Szablon stworzony przez Arianę dla Wioski Szablonów | Technologia Blogger | X X X

czwartek, 23 czerwca 2016

Moje 4 dni w Rzymie - dzień drugi

Rzym to wieczne miasto, które nigdy nie zasypia. Serio. Za oknem dało się słyszeć przejeżdżające samochody i głośno śmiejących się ludzi. Czasem uraczyli nas nawet śpiewem. Moja siostra twierdzi, że nawet o 4 nad ranem było głośno - ja nie wiem, bo spałam jak suseł!


W piątek rozpoczęłyśmy intensywne zwiedzanie tego miasta. Swój spacer zaczęłyśmy od śniadanka, na które składała się drożdżówka i cappucino. To drugie przepyszne, natomiast drożdżówka nieco za słodka. Nie zwykłam jadać tak słodkich śniadań, ale raz się żyje. W końcu to Włochy.


Potem ruszyłyśmy do Koloseum, które miało być pierwszym punktem na naszej drodze do poznania Rzymu. Bilety zamówiłyśmy przez internet i chwała Nam za to! Kolejki bowiem ciągnęły się na kilometr i potrzeba było dużo cierpliwości by w nich wystać.


I choć zdjęcie może tego nie oddaje to tłumy wszędzie się przewijały. W środku i na zewnątrz. W Forum Romanum i Palatynie. Wszędzie ruch... Rzym żyje!


Łuk Triumfalny tuż przy Koloseum. Wrażenie zrobił nieziemskie!

Bilet do Koloseum, Forum Romanum oraz Palatynu kosztował Nas 14 euro (normalnie kosztuje 10, ale 4 euro zabierają za rezerwację). Mimo to myślę, że warto. W tych trzech miejscach spędziłyśmy nieco ponad 3 godziny, choć można byłoby i cały dzień tam zostać. Słonko jednak mocno doskwierało i nie dało się dłużej wysiedzieć.




Wrażenia niesamowite. Zdjęcia nie oddają tego wszystkiego w pełni.


Po obiedzie, który zjadłyśmy przy naszym hosteliku w Watykanie (pizza - palce lizać, a to winko... mhm... aż ślinka cieknie na samo wspomnienie) udałyśmy się w dalszą drogę. Tym razem zamierzałyśmy zobaczyć Fontannę di Trevi oraz Fontannę Czterech Rzek. Obie przepiękne, acz di Trevi robi największe wrażenie! Po drodze wstąpiłyśmy jeszcze do Panteonu i zjadłyśmy przepyszne lody na Piazza Navona.

Fontanna di Trevi - wrzuciłyśmy do niej monetki, by powrócić do przepięknego Rzymu.


Panteon - to tu zachwycił nas uliczny grajek. Jego "Wish you were here" było magiczne. Ludzie zatrzymywali się by go posłuchać.



Piazza Navona - fontanna Czterech Rzek oraz niesamowite lody. Palce lizać!



Tych lodów nie zapomnimy do końca swojego życia! Ich cena zaczyna się od 2,50 euro i idzie w górę. Te na zdjęciu 3 euro sztuka (i były za duże...). Następnym razem wzięłyśmy mniejsze i też się najadłyśmy!


W drodze powrotnej miałyśmy okazję zobaczyć Fontannę di Trevi w scenerii nocnej. Było warto poczekać, bo fontanna pokazuje wówczas swój urok (choć przyznaję bez bicia - na zdjęciach efekt lepszy niż w rzeczywistości).


Swój dzień zakończyłyśmy standardowo przy Koloseum, chcąc zobaczyć je w całej swej okazałości podczas nocy.


Na co jednak trzeba uważać będąc w Rzymie?

Na tak zwanych nawoływaczy - odbierają nieco uroku Rzymowi. Próbują wcisnąć wszystko - od miseczek drewnianych, przez selfiesticki, róże oraz wody chłodzone, po kocyki, chusty oraz malutkie świecące Kolosea (na który swoją drogą prawie się skusiłam). Niektórzy z nich są niezwykle nachalni i nie poddają się przez cały dzień. Po kilku godzinach zwiedzania masz ochotę wydrzeć się na nich i oznajmić wszem i wobec, że tobie te rzeczy do szczęścia nie są potrzebne.

Niestety i to nie pomaga...

Zdjęcia moje oraz mej siostry, którą możecie znaleźć też TUTAJ!

Trzymajcie się kochani!
Niech ta końcówka czerwca nam dopisuje!

wtorek, 21 czerwca 2016

Moje 4 dni w Rzymie - dzień pierwszy



Zainspirowana postem o magicznej mocy konkursów u CzekoAdy postanowiłam zaryzykować i również wziąć w nich udział. Wyszukałam ich więc ogrom, najczęściej dotyczyły wygranej książkowej. Znalazłam jednak również ten jeden, który sponsorował 2 bilety lotnicze w tę i z powrotem z Bydgoszczy do Rzymu. Wzięłam w nim udział i choć się nie spodziewałam, wygrałam! Toteż 16 czerwca udałam się na lotnisko wraz z moją siostrą, moją towarzyszką Rzymskich wakacji!

 
Na lotnisku w Bydgoszczy byłyśmy już o 13, a przywitali nas panowie przebrani za rzymian (bo tu muszę nadmienić, że ten lot był inauguracyjnym!). Kolumny prowadzące do bramek również wprowadzały w rzymski klimat. Za odprawą czekała na nas prawdziwa niespodzianka. Tort (smaczny, lecz odrobinę za słodki), soki, woda, kawa i herbata. Wszystkiego pod dostatkiem. Mogłyśmy pić i jeść do woli. Na dokładkę otrzymałyśmy mini koncert w wykonaniu przystojnego pana Mateo (którego nazwiska nie zapamiętałam). Śpiewał całkiem nieźle, ale nie powalał na kolana. Wszystko to oczywiście okraszone Włoskim klimatem. Brawo Bydgoszcz!



Sam lot przebiegł bez zarzutów. Wyruszyliśmy punktualnie o 15.10. Na pokładzie przywitały nas stewardessy, które rozdawały darmowe przekąski i napoje. Żyć i nie umierać. Najmłodsi pasażerowie otrzymali podpisy od pilotow, lecz niestety nie udało nam się na nie załapać. Szkoda, wielka szkoda. Atmosfera była przyjemna. Sprzyjała wakacyjnemu klimatowi. Moja siostra, która przed lotem strasznie go przeżywała (w końcu to jej pierwszy raz w samolocie) była pozytywnie zaskoczona. Nawet choroba lokomocyjna jej nie doskwierala. Wylądowaliśmy zgodnie z rozkładem na lotnisku Fumicino. Wielki moloch, w którym łatwo było się pogubić. Odnalezienie pociągu zajęło nam dobre 15 minut. A potem już z górki!



Podróż Leonardo Expressem trwała nieco ponad pół godziny. Po drodze widoki nie zachwycały. Czułyśmy się jak w Polsce. Obskurne stacje, rozpadające się budynki, wszędzie grafitti. Powiem szczerze, że spodziewałam się czegoś lepszego, ale nie ma co narzekać. Rzym zrekompensował to wszystko (nieco później)!

Stacja Termini jest ogromna. Była jedynie przystankiem w dalszej podróży, ale przytłoczyła (zwłaszcza moją siostrę, która po raz pierwszy odwiedza tak przeogromne, zróżnicowane kulturowo miasto). Następna przygoda czekała nas w metrze. Dość łatwo udało nam się je odnaleźć. Bramki pokonane i teraz czekał na nas jedynie przejazd w mocno zatłoczonym wagonie. Duchota jak diabli, ale czego się nie robi dla Rzymu.

Ze stacji Ottiaviano do upragnionego (bo była już 19.40) hosteliku droga prosta. Zajęła nam około 15 minut. Po drodze musiałyśmy jednak przekroczyć zaskakujące i w Polsce niespotykane skrzyżowanie. Ludzie wymuszają na nim pierwszeństwo na samochodach. Jeśli nie wejdziesz na ulicę na chama (mówiąc potocznie) to utkniesz w tym miejscu na dobre. Szybko podłapałyśmy ten sposób przemieszczania się, a w sercach zrodziła się obawa, że i w Toruniu spróbujemy tej sztuki.

