Szablon stworzony przez Arianę dla Wioski Szablonów | Technologia Blogger | X X X

sobota, 30 grudnia 2017

Cześć! Miało być bez prywaty, ale czasem trzeba!

Cześć i czołem!

Dzisiaj wpadam tu do Was z totalną prywatą! Serio! W chwili pisania tego słowa, wymyślam kolejne i kształtuję wygląd tego posta raz po raz. Tak zupełnie nieprofesjonalnie. Wiem, nie musicie mi tego wypominać. 

To tak samo jak zostawić to miejsce na cały rok i pozwolić mu żyć własnym życiem, ale co poradzić. Czasem tak już w życiu bywa, że zwyczajnie nam się czegoś odechciewa. Tak było i ze mną. Nadszedł marzec, który poskutkował w samych tragediach, a potem jeszcze nie taki najlepszy kwiecień i kompletnie odeszła mnie ochota od pisania tutaj. Czemu? A... bo to trzeba mieć wenę, by coś mądrego wystukać, a ja nie chciałam Was zanudzać prywatą.


I do czego doszłam? Właściwie to do niczego specjalnego. Dziś uznałam, że prywata też jest dobra. Owszem coś tam sobie zaplanowałam, kilka szkiców w niezastąpionym Wordzie zapisałam, ale nie tak znowu wiele. Nawet tuzina ich nie mam. Usprawiedliwienia dla siebie też nie mam, bo i po co? Ważne jest tu i teraz, a nie to co już za nami.

A tu i teraz jest 30 grudnia 2017 roku, kiedy to leżę pod ciepłym kocykiem na mojej kanapie i tak zastanawiam się do czego tak naprawdę zmierzam. Jestem wziętym nauczycielem, pracuję w trzech miejscach i zarabiam "kokosy"! Serio! Pławię się w pieniądzach... ale o tym w innym poście (który zresztą już mam w pogotowiu, ot taka zorganizowana jestem a co)! Zarobiona jestem, nie ma co...

A ty ostatnio zarobiona niczym pani prezes!


Usłyszałam kilka dni temu od przyjaciółki i owszem... zarobiona jestem, ale żadna ze mnie pani prezes. Po prostu brak organizacji mi się kłaniał. Od dwóch miesięcy nie miałam czasu na nic, ale na youtube czas zawsze się znalazł, na ulubiony film czy anime także. Tylko jakoś tak z domu wyjść się nie chciało, siłownię omijało się szerokim łukiem, a o zdrowym jedzeniu to myśleć się nawet nie chciało.

Ale koniec z tym! Przysięgam!

Zaczynam już teraz, choć karnet na siłownię kupię dopiero we wtorek. Zorganizuję się lepiej. Mam przecież odpowiednie ku temu pomoce - kalendarz z Małą Mi (bo przecież taka wredota czasem jestem) i planner. Do tego lektura "Wszystko zaczyna się w głowie" (o której więcej też opowiem Wam innym razem) oraz "Wielkiego Ogarniacza Życia" (tak dla odmiany po tych wszystkich mądrych poradnikach) i będę nówka jak znalazł. Pani Zorganizowana na 102 procenty (niczym Rudy 102 z "Czterech Pancernych")!

Ok, więcej Wam tu nie biadolę, bo jeszcze tych ostatnich wytrwałych przestraszę!

Chciałam Wam jeszcze życzyć spełnienia marzeń w 2018 roku oraz czasu tylko dla siebie!
Niech moc będzie z Wami, dziubaki!
Trzymajcie się, do następnego (oby szybkiego...)!

sobota, 15 lipca 2017

"Trzynaście powodów" - wielki potencjał, ale...



„Trzynaście powodów”, jakże niepozorny tytuł, który jednocześnie już od samego początku wprowadza nutkę niepokoju. Trzynaście dla wielu kojarzy się przecież z nieszczęściem, na dodatek jeszcze te powody. Sami przyznajcie, głowa podpowiada nam najróżniejsze pomysły na to czego mogą one dotyczyć.

Natknęłam się na „13 powodów” jednego popołudnia, kiedy to jak zwykle zabijałam czas oglądając jakże „inspirujące” filmy na youtube. Oj tak, to ostatnio moja ulubiona rozrywka po długim i męczącym dniu. „13 powodów” wyskoczyło nagle, jako irytująca reklama między jednym, a drugim filmikiem i niemal od razu rozwiało wszelkie wątpliwości.

Netflix proponuje nam opowieść o Hannah, 17-nastoletniej dziewczynie z problemami, która zabija się tuż przed rozpoczęciem pierwszego odcinka. Pozostawia po sobie jedynie kasety zadedykowane do osób, które rzekomo doprowadziły do tego zdarzenia. Tym sposobem, nęka 17-latków jeszcze po śmierci. Niczym duch, doprowadzając ich niemalże do szaleństwa i ukazując ich najgorsze cechy. Cechy, które niemal każdy z nas posiada i choć raz udało nam się z nich skorzystać.

Przyznam szczerze, że podeszłam do tej serii sceptycznie i wcale nie dlatego, że jest to seria popularna. O nie. Zrobiłam to z jakże przyziemnej przyczyny – nudy. Aby ją zabić w nieco inny sposób. Pochłonęłam go w 3 dni i szczerze mówiąc dalej mam nieco mieszane uczucia.


Dlaczego? Cóż może nie będzie to 13 powodów, ale trochę jednak tak:

HANNAH


Główna bohaterka po prostu mnie denerwuje. Owszem, jest mi jej żal, bo przeszła przez piekło. Nękana w szkole, nie zawsze w otwarty sposób. Nie potrafiła znaleźć wsparcia w rodzicach czy nauczycielach. Nie wiedziała na kogo może liczyć i wydawało jej się, że nie ma nikogo. Żadnej bratniej duszy. Tak bardzo chciała zdobyć przyjaciół, że posuwała się o krok za daleko, a jej desperacja niemal zawsze prowadziła do przykrego końca… ale do diabła ciężkiego, czy plotki i śmiechy to naprawdę powód do popełnienia samobójstwa?! Poza tym pozostawia po sobie kasety i zaprasza swych rzekomych prześladowców do pośmiertnej gry. Cudnie, tylko po jaką cholerę to wszystko?

Sama dobrze wiem jak to jest zostać ofiarą plotek. Przez to, że byłam zawsze nieco większa i miałam dobre stopnie, byłam na celowniku. Nie było lekko i również nie potrafiłam nikomu o tym powiedzieć, ale przetrwałam to. I nie, nie byłam tą odważną… raczej nieśmiałą, szarą myszką. Wiem, że nie powinnam tu Hannah porównywać do siebie – bo inne realia, świat i kultura – ale ja po prostu nie potrafię zrozumieć jej postępowania.



CLAY


To główny bohater historii, który razem z nami odsłuchuje taśmy. Robi to niezwykle powoli i każdą z nich przeżywa dogłębnie. Clay jest postacią irytującą, ale jakże prawdziwą. Aktor zrobił doskonałą robotę, by go przedstawić. To chłopak jak wielu innych, nie wyróżniający się niczym specjalnym z tłumu. Nie jest popularny, uczy się dobrze, ale przyjaciół zbyt wielu nie ma. Woli nie mieszać się w konflikty i każdy omija szerokim łukiem, przy czym jest strasznie nieśmiały i nie potrafi zrobić kroku w stronę swojej ukochanej.

Wstyd się przyznać, ale ja również byłam po części takim Clayem w szkole. Co prawda, kiedy tam byłam o wielkim gnębieniu nie było mowy, ale jednak. Lepiej było nie mieszać się i nie interesować, by przeżyć. Dzięki temu przeżyłam, bez specjalnych tragedii na koncie.



PRZYJAŹŃ


Ten serial uświadomił mi, że w Ameryce pojęcie przyjaźni nie istnieje. Przynajmniej wśród młodzieży szkolnej. Tam każdy pod sobą dołki kopał i zakrywał swoje brudy bujdami. Lepiej było zgnoić swojego własnego przyjaciela, niż przyznać do winy. Lepiej na niego zrzucić winę, niż stracić twarz. Serio, z każdą minutą kolejnego odcinka stukałam się w głowę, zastanawiając jednocześnie, jak to w ogóle możliwe! Zadałam sobie również pytanie, co z Polską? Czy my możemy mówić o przyjaźni? Nie wiem. Nie mam bowiem odniesienia do dzisiejszej młodzieży. Być może, być może nie jesteśmy jeszcze aż tak smutnym krajem.



NAUCZYCIELE


Znów mamy ukazaną kadrę nauczycielską w złym świetle. Jak to się dzieje? Czemu zawsze tak jest? Broniącą swoje własne tyłki i nie dociekającą prawdy. Uwierzą we wszystko co się im powie i ukrywają prawdę, by tylko wyjść z tego wszystkiego z twarzą. Domena dorosłych, powiecie… i wiecie co? Ziarnko prawdy w tym będzie. Dorośli po prostu boją się odpowiedzialności. Chcieliby pozostać nieskazitelni, a rzadko kiedy to wychodzi.

Mimo to zdenerwowałam się, ale nie na serial tylko na ukazanych nauczycieli. Może dlatego, że sama jedną jestem i w życiu nie zamiotłabym sprawy pod dywan, a przynajmniej chcę w to wierzyć. Chcę wierzyć, że byłabym inna.

 



RODZINA


„Trzynaście powodów” ukazuje również relacje rodzinne. Mamy więc surowego ojca, matkę pijaczkę, przykładnych rodziców oraz tych nadopiekuńczych. Cała gama, co nie? Żadna z nich nie jest idealna, choć wiele pokazuje jak bardzo kocha swoje dzieci. To dzieci stają się największą dumą rodziców i to oni cierpią najbardziej, kiedy dziecko popełni błąd. Zamartwiają się i odchodzą od zmysłów. Przynajmniej ci, którzy naprawdę kochają. Może serial ten przesadza, ale myślę że akurat relacje między rodzicami a dziećmi pokazuje dobrze. W końcu żaden nastolatek nie mówi wszystkiego, większość z nich się buntuje. To całkowicie normalne, ale i zamartwianie się rodziców jest naturalne (choć czasem nie potrafią tego dobrze przekazać).



PROBLEMY NASTOLATKÓW


Wiele seriali porusza sprawy, które często mrożą krew w żyłach i ten nie jest tu wyjątkiem. Na każdym kroku dowiemy się czegoś nowego. Z każdym odcinkiem Hannah odkryje przed nami kolejny szczegół, który wraz z innymi doprowadzi do tragedii. I tak mamy wszechstronną samotność, tragiczne żarty, niemoc, alkohol i narkotyki, homoseksualizm, gwałt i wiele innych. Każdemu problemowi przypada jeden odcinek. Zostaje on poruszony, ale nie ma tu proponowanego rozwiązania. Dziewczyna zawsze jest sama. Sama ze swoimi myślami i problemami. Nie ma nikogo, do kogo mogłaby się zwrócić o pomoc. Patrząc na całokształt mam nawet wrażenie, że i rodzina nie pozostaje tu bez winy. Rodzice zajęci są bowiem swoimi problemami i nie widzą (lub nie chcą zobaczyć), że dzieje się coś niedobrego.

Mimo tak poważnych tematów, przez cały serial miałam wrażenie, że czegoś tu brakuje. Czytałam opinie innych, którzy twierdzili że to mocny serial, że łzy kręcą im się w oczach podczas każdego odcinka, ale ja… jakoś tego nie poczułam. To wszystko wydało mi się zbyt płytkie. Prawda, problemy trudne, ale przedstawione w taki sposób, że nawet i tragedia do której doprowadziły jakoś mnie nie poruszyła.

Może jestem po prostu bez serca? Nie wiem, możliwe.

~.~

Jest i dobra strona medalu. Serial rzeczywiście daje do myślenia. Każe zastanowić się nad swoim postępowaniem. Uczula na to, by zwracać uwagę na krzywdzone osoby. Może warto czasem do takiej osoby zagadać, posłużyć radą i pomocą. W miarę naszych możliwości oczywiście. Warto jest czasem się zatrzymać i pomyśleć. Przestać pędzić i zwrócić uwagę na nasze otoczenie. A może to właśnie nam uda się uratować komuś życie?

czwartek, 6 kwietnia 2017

Katastrofalny marzec 2017

Styczeń oraz luty były miesiącami, które sprawiły że uwierzyłam iż wszystko jest możliwe. Miałam pracę, szczęśliwą rodzinę, schudłam te nieszczęsne dwa kilo, wysłałam tonę listów do moich listowych przyjaciół i nawet udawało mi się regularnie prowadzić bloga (oraz instagrama - co jeszcze dziwniejsze). Myślałam sobie "bułka z masłem", cudownie. Wreszcie odbijam się od dna i idę do przodu...
 
A potem nadszedł marzec, który przywitał mnie wielką tragedią. Najpierw przyszła nieoczekiwana śmierć ukochanej babci, która uświadomiła mi jak kruche jest życie. Pozwoliła na przeanalizowanie swoich poczynań związanych z ludźmi, na których mi zależy. Pokazała jak niewiele brakuje by ich stracić oraz dała do zrozumienia co tak naprawdę się dla mnie liczy. 

Mój dziadek został sam, w dużym domu z ogródkiem. Sam jeden, niczym palec. Było ciężko, ale wspieraliśmy go jak tylko mogliśmy (zresztą nadal to robimy, bo minął dopiero miesiąc, i nigdy nie przestaniemy).  Wyciągaliśmy go na basen, na kawę, staraliśmy się codziennie u niego być. Gdzieś tam w głowie miałam wyrzuty sumienia, że znów nic nie piszę tu do Was, ale nie byłam w stanie. Wracając do domu myślałam już tylko o swoim łóżku.

Potem zaczęłam bardziej dbać o siebie. Wróciłam do ćwiczeń i biegania, a to nadal nie są me ulubione czynności, ale wykonuje je z coraz mniejszym oporem. Ograniczyłam również spożycie słodkiego (co uważam za swój ogromny sukces) i choć działam tak dopiero około 3 tygodni to już widać pierwsze rezultaty. 3 kilo na wadze i luźne spodnie (choć kupiłam je 1,5 tygodnia temu, sic!). 
 
 
Zarzekałam się również, że już nie wrócę do Anglii po wydarzeniach z zeszłego roku. Nie wysłałam swojego zgłoszenia do pracy, ale praca znalazła mnie sama. Znów jadę. Znów zostanę wrzucona do młyna, który wypruje ze mnie wszystkie siły, a motywację pośle gdzieś na bok. O wakacjach to ja mogę sobie już jedynie pomarzyć, ale wcale nie jest mi z tym źle. Cieszę się, bo zostałam w jakiś sposób doceniona. Firma nie zgłosiłaby się do mnie, gdybym sobie nie radziła. Czekam więc na nowe wyzwania i cieszę się, że uda mi się spotkać moich starych znajomych.

Dziś jest już 6 kwietnia, dokładnie miesiąc i jeden dzień po śmierci babci. Moja mama właśnie leży w szpitalu i czeka na zabieg usunięcia kamieni nerkowych, a tata martwi się o swoją przyszłość - wiadomo, szkoły nie mają teraz lekko. Za dwa lata może już pracy nie być. 

A ja? Zaciskam mocno zęby i staram się patrzyć pozytywnie w przyszłość. Mam szczerą nadzieję, że 2017 rok wyczerpał zasoby nieszczęść, które mogłyby mnie spotkać. Patrzę z nadzieją w przyszłość i liczę na to, że jeśli jakieś się pojawią, uda mi się je przezwyciężyć. 

Wracam (znowu), mając nadzieję że tym razem jest to powrót doskonały w swej niedoskonałości. 

Trzymajcie się kochani, słoneczka Wam wszystkim życzę i uśmiechu na twarzy!

wtorek, 28 lutego 2017

Czytam - Patrick Ness "Siedem minut po północy"

Do przeczytania "Siedem minut po północy" zachęcił mnie plakat filmowy, który wpadł mi w oko podczas jednej wizyty w kinie. Długo jednak wahałam się nad tą pozycją, by w końcu dostać ją w swoje łapki wczoraj wieczorem. 


Dokładnie wczoraj. Potrzebowałam tylko jednego dnia by przebrnąć przez tą lekturę. Nic jednak dziwnego, bo "Siedem minut po północy" nie należy do grubych tomiszczy. Lektura ta liczy 206 stron, a jej format jest nieco większy niż mangi. Szczerze mówiąc kupując ją poczułam pewne rozczarowanie, bo liczyłam na trochę dłuższą lekturę i radość z czytania, ale cóż... przynajmniej teraz wiem, że wystarczy 206 stron, czcionką 14 by wydać całkiem niezłą książkę.


Bo "Siedem minut po północy" właśnie taka jest. Opowiada historię 13-letniego chłopca, który zmaga się z chorobą matki. Pewnego dnia zostaje sam z własnymi problemami i nie potrafi sobie z nimi poradzić. To właśnie wtedy przychodzi do niego potwór. Dokładnie siedem minut po północy. Przychodzi i wywraca jego całe życie do góry nogami, jednocześnie mącąc w głowie i ucząc. Uczy go jak poradzić sobie z problemami. 

Nie wiem jak Patrick Ness to osiągnął, ale rzeczywiście miałam wrażenie oglądania świata oczami trzynastolatka. Zaradnego, nieco zbuntowanego i przytłoczonego życiem chłopca, który nie wszystko jeszcze rozumie. Naiwnie wierzy we wszystko co powie mu mama, a każdą pomocną dłoń odtrąca nie chcąc wyjść na mięczaka. Przez co sprawia, że wszyscy się nad nim litują.

To właśnie ta książka uświadomiła mi również jak ważna jest normalność w obliczu tragedii. Wcale nie współczucie i specjalne traktowanie, ale rutyna oraz zasady. "Siedem minut po północy" uczy, wzrusza i doprowadza do łez (mnie doprowadziła - przy samym jej końcu). Nie jest to jednak pozycja dla każdego i nie na każdą porę. Myślę jednak, że warto się z nią zapoznać. Choćby i po to by przekonać się na własnej skórze, czy potwór rzeczywiście gada do rzeczy.

Mieliście już styczność z tą pozycją? Jak wrażenia?
 Spodobało się? Rozczarowała Was jej długość?

środa, 22 lutego 2017

Harry Potter po Japońsku

Opisywałam już dramy Japońskie, traktując je z przymrużeniem oka, ale dzisiaj będę próbowała zarazić Was pewną animacją, która śmiało mogłaby wyjść spod magicznych paluszków Disneya. Mowa tutaj o "Little Witch Academia" - oryginalne anime od studia Trigger, które to po dwóch, znakomitych filmach, zdecydowało się na pociągnięcie wątku. Wiadomo, pieniążki muszą się zgadzać. Ważne by w kieszeni brzęczało.

No i niech sobie brzęczy jak najdłużej, bo ten twór zdecydowanie na to zasługuje!

Harry Potter w spódnicy

Historia może wydać się Wam banalna, bo też taka jest. Nie ukrywajmy, cudów nie ma, ale za to klimat i owszem. Na początku poznajemy mała Akko, która od dzieciństwa marzy o tym, by zostać wiedźmą. Niestety nie należy do rodziny czarodziejskiej, nie jest też żadną wybranką, tylko zwyczajną dziewczynką z głową pełną marzeń. Dlatego też, gdy niespodziewanie zostanie przyjęta do Akademii dla Wiedźm, nie waha się ani chwili. Rzuca wszystko, by podążyć za marzeniami.

Jednak jej droga nie będzie usłana różami, bowiem Akko nie należy do najlepszych wiedźmowych adeptek. Ba ona raczej plasuje się gdzie na szarym końcu. Mimo to od razu zaskarbia sobie serca widzów, jak i odnajduje wielu przyjaciół w szkole. Mamy więc przyjemność zaznajomić się z charyzmatyczną lecz nieco zarozumiałą Dianą (która pełni tu rolę najlepszej uczennicy, a jednocześnie wroga naszej Akko), wraz z jej wiankiem wielbicielek; Suzy parającą się truciznami i potrafiącą o tym gadać godzinami, nieśmiałą Lotte - której specjalnością są małe duszki oraz wiele innych.


Poza różnorodną gamą bohaterów, znajdziemy tutaj baśniowy klimat i przepiękne zamczysko, niemalże niczym nie ustępujące Hogwartowi. Tak, moi drodzy. "Little Witch Academia" to pozycja, która fanów "Harry'ego Potter'a" ucieszy najbardziej, z tymże nie znajdziemy tutaj walki na śmierć i życie ani żadnych wybrańców. Zamiast tego otrzymujemy niezdarnego Harry'ego w spódnicy, szereg porażek oraz powolne szlifowanie swoich umiejętności, a wszystko to okraszone klimatyczną muzyką i tym niezmiernym wrażeniem, jakbyśmy oglądali kolejną produkcję Disneya. 


Odważnych zapraszam do przekonania się na własnej skórze z czym to się je, a tych którzy już anime znają, a jeszcze z "Little Witch Academia" się nie zderzyli polecam obejrzenie choć jednego odcinka. Tak na rozluźnienie po długim i męczącym dniu. Uśmiech nie zejdzie Wam z ust!

Trzymajcie się kochani!

Źródło: 1 i 2

poniedziałek, 20 lutego 2017

O wielkich sercach i o czytaniu - #KlasykaDlaSmyka

Wreszcie nadszedł ten dzień. 20 lutego 2017 roku zapisze się na długo jako niesamowity poniedziałek. To również doskonała pora na to by zrobić coś dobrego, otworzyć swe serducho i choćby i wesprzeć akcję "Klasyka dla Smyka" zorganizowaną przez Osińskiego oraz Socjopatkę




Jestem pewna, że już się gdzieś natknęliście na informację o tej inicjatywie. W końcu tyle osób się w nią zaangażowało, że to nie sposób zliczyć. Tyle dobrych serc i hojnych portfeli też. O co więc chodzi? Pragniemy zarazić dzieciaki książkami, bo w dzisiejszym świecie stają się one coraz to mniej popularne. Zostają wyparte przez komputer i inne urządzenia technologiczne. Pragniemy również zobaczyć uśmiech na twarzach dzieci z Domów Dziecka, kiedy zobaczą paczuszkę pełną nowiutkich książek dostarczoną do ich placówki. Co miesiąc książki wyślemy do wybranych, przez Was kochani, placówek tego typu. Ich propozycję możecie składać w komentarzach. 

W tym miesiącu udało się zebrać pokaźną ilość książek (aż sama wciąż nie mogę w to uwierzyć):


Te przepiękne książeczki (które sama chętnie bym przygarnęła) zostały ufundowane przez dziewczyny z grupy facebookowej "Przeczytaj i podaj dalej". Dziewczyny pod przewodnictwem Magdaleny Erbel uwielbiają czytać i doskonale wiedzą co jest aktualnie na czasie. Sami powiedzcie? Czyż te książki nie wyglądają magicznie?


Kolejne książeczki znalazły się tu dzięki Katarzynie Mos. Aż serce śpiewa, kiedy widzi się coś takiego, a w mediach słyszy zatrważające krew w żyłach historie. Ludzie mają gest!


I następne. Tym razem zadziałała Katarzyna Berska, która to znalazła sponsora. Dzięki jego uprzejmości i jej znajomości literatury - te piękne pozycje już niedługo znajdą się na półkach jednego Domu Dziecka, a dzieciaki z radością tchną w nie nowe życie.


Tym razem coś dla młodszych czytelników, bo i o nich nie zapominamy. Przecież czytać każdy może - trochę lepiej, a czasem trochę gorzej. Od najmłodszych lat wpajajmy miłość do książek. Ten pakiet ufundowała Asia Maja, wraz ze swą mamą.


Następny pakiet został do nas podesłany dzięki uprzejmości wydawnictwa Publicat S.A. Grupa Wydawnicza, które o naszej akcji dowiedziało się poprzez Małgorzatę Śmiechowicz. Wciąż nie mogę w to uwierzyć ile się udało zebrać!


To już ostatni pakiet, ale tak samo ważny. To na niego zebrało się wiele serc pojedynczych ludzi, którzy to postanowili zakupić kilka pozycji z własnych kieszeni. Cudowne książki trafią w ręce dzieciaków i będą mogły przechodzić z palców do palców, ciesząc się nowym życiem ale i wywołując śmiech i łzy małych czytelników.

Jednak na tym nie kończymy i działamy dalej. Chcemy, by ta akcja potrwała jak najdłużej. Każdego miesiąca pragniemy obdarować Domy Dziecka tymi cudownymi książkami, no i uśmiechem na twarzy przy okazji. Zarażajmy dzieciaki i cieszmy się wraz z nimi.

Jeśli jesteście zainteresowani akcją i chcecie poczytać o jej szczegółach to zapraszam serdecznie na stronę #KlasykaDlaSmyka, bo im nas więcej tym lepiej!

środa, 15 lutego 2017

Czytam - Siobhan Curham "The Moonlight Dreamers"

Tę powieść zakupiłam w Anglii. Nie miałam bladego pojęcia o czym jest, ale okładka oraz jej tytuł sprawiły, że zanim się obejrzałam podawałam ją przemiłej pani w kasie, w towarzystwie trzech innych książek (nie ma to jak promocje "kup jedną, druga - za pół ceny"). Poza tym tradycji musiało się stać za dość. Zawsze przywożę z sobą kilka książek.

"The Moonlight Dreamers" to opowieść o czterech, szesnastoletnich dziewczynach, pochodzących z różnych środowisk. Jedyną ich cechą wspólną jest poczucie wyobcowania. Nie potrafią odnaleźć się w swoim otoczeniu i zakładają na siebie maski, które opuszczają tylko przed sobą. Są sfrustrowane i mają dość takiego stylu życia.

Mamy więc Amber, która zmaga się z szykanowaniem w szkole, ponieważ ma dwóch ojców. Jej miłością jest Oscar Wilde, a ukojenie odnajduje pisząc bloga. Maali, która ze względu na swoje pochodzenie (Hinduskie) jest prześladowana i niezwykle nieśmiała, ale uwielbia marzyć. Sky, która przeżyła śmierć mamy i teraz mieszka na łodzi wraz z ojcem, uczy się w domu i kocha poezję. Oraz Rose, której sławni rodzice się rozwiedli. Dziewczyna mieszka z matką, która koniecznie pragnie by jej córka poszła w jej ślady i pcha ją w świat modelingu, mimo że Rose ma inne marzenia.

Dzięki inicjatywie Amber, te cztery osobliwości zakładają stowarzyszenie "Moonlight Dreamers", które ma na celu wspierać je w drodze do spełnienia najskrytszych marzeń. Odnajdują w nim pomoc, ukojenie i siłę. Mimo przeszkód, zawsze pozostają sobie wierne. Znajdują prawdziwą przyjaźń, tam gdzie nigdy by się tego nie spodziewały. 

Siobhan Curham uraczyła nas przepiękną powieścią traktującą o sile przyjaźni, do której wplotła problemy, z którymi mierzy się chyba każda nastolatka (i ja mogłam odnaleźć tam siebie sprzed lat). Oprószyła to wszystko słowami Oscara Wilde'a oraz poematami napisanymi przez nią samą. Na dodatek postawiła na Londyn jako miejsce akcji, co dodało książce uroku. 

Czytając miałam wrażenie, że przeniosłam się w przeszłość (mimo, że rzecz dzieje się w teraźniejszości). W moją prywatną przeszłość i zaraz na myśl przyszło mi "Stowarzyszenie Wędrujących Jeansów", które miałam przyjemność przeczytać jako nastolatka. Motyw ten sam, uaktualniony o współczesne problemy związane z internetem oraz rasizmem. 

Trzeba otwierać oczy młodym ludziom na krzywdę, która dzieje się wokół nich i Curham robi to znakomicie. Książkę przeczytałam w niecałe 3 dni. Wciągnęła, choć nie jest to ciężka literatura. Lekka i przyjemna, szkoda tylko, że w Polsce jeszcze nie wydana.

Czytałyście może już coś od tej autorki? 

Trzymajcie się cieplutko!

poniedziałek, 13 lutego 2017

Walentynki singielki

14 lutego wypada wyjątkowo paskudnie. W środku tygodnia pracy. Wtorek na dodatek, a mi się buzia śmieje. Dlaczego? Jakoś nigdy nie przepadałam za tym świętem. Komercja, komercja i jeszcze raz komercja. Tylko to słowo ciśnie mi się na usta, kiedy tylko o nim słyszę.

Tuż po świętach, dekoracje w sklepach zostają zwinięte i zastąpione wszechobecnym różem, serduszkami oraz słodkimi misiami z napisem "Kocham cię" (a najlepiej jeszcze, gdy jest w języku angielskim, bo przecież nasz rodzimy jest na tyle brzydki, że musimy poczuć się światowcami wypowiadając cicho "I love you"). Nie powiem... same dekoracje czasem i mnie skuszą, bo lubię takie pierdoły. Lubię posiadać coś fajnego. Świeczkę zapachową, lampki czy słoik z serduszkami. To wszystko sprawia, że od razu czuję się bardziej sobą... ale w okresie "Walentynkowym" nie kupuję tych bzdurek - z czystej prozaicznej przyczyny - ceny skaczą w górę. Serio! Lepiej przejść się po sklepach tuż po 14 lutym i wtedy obłowić się na przyszły rok.

Tak więc, Walentynki kojarzą mi się z czystą komercją oraz miłością na pokaz. No bo dlaczego to właśnie 14 lutego kawiarnie przepełnione są po brzegi zakochanymi parami, a pizzerie proponują pizze w kształcie serca? Czemu właśnie wtedy przypominamy sobie o drugiej osobie i wpadamy na pomysł "o! wypadałoby spędzić razem trochę czasu" albo "o! dawno nie byliśmy na randce". I tak właśnie tysiące par wychodzą ze swej strefy komfortu by pokazać światu jak bardzo się kochają. Nie ważne, że pozostałe dni w roku drą ze sobą koty, albo myślą o zerwaniu. Nie ważne. Najważniejsze to pokazać miłość 14 lutego, bo jak to tak? Nigdzie nie wychodzisz ze swoim facetem? Ale jesteś pewna, że on jeszcze Cię kocha?

Oczywiście generalizuję tutaj, bo są pary (i jest ich całkiem sporo) dla których 14 lutego to tylko kolejny dzień, dodatkowa okazja do świętowania, a nie wyjątek od reguły. Te pary nie mają jednak parcia na wyjście czy te sklepowe pierdoły. Zdecydowanie bardziej cenią swoje własne towarzystwo i najczęściej walentynki obchodzą na parę dni przed tym dorocznym szaleństwem.

Jak to się ma jednak do bycia singielką w tym okresie?


A no nijak. 14 lutego potraktuję tak jak zwykle. Zwyczajny dzień z nieco nadzwyczajną otoczką. Przygotowuję się na nieco więcej obściskujących się par, a na wieczór zaplanuję sobie seans swojego ulubionego serialu z kubkiem gorącej czekolady w dłoniach. Ot zwykły dzień roboczy z delikatną rozpusta na jego koniec. Bo czemu nie? Każda okazja jest dobra do świętowania i rozpieszczania siebie. Na dodatek zapalę swą ulubiona waniliową świecę i lampki w kształcie serduszek, które otrzymałam na święta. Dobra książka będzie zwieńczeniem idealnego wieczoru. 

I tak przezimuję walentynki... a jeśli kiedyś facet pojawi się w mym życiu? Pewnie przezimuje je podobnie, tylko z nim u boku, bo nie ma co rozdmuchiwać tego dnia. Szczerze mówię. Nie warto. Komercja jeszcze kiedyś nas wszystkich zje (a już na pewno zrujnuje doszczętnie nasze kieszenie).

Walentynkowy nastrój już włączyliście?

Trzymajcie się cieplutko kochani!

sobota, 11 lutego 2017

Ostatnie miejsce na ziemi

Swą przygodę z "Moonlight Dreamers" zaczęłam 3 dni temu i już na pierwszej stronie natknęłam się na to pytanie. Które miejsce, chciałabyś zobaczyć jako ostatnie w swoim życiu? Zamknęłam wówczas książkę i pozwoliłam swym myślom popłynąć.

Na początku pomyślałam o innym kraju - Japonii, Chinach, Australii czy jeszcze innym, bo przecież tyle mam planów jeśli chodzi o zwiedzanie... tyle chciałabym jeszcze poznać, tych bliższych rzeczy i tych nieco dalszych.


Jednak potem przyszło mi na myśl coś zupełnie innego. Przecież to ma być ostatnie miejsce w moim życiu. Gdzie chciałabym być? Z kim chciałabym być? Co zobaczyć jako ostatnie? Przecież nigdy w życiu nie chciałabym oddać ostatniego oddechu zwiedzając zamek w Kioto, czy ten Wawelski w Krakowie. Nie chciałabym biegać po amazońskiej dżungli, czy zwiedzać oceanarium. Ani też zasiąść na słoni w cudownej Sri Lance. Nie chciałabym też zdobyć wówczas najwyższego szczytu w Tatrach - Rysy, choć jest to moje marzenie.

O nie, bo to wszystko mogę zrobić wcześniej i mogę zamknąć me wspomnienia w paru zdjęciach. Mogę powoli realizować samą siebie i spełniać swe największe marzenia...

Co więc chciałabym zobaczyć jako ostatnie w mym życiu?


Chciałabym jednak zobaczyć twarze mych bliskich. Uśmiechnąć się do nich i z nimi porozmawiać. Pragnęłabym być w swoich własnych czterech kątach, bo to właśnie tu mi najlepiej. Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej. W moim łóżku, wśród moich książek i innych gadżetów. Nigdzie indziej, tylko tam.

Może jest to nudna odpowiedź, ale bardzo moja. To przecież dom jest mą ostoją. To tu wracam po wszystkich przygodach i trudach dni codziennych. To tu opowiadam o swych smutkach i radościach. Śmieję się, płacze i krzyczę. Te cztery ściany są świadkami mej przemiany i mego dorastania. Stawania się lepszym człowiekiem.

I to właśnie to miejsce chciałabym zobaczyć jako ostatnie w mym życiu.

Jaka byłaby Wasza odpowiedź?

czwartek, 9 lutego 2017

Azja radzi: Marzenia silniejsze niż wszystko

Co kojarzy Ci się z Japonią? 

Sushi? Geisha? Pracoholizm? Okay, a czy kiedykolwiek pomyślałeś o marzeniach? O gonieniu za nimi i porzucaniem wszystkiego, byle tylko je spełnić? Powiedziałbyś, że to można znaleźć w Japonii?

Ja nie. Szczerze. W życiu nie przyszłoby mi to do głowy. Może dlatego, że nie myślimy takimi kategoriami, kiedy chcemy odpowiedzieć na powyższe pytanie, a może dlatego że marzenia i pracoholizm po prostu nie mogą iść w parze, prawda? Wykluczają się nawzajem, bo gdzie tu czas na marzenia, kiedy Japończycy siedzą zamknięci w swoich biurach od rana po samą noc. Nie ma czasu na rodzinę, a co dopiero na spełnianie marzeń, co nie?

Natomiast produkcje Japońskie starają się pokazać zupełnie inną sytuację. Bohaterowie tej części "Azja radzi" pokażą Wam, że marzenia są najważniejsze!

SUKI NA HITO GA IRU KOTO




Poznajcie Misaki. Misaki skończyła studia, a jej marzeniem było zostać cukiernikiem. Niestety życie dość mocno ją przygniotło. Łapała się wszystkich prac jakich mogła, by się utrzymać w tym dorosłym świecie. Wkrótce jednak zostaje bez pracy i mimo że chodzi na tysiące rozmów o pracę, nie udaje się jej nic znaleźć.

Nie ma więc pracy, ani rodziny czy ukochanego. Szczęście się jednak do niej uśmiecha. Wyjeżdża na wieś, by pracować w restauracji swojego przyjaciela z dzieciństwa. Tam poznaje swą miłość życia i choć początki nie są obiecujące, zakochują się w sobie. Wszystko zmierza ku wymarzonemu zakończeniu...

...ale wtedy pojawia się szansa na spełnienie swych marzeń. Dziewczyna waha się, bo nie chce zostawiać ukochanego samego, ale ten robi wszystko by ta wyjechała. Przecież taka szansa pojawia się raz w życiu.

Misaki łapie byka za rogi i wyjeżdża... ale, ale! Kto powiedział, że związki na odległość muszą się rozpaść?

OSOZAKI NO HIMAWARI



Poznajcie Kotori. Dziewczynę, która podążała za swoimi marzeniami tak długo, że w końcu została zmuszona by z tego zrezygnować. Wraca więc z Tokio do swej rodzinnej miejscowości i otrzymuje etat w podrzędnym szpitalu, gdzie ze znudzeniem leczy ludzi. Przecież pragnęła pracować w laboratorium, znaleźć lek na raka, miało być tak pięknie!

To jednak w swej rodzinnej miejscowości poznaje swą miłość. Chłopaka, który przyjeżdża z Tokio bez większego celu. On szuka swego przeznaczenia, ona pragnie jak najszybciej wyrwać się z tej zapyziałej dziury. On uczy jej jak żyć, jak obcować z ludźmi, ona pomaga mu odnaleźć marzenia.

W końcu on popycha ją do wyjazdu, a sam zostaje w wiosce by spełnić swe marzenie o produkcji ryżu. Jednak 24 grudnia jedzie do Tokio, by wyznać jej miłość. I znów związek na odległość jest ukazany jako warunek konieczny do spełnienia marzeń.

SUMMER NUDE




Tym razem poznajemy młodego fotografa, który nie pamięta już o czym marzył. Porzucił swe dawne marzenia, na rzecz wygodnego życia. Życia bez miłości i w cieniu innych. Ma przyjaciół, którzy odnieśli sukces, jednak on zatrzymał się w miejscu.

Podczas wakacji poznaje dziewczynę, która jest świetną kucharką i pomaga w kuchni w jednej z nadmorskiej restauracji. Jej potrawy są pyszne i domowe. Zawsze uśmiechnięta z zacięciem... i wielkim marzeniem, nieco przyćmionym przez życie.

Jak już się domyślacie - zaiskrzyło. Oboje popchnęli się do działania, by w końcu wyjechać i wrócić do swych marzeń. Tym razem obejdzie się bez związku na odległość, bo oboje pracują w tym samym mieście. Jupi! Jest i odmiana!



To jedynie kilka przykładów dram, które przyszły mi na myśl, kiedy pomyślałam o tym temacie. Niby fajnie, że Japonia stawia na spełnianie marzeń, ale czy aby na pewno warto poświęcić dla nich wszystko? Skoro już nawet było dobrze, zaczynaliśmