosła / bogata / etc. to (...) - odeszły w niepamięć. 

Ponawiam więc me pytanie - jak to jest z tymi marzeniami? Kiedy zaczynamy marzyć? Dlaczego to robimy i po co nam one? Czemu właściwie nie możemy przyjąć, że coś jest takie jak jest i koniec kropka? Do czego dążymy?

Marzenia nadają naszemu życiu cel. Zmieniają się jednak wraz z wiekiem. Dlaczego? Czemu przestajemy o czymś marzyć? Dorastamy, powiecie. Zmieniają się nam poglądy, zainteresowania... ale co z tamtymi marzeniami? Dlaczego teraz już ich nie mamy?

 Odrzuciliśmy je lekką ręką, kiedy to pochłonęły nas te nowe, lepsze, mniej dziecinne. Tamte odeszły w niepamięć. Niespełnione, lub połowicznie spełnione. I jakoś nie jest nam żal tych mrzonek. Machamy lekceważąco ręką, nawet nie zastanawiając się nad tym głębiej.

Marzenia siedzą nam w głowach. My je napędzamy i tylko my możemy je zatrzymać. Machina ta czasem wadliwa, zakłócana przez nasze spadki nastrojów i chęci, wciąż jednak prze do przodu. Sama decyduje, kiedy posłać któreś z naszych marzeń w niepamięć. 

Czy aby na pewno marzenia są niczym tlen? Czy wspomniana wyżej dziewczynka miała prawo nie mieć marzeń bądź o nich nie wiedzieć? Może właśnie była podczas procesu zapominania o jednym z nich. Być może, kto wie?

Ja sama marzę, choć teraz wolę mówić, że stawiam przed sobą cele. Cele, które wypełniam szybciej, niż później. Wszystko zależy od mych chęci, a często niestety od lenistwa. Bo ze mnie straszny leniwiec jest.

Myślę jednak, że powinniśmy patrzeć na nasze marzenia nieco sceptycznie. Wypełniać i dążyć do nich. Oczywiście. To nie ulega wątpliwościom. Jednocześnie jednak nie popadajmy w depresję, kiedy coś nam się nie uda. Bo marzenia przychodzą i odchodzą, a życie toczy się dalej.

Źródło: 1

poniedziałek, 9 listopada 2015

Co zrobić, gdy dopadnie Cię spadek nastroju?



Twój budzik dzwoni o 6, a Ty już od momentu przetarcia dłońmi oczu jesteś ospały? Przed Tobą dzień pełen wrażeń, a nic Ci się nie chce? I nawet pogoda nie zachęca do wychylenia nosa spod pierzyny? To znak, że dzieje się z Tobą coś niedobrego.

Czas więc otworzyć Apteczkę Pierwszej Pomocy i rozpocząć kurację natychmiastową! Twój spadek nastroju przecież nie będzie trwał wiecznie. Wystarczy tylko dobrze się zaprogramować. W tym celu potrzebne Ci będą:

TWOJA ULUBIONA MUZYKA

Nie kracz, że Ci się nie chce i że to nie pomoże. Po prostu wpuść ją z samego rana. Najlepiej tę skoczną, której słowa znasz na pamięć. Buzia sama zacznie Ci się śmiać a nastrój nieco się podniesie. Już jesteś na nogach? Doskonale! Potańcz chwilę i podśpiewując pędź do kuchni by zrobić sobie...

PRZEPYSZNE ŚNIADANKO

Bez niego się nie obejdzie. Najlepiej na ciepło lub to składające się ze składników, które uwielbiasz. Poświęć na jego przemyślenie chwilkę, a potem zasiądź w wygodnym fotelu i zjedz je ze smakiem. Nic tak nie poprawia humoru jak dobre jedzenie. Nie musi to być znowu czekolada. Wystarczy po prostu coś pysznego. Może nawet uda Ci się sprawić, by było pożywnie?

ROZMOWA Z PRZYJACIÓŁMI

To najlepszy sposób na poprawę nastroju. Wystarczy spędzić odrobinę czasu w miłym towarzystwie, a wszystko to doprawić dobrym humorem oraz pachnącą kawą (lub herbatą, jeśli za kawą nie przepadasz). W dobrym towarzystwie niemal od razu następuje poprawa nastroju. Przynajmniej u mnie tak jest.

ĆWICZ, PORUSZAJ SIĘ

Zazwyczaj o tym punkcie zapominamy, ale kiedy wszystko co powyższe zawiedzie, wyjdź na spacer. Pooddychaj świeżym powietrzem. Zamknij oczy i poczuj tę błogość. Nie musisz zbyt wiele robić. Nie lubisz się pocić? Nie szkodzi. Spacer na pewno Ci nie zaszkodzi.



A to tylko kilka propozycji... bo uwierz mi, sposobów jest zdecydowanie więcej!!!

~.~

Sposobów na spadki nastroju jest wiele, ale nie poprawisz go sobie sobie narzekając. Uwielbiamy to robić i wpadamy wówczas w błędne koło. A już najlepiej narzeka nam się w grupie. Jedno zaczyna, drugie podchwytuje temat, a trzecie pragnie ich wszystkich pokonać. W ten sposób powstaje nam jedno wielkie kółko narzekaczy, do którego broń boże wtrącić nutkę pozytywu. Ten, który spróbuje zostanie okrzyknięty zdrajcą narodu i wykluczony na czas nieokreślony.

Przestań więc narzekać, bo tylko pogłębiasz tym swój stan. Przestań i zrób coś co lubisz. Zagraj na nosie spadkowi nastroju i pozwól sobie na odrobinę przyjemności. Dasz radę! Wierzę w ciebie!

Źródło: 1

sobota, 7 listopada 2015

Książki, których nigdy nie przeczytam


Na pewno spotkaliście się z bestselerami, które zostały Wam polecone przez waszych przyjaciół czy rodzinę. Książki, które są znane na całym świecie i wiele osób twierdzi, że powinno się je przeczytać. Książki, do których nawet i przysiądziecie, otworzycie pierwszą stronę, przeczytać kilka rozdziałów i... odłożycie na półkę. Potem zapomnicie o tym, że mieliście je skończyć czytać i tak będą jedynie kurzyć się na waszej półce, a każdemu ze swoich przyjaciół będziecie mówili, że je przeczytaliście lub macie to w planach. 


W moim przypadku Zafon i jego tomiszcza są tego typu książkami. Słyszałam wiele pozytywnych opinii na temat tego autora. Ludzie zachwalają jego dzieła, a "Cień Wiatru" przeszedł już chyba do historii literatury współczesnej. Wiele osób twierdzi, że jest to książka świetna. Rzecz dzieje się w magicznej Barcelonie, która zachwyca swymi tajemnicami. Wszystko świetnie i pięknie... ale co z tego? Do tej książki podejść miałam kilka, ostatnie z nich z powodu wyzwania u Marty, która pisze. Wyzwania październikowego. Przeczytam co najmniej 5 książek....

Nie udało się. Przeczytałam dwie, a wszystko to winą "Cienia Wiatru", który szedł mi niczym krew z nosa. Byłam dzielna. Naprawdę. Przebrnęłam przez 300 stron tej powieści, ale nie skończyłam jej. Zakładka wciąż stoi pomiędzy stronami tego tomiszcza i nie chce się ruszyć nawet o milimetr. Powoli tracę nadzieję. Zwłaszcza, kiedy w trakcie jej czytania mą uwagę przykuwają inne tytuły i odstawiam Zafrona z powrotem na półkę.

Nie rozumiem czemu nie potrafię przeczytać tej pozycji. Być może ma z tym coś wspólnego moje nastawienie do tej książki. Nastawienie, które z całą pewnością dobre nie jest. Biorę ją przecież do ręki z lekkim westchnieniem. Wodze wzrokiem po stronach i czasem nie rozumiem co czytam, innym razem opuszczam duże kawałki tekstu, który wydaje mi się tam zupełnie nie potrzebny.

Oficjalnie więc spisuje Zafrona na straty. Jego Cienia Wiatru i Gry Anioła raczej nigdy nie poznam. Nie będę mogła się dobrze wypowiedzieć na temat twórczości tego pana i książki te dołączą do "Imienia Róży", które również kurzy mi się na półce. Nie sięgnę po nie od niechcenia. Nie przeczytam ich po raz drugi, ani trzeci.

Nie wykluczam jednak tego iż któregoś dnia po prostu po nie sięgnę i stwierdzę, że wiele straciłam przez te kilka lat, w których książki te leżały na półce. Być może. Jednak na dzień dzisiejszy zostawiam je w spokoju, być może próbując jeszcze tylko raz podejść do "Cienia", bo skoro jestem już tak daleko... być może warto skończyć?

Macie takie pozycje książkowe u siebie? Próbowaliście się do nich przekonać? Udało się, czy zrezygnowaliście z tego pomysłu tak szybko, jak pojawił się w Waszych głowach?

Źródło: 1