Hostelik jak hostelik. Nic specjalnego, choć wielkie łóżko miał. W kuchni niestety światło nie działało, a kuchenki nie pozwalano używać. Na dodatek problemy w Wi-fi nieco nas przygnębiły. No bo jak to tak? W XXI wieku bez internetu? Nie może być… a jednak… mimo, że hasło do niego miałyśmy to nasze urządzenia nie potrafiły się z nim połączyć. Szlag by to!


Naszym pierwszym punktem tego dnia i zarazem ostatnim była Bazylika Św. Piotra, a właściwie to plac rozciągający się tuż przed nim. Wrażenie ogromne, a od naszego hosteliku może 5 minut drogi. Tak! Wreszcie poczułyśmy tę magię Rzymu (choć wciąż nie mogłyśmy uwierzyć, że tu jesteśmy)!


Oświetlona Bazylika spodobała nam się jeszcze bardziej (choć zdjęcia nie oddadzą tego co czułyśmy w tamtej chwili). Na tym jednak skończyłyśmy czwartkową przygodę, bo rano czekało na nas Koloseum!

Zdjęcia są moje, a także mej siostry, która fotografem jest cudownym! Zapraszam TUTAJ po więcej jej dzieł!

Trzymajcie się moje kochane dziubaki!
Więcej relacji z Rzymu już wkrótce! 
A ja biegnę nadrabiać Wasze wpisy!

sobota, 18 czerwca 2016

Czytam - Joe Abercrombie "Pół Świata"

Joe Abercrombie poznałam rok temu, kiedy szperając po empiku natknęłam się na dość nietypową okładkę książki "Pół Króla". Swoim zwyczajem zerknęłam na jej tylną część chcąc się dowiedzieć czegoś więcej o tej książce i zakochałam się. Musiałam ją mieć.


"Pół Króla" to opowieść o Yarvim, który nigdy nie zamierzał zostać królem, ale los chciał dla niego inaczej. Niestety dość szybko po koronacji, zostaje zdradzony i trafia do niewoli. Tam też znajduje swych wiernych przyjaciół i powraca, by zemścić się na swym wujku. Powieść ta była na tyle dobra, że gdy tylko wydano jej drugą część, bez namysłu złapałam ją w swoje łapki. 


Gdy tylko ją dostałam, byłam niezmiernie ciekawa dalszych przygód Yarviego... i tu miała spotkać mnie niespodzianka. "Pół Świata" to powieść osadzona w tym samym świecie i owszem Yarvi się tam pojawia. Jest kluczową postacią, która łączy obie powieści, ale to nie wokół niego skupia się fabuła "Pół Świata".

Na odwrocie książki przeczytamy:

Czasami matka wojna naznacza dziewczynę. 

Taka właśnie jest Zadra, która rozpaczliwie chce pomścić śmierć ojca. Celem jej życia jest walka.

Niekiedy wojownik sam staje się bronią. 

Dziewczyna zostaje uwikłana w intrygi Ojca Yarviego, przebiegłego ministra Gettlandu, który przemierza pół świata, aby pozyskać sojuszników w walce z Najwyższym Królem. I nie cofnie się przed niczym. Towarzyszy im Brand, młody wojownik, który nienawidzi zabijania.

A broń można wykorzystać tylko w jednym celu.

Czy Zadra już do końca życia będzie pionkiem w rękach potężnych graczy, czy zdoła odnaleźć własną ścieżkę?
Mamy więc historię Zadry, która to drzwiami i oknami próbuje wedrzeć się do świata mężczyzn. Kobieta wojowniczka nie jest mile widziana w świecie przedstawionym. Wciąż uważana za osobę, która powinna siedzieć w domu i rodzić dzieci. Ewentualnie zająć się pracą doradcy czy wypiekaniem chleba. Zadra zrywa z tym spojrzeniem i uparcie dąży do zmiany swej ścieżki. Niestety z wielkimi problemami. Na jej drodze pojawia się Yarvi i wyciąga do niej pomocną dłoń. Wiąże Zadrę ze sobą, nie dając jej zbyt wielkiego wyboru. Dziewczyna chcąc czy nie podąża za ministrem, choć nie zawsze zgadza się z jego metodami działania.

Uważasz, że prawda jest taka cenna? Mogę znaleźć tysiąc prawd pod opadłymi liśćmi. Każdy ma własną. Po prostu uznałeś, że łatwiej ci będzie przerzucić ciężar twojej prawdy na mnie, mam rację? Stokrotne dzięki. I bez tego mam dość roboty.

No dobrze, oficjalnie powiem że uwielbiam Yarviego, a jego cięte uwagi tylko wywoływały uśmiech na mej twarzy. Choć nie grał pierwszych skrzypiec w drugiej części powieści, to jednak jego obecność napędzała historię. Jego przekręty, mądrości i ta przebiegłość. Potrafił poświęcić naprawdę wiele, by osiągnąć swój cel. Mało tego, w pewnej chwili zaczęłam się nawet zastanawiać, czy on na pewno jest pozytywnym bohaterem w tej powieści, czy może jednak już bardziej podchodzi pod negatywnych.

- Nigdy nie zostanę wojownikiem Gettlandu - wyszeptała.
- Dopóki żyjesz, głównie od ciebie zależy, kim się staniesz (...). Zawsze jest jakiś sposób.

"Pół Świata" to nie tylko dobra zabawa. To również opowieść o nadziejach, które często zostawały skonfrontowane z rzeczywistością i rozpadały się na najmniejsze kawałeczki. To również opowieść o szansach, które rozdawane były raz za razem, a także niespodziewanych okazjach, które zdawały się prowadzić do świetlanej przyszłości. Dokładnie tak samo jak w prawdziwym życiu. Często to te niespodziewane wydarzenia zaprowadzą nas dalej niż te, które sobie zaplanowaliśmy.

Wydawnictwo Rebis cudownie wydało tę książkę. Jej okładka jest klimatyczna i cieszy oczy. Przynajmniej te moje. Czytało się również bardzo przyjemnie, a duże litery gwarantowały komfort dla często zmęczonych dniem paczadeł moich. Nie wiem jak Wy, kochani, ale ja nie znoszę książek pisanych zupełnie ciurkiem i na dodatek drobnym maczkiem.

W "Pół Świata" otrzymamy również smaczek dla fanów tej trylogii. Załączona została mapka, na której możemy śledzić przebieg podróży bohaterów. Mapka wydana została na grubszym papierze i można ją łatwo rozłożyć. Nie przeszkadza też podczas czytania. Żyć nie umierać.

Coś czuję, że Joe Abercrombie na dobre zagości w mojej biblioteczce. Już ostrzę sobie ząbki na ostatnią część trylogii "Morza Drzazg", a potem zamierzam przeczytać jego pierwszy cykl. Już zacieram łapki z uciechy!

Trzymajcie się kochani moi!
Niech Czerwiec Was pięknie opali!

wtorek, 14 czerwca 2016

Z zakurzonej szuflady - Szukam szczęścia po omacku




SZUKAM SZCZĘŚCIA PO OMACKU

Otwieram oczy, ale świat jakby zatrzymał się w miejscu. Przestaje śnić długi sen, ale nic się nie zmienia. Słyszę twój głos i wyciągam do ciebie ręce, ale moje dłonie łapią powietrze. Łapiesz mnie w ramiona i odwracasz do siebie. Szepczesz, prawie płaczesz, a ja nie wiem co się dzieje. Wtulam się w ciebie mocno, wdycham twój zapach. Uśmiecham się delikatnie, a z oczu płyną mi łzy.

Nie widzę, a ty dobrze o tym wiesz. Mój świat to teraz gama dźwięków i mgła przed oczyma. Jesteś przy mnie i pocieszasz, ale ja nie szukam pocieszenia. Nie chcę tego, nie rozumiesz mnie. Nie możesz zrozumieć. Twój głos jest dla mnie jak melodia dla uszu. Melodia kojąca zmysły i to jest najważniejsze…

Nie mogę powstrzymać szlochu… Już nie zobaczę twojego uśmiechu i tych iskierek radości na twojej twarzy. Te obrazy wciąż mam w pamięci i łapię się nich jak koła ratunkowego, żeby tylko nie utonąć. Nie zobaczę jak się starzejesz, nie zobaczę twych łez i smutnej twarzy, nie zobaczę tego grymasu, który wstępuje ci na czoło, gdy się złościsz... Nie chcę wracać do miejsca mi ukochanego, bo po co? Nic już nie ma znaczenia. Życie straciło swój smak.
            
Trzymasz mnie mocno w ramionach i nie opuszczasz ani na chwilę, jakbyś się bał, że coś sobie zrobię. Kręcę z niedowierzaniem głową. Nie ufasz mi, ale wiesz co? Masz rację… Nie chcę już cię dłużej martwić, nie chcę być dla ciebie ciężarem… Zresztą po co ci rozchwiana psychicznie osoba, taka jak ja? Niepotrzebna… Już teraz było ciężko ze mną wytrzymać, ale byłeś dzielny i jakoś ci się udawało. Przyznaj sam… te zarwane nocki, długie godziny spędzone w szpitalach i moje próby samobójcze… To nie są złudzenia. To rzeczywistość…a teraz? Dochodzi jeszcze do tego utrata wzroku… cóż już pewnie wiesz o czym myślę i co chcę zrobić… Dlatego mnie pilnujesz, dlatego nie odstępujesz mnie nawet na krok…
             
Ale popatrz sam na siebie… Przecież ty sam masz sobie wiele do zarzucenia. Ty sam próbowałeś się zabić, twoje ręce są splamione krwią.. twoją własną krwią. To ty przez wiele dni płakałeś w poduszkę, myśląc że nic o tym nie wiem. Płakałeś, a nie chciałeś rozmawiać. Bałeś się zaufać, a przecież od tego jestem żeby pomóc.. Przecież to jest najważniejsze… Ale ty nie chciałeś martwić, odsuwałeś swoje problemy w kąt… na najodleglejszą półkę, zamykałeś swoje serce na kłódkę i cierpiałeś w samotności…
             
Teraz ja postąpię tak samo. Zamknę serce przed tobą, żebyś myślał że wszystko jest w porządku. Wiem, że nadal będziesz ostrożny, bo przecież mnie znasz i wiesz co może mi po głowie chodzić, ale nie wiesz jak to jest stracić wzrok… powiedzieć ci? Chcesz wiedzieć?
            
Dobrze, więc… Niewidomy, który rodzi się niewidomy nie wie co stracił i umie jakoś się z tym pogodzić. Nie widział od samego początku i może już nigdy nie poznać tego czaru, jakim jest wzrok. A ja? Ja do tej pory cieszyłem się wzrokiem. Cieszyłem się magią barw i tymi najmniejszymi drobiazgami, a teraz nic nie widzę. Kiedy pomyślę co straciłem żal ściska serce…. Serce, które krwawi i boi się… Boi się życia w ciemnościach… Nie tego chciałam, ale już nauczyłam się, że wszystko czego pragnę jest mi odbierane. Każda chwila radości zostaje przyćmiona przez tą złą, niebezpieczną, wpędzającą w depresję, sprowadzającą koszmary w niewinne sny.
             
Szukam szczęścia po omacku…

niedziela, 12 czerwca 2016

"Kurwa" na dobre zagościła w mym słowniku!


Znalezione na kwejk.pl

Zostałam nauczona, by nie przeklinać. Długo się tego trzymałam i słowo "kurwa" rzucane na prawo i lewo strasznie raziło me uszy. Nie rozumiałam dlaczego ludzie z takim zapałem go używają. Nie umiałam wyobrazić sobie go w swoich własnych ustach. Zapewniałam samą siebie, że nigdy ale to przenigdy nie stanie się ono częścią mego słownika.

Na próżno. Życie szybko zweryfikowało me poglądy i choć "kurwa" wciąż mnie razi, gdy występuje jako przerywnik między jednym a drugim słowem, to dziś sama go używam. Nie ma się czym chwalić, oj to na pewno. Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że nie jest to zachowanie, które powinno być tolerowane. 

Niestety studia zmieniają ludzi. Jestem na wylocie (nareszcie!). Po ośmiu latach zmagań wreszcie z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że 27 czerwca zamknę ten okres swojego życia. Zamierzam zostać szczęśliwą posiadaczką magistra i rozpocząć to prawdziwe, dorosłe już życie. O tak! Praca magisterska nareszcie zaakceptowana i złożona. 

Jednakże ile razy "kurwa" wystąpiło w mym słowniku przez te 8 lat? Nie zliczę. Nawet nie będę próbowała, bo pewnie tylko popadłabym w depresję. Tak, używam go. Czasem aż za często i zupełnie niepotrzebnie. Najczęściej jednak "kurwa" pojawia się u mnie, gdy jestem niezwykle wzburzona (by nie powiedzieć wkurwiona), czy zestresowana. Wtedy nie kontroluje samej siebie, a to wyrażenie pomaga mi na odrobinę rozładowania napięcia. Sama się zapominam i nie wychwytuję go wówczas lub złapię się na tym odrobinę za późno. 

Co jednak oznacza to słowo?

Z pomocą przychodzi mi słownik internetowy PWN: 

kurwa
1. wulg. «prostytutka; też: kobieta prowadząca rozwiązły tryb życia»
2. wulg. «przekleństwo»
3. wulg. «o kobiecie»
4. wulg. «o kimś, kto dla osiągnięcia korzyści postępuje w sposób moralnie naganny»

 "Kurwa" to nic innego jak przekleństwo stosowane przez nas, Polaków, zbyt często. Jak i określenie na rozwiązłą kobietę. Co ciekawe na męską prostytutkę określenia wulgarnego znaleźć nie potrafiłam, a szkoda (choć może to i lepiej, im mniej wulgaryzmów tym lepiej, a jak wiadomo my - Polacy - kreatywnym narodem jesteśmy i na pewno znajdziemy i na to określenie prędzej czy później). 

Zatrzymajmy się jednak przy drugim wyjaśnieniu tego słowa na chwilę dłużej i zastanówmy się kiedy jej używamy. Zaprezentuję tu kilka przykładów z życia wziętych:

Stojąc w korku samochodowym lub jadąc za tak zwanym "zawalidrogą".  

"Kurwa" ciśnie się na usta i podparta zostaje różnymi innymi przekleństwami ("Noż kurwa, ja pierdolę"). Samochód ukazuje nasza prawdziwą naturę. Jesteśmy niecierpliwi i często już spóźnieni. Wszystko nam przeszkadza. No bo jak to tak? Ja tu sobie płynnie jadę, wpadam w odpowiedni rytm, a tu nagle taka przeszkoda! No szlag by to!

Ucząc się do egzaminu czy innego testu.

Zazwyczaj uczyć zaczynałam się na kilka dni przed egzaminem. Zdarzało się jednak, że przytłoczona tym wszystkim odpuszczałam naukę aż do samego końca, a wówczas z czasem, który skurczył się do minimum patrzyłam na notatki i starałam się ogarnąć cały semestr w jedną noc. Kto tego nie doświadczył, ręka do góry! Podziwiam Was rodzynki moje! No i co wtedy? No cóż, najczęściej kończyło się telefonem do koleżanki, która również przypominała sobie o egzaminie dopiero na dzień przed nim i kurwienie na co popadnie. Od tak, by sobie ulżyć. Najlepiej jeszcze obsmarować tych niczemu winnych wykładowców, których przedmioty na pewno do niczego nam się nie przydadzą (inna sprawa, że większość upierdliwców właśnie takie przedmioty prowadziła...). Oj tak, "kurwa" towarzyszyła mi dzielnie i w takich momentach.

Wypadki kuchenne.

Spadające garnki, stłuczone szklanki, przecięty palec czy opryskanie gorącym olejem. Kto tego nie zna? Zdarza się i najlepszemu, bo jesteśmy tylko ludźmi i każdy z nas ma swoje gorsze dni. Wtedy również "kurwa" lub jej łagodniejsze odmiany cisną się na usta, bo w połączeniu z bólem jest najlepszym przykładem na odreagowanie. 

"Kurwa" jako przecinek.

To użycie słowa "kurwa" jest charakterystyczne dla Polskich dresiarzy. Często można podsłuchać stojących pod blokiem dresów, którzy "kurwa" traktują niczym przecinek. Co drugie lub trzecie słowo zastępuje "kurwa". To oni również używają tego przerywnika by pokazać jak bardzo są zadowoleni, lub iż jakaś dziewczyna miała seksowną figurę. Swój entuzjazm muszą podkreślić "kurwą". Smutne, ale prawdziwe.


Doskonale podsumowuje to Furious Pete, którego na pewno każdy z Was widział go chociaż raz:


Trzymajcie się kochani!
Magisterka oddana (co mnie niezwykle cieszy), a czwartek zapowiada się pasjonująco.
Będę relaksować się w Rzymie przed obroną!

Miłego tygodnia kochani!


sobota, 4 czerwca 2016

Piątkowy miszmasz na sobotni wieczór #12

Czwarty czerwca już niemal za nami. Słońce rozgrzewa nas do białości, często zapominając o tym iż jesteśmy tylko ludźmi. Ja sama ledwo co oddycham, kiedy wychodzę z moim psiakiem na spacery, a on sam... szuka cienia. Dochodzi do tego, że próbuje chować się w moim własnym cieniu. Serio. Ta pogoda nie jest dla niego, a ja powoli zastanawiam się czy Tajlandia dojdzie u mnie do skutku. W końcu tam takie temperatury są na porządku dziennym, no ale cóż... czego się nie robi dla swoich marzeń.


~.~

Pierwszy czerwca miał być prezentem dla każdego dziecka. Rodzice spędzali ze swoimi pociechami parę godzin, a ja... miałam spotkanie z mą promotor. Znowu. Liczyłam na łut szczęścia, dobry humor z okazji tego przepięknego dnia. Nic z tego. Kobitka jest nie do zdarcia. Naniosła poprawki na swoje poprawki i teraz poprawiam niczym szalona, by zdążyć przed 8 czerwca. Jednak dzień ten nie okazał się aż tak szczęśliwy jak myślałam...

~.~

Natomiast wczoraj nad Toruniem można było podziwiać lot przepięknych balonów. Podobno było ich piętnaście, ale ja naliczyłam jedynie 10. Pewnie gdzieś mi się ta pozostała piątka zawieruszyła. Szkoda, bo widok ten był nieziemski. Aż sama zamarzyłam by do jednego z nich wskoczyć i pooglądać Toruń z lotu ptaka. W niektórych momentach miało się wrażenie, że balony uderzą o budynki, a one sprytnie je omijały wzbijając się wyżej w powietrze. Coś pięknego!


Widoki z mojego balkonu. Wystarczyło stać, prażyć się na słonku i podziwiać. Warto, ale myślę, że widok to nic... żeby docenić prawdziwą naturę trzeba by się takim balonem przelecieć. Szkoda tylko, że takiej okazji wczoraj nie było (lub nie wiem że była i wolę nie wiedzieć, bo będę żałować iż tego nie zrobiłam).
~.~
To tyle jeśli chodzi o mój tydzień. Wstąpiłam tu na chwilkę, a teraz wracam do bazgrania swej magisterki. Może wreszcie uda mi się skończyć te przeklęte poprawki. Jutro jeszcze wyprawa do Wrocławia i układanie lekcji najpewniej w pociągu. Jak Wam minął tydzień? Co ciekawego zrobiliście?
Trzymajcie się Dziubaki moje!
Niech Czerwiec będzie z Wami!

czwartek, 2 czerwca 2016

Czytam mangi - Tetsuya Tsutsui "Prophecy"

Tak, jako wzięty fan wszystkiego co japońskie i ja zaczynałam swą przygodę z tym krajem z mangą i anime. Z całą pewnością wielu z Was słyszało już o japońskiej animacji i komiksie, więc nie będę tu robiła wielkich wstępów tylko przejdę do rzeczy.

Przeszukując internety natknęłam się na produkcję japońską (aktorską) z moim ulubieńcem w roli głównej - Ikuta Toma. Uwielbiam wszystkie filmy i seriale, w których występował (a widziałam ich już całkiem sporo). On po prostu daje z siebie wszystko i jest dobrym aktorem (choć z tym wielu polemizuje, wybaczcie! To tylko moja opinia). Tak, czy inaczej natknęłam się na jeden z nowszych filmów w jego wykonaniu o dźwięcznym tytule - "Yokokuhan" (Prophecy - Przepowiednia).

Film ten to połączenie dramatu z horrorem. Historia jest całkiem znośna i dotyka tego, co w naszych czasach staje się powszechne. Cyber przestrzeń jest wciąż rozwijającym się środowiskiem hejtu, który nie rzadko doprowadza do nieszczęścia. Jeśli do tego dodać te wszystkie wybujałe pomysły, którymi internauci dzielą się ze sobą, dotyczącymi różnych spiskowych teorii i przestępstw doskonałych - to pojawia nam się całkiem pokaźny problem. 

W tym wypadku Gates postanawia wymierzyć sprawiedliwość na swój sposób. Internetu używa do zapowiadania swych kolejnych wykroczeń. Jest na tyle inteligentny by skutecznie zacierać za sobą ślady. Jego życie również nie należy do tych usypanych różami - jest bezrobotny i łapie się każdej pracy jaką może, byle tylko przeżyć. Na dodatek jego filmy stają się coraz bardziej popularne, a społeczeństwo zaczyna postrzegać go jako swego wybawcę. Z drugiej strony natomiast mamy silną panią detektyw, która należy do specjalnego sektora walczącego z przestępczością na tle internetowym. Jest kobietą zimną, o stalowych nerwach. Brak jej też skrupułów. Prawdę mówi prosto z mostu i nawet najmniejsze wykroczenie traktuje jak te wagi państwowej.

Film był niesamowity. Dotykał różnych problemów (gwałty, mobbing, oszustwa kulinarne, itp) i pozwalał na refleksję, a także zmuszał do zastanowienia się dlaczego to wszystko pojawia się na świecie. Czemu? W końcu takie sytuacje nie powinny mieć miejsca w żadnym wypadku. Mimo to, zawsze znajdzie się jakiś wariat, który postawi na głupi żart. Żart, który dla innych może okazać się brzemiennym w skutkach. 


"Yokokuhan" obejrzałam, przemyślałam i odłożyłam na bok... do wczoraj, kiedy to rozpoczęłam przeglądanie swoich mang (a mam ich całkiem sporo - koło 400 tomów na pewno). W moje łapki wpadły dwa tomiki wydane przez Studio JG  - "Prophecy". Zamrugałam wówczas kilkakrotnie i przejrzałam pierwszy z nich. Jakież to było moje zdziwienie, gdy rozpoznałam w nich znajomą mi historię. Tetsuya Tsutsui zaprasza nas do współczesnego świata pełnego niebezpieczeństwa, w którym to jednocześnie proponuje parę rozwiązań. 

Studio JG było na tyle uprzejme, by wydać historię dla nieco dojrzalszego widza. Nie znajdziemy tu więc przesłodzonej kreski czy dobrze nam znanych odgrzewanych kotletów, w postaci romansów. Nie, Tsutsui stawia na historię, a tę opowiada niesamowicie. Trzyma w napięciu i powoli odkrywa karty pozwalając czytelnikowi poznać jego bohaterów lepiej i zaprzyjaźnić się z nimi. Sprawia, że w pewnym momencie zaczynamy współczuć przestępcom. Pozycja zdecydowanie dla dojrzałego miłośnika japońskiego komiksu.
"Prophecy" to manga 3-tomikowa, z której każdy liczy sobie około 200 stron (pierwszy ma ich 220, drugi 196). Obwoluta mangi utrzymana jest dość minimalistyczna i na myśl przywodzi mi "Matrixa". Od razu przykuwa wzrok i pozwala na wydedukowanie o czym manga może być. Natomiast co do tłumaczenia polskiego - jest bardzo dobre, choć jego autorce zdarzyło się popełnić parę błędów językowych.

Niestety nie mam ostatniego tomiku tej serii, ale sądząc po tym co do tej pory przeczytałam, film został niesamowicie wiernie odtworzony. Zamierzam oczywiście dokupić ostatnią część, ale nie spieszy mi się z tym specjalnie.

Mimo to historię polecam z całego serca. Niezależnie od tego czy postawisz na mangę, czy też na film. Gwarantuję dobrze spędzony czas na odkrywaniu świata wykreowanego przez mangakę - Tsutsui.

Źródło: 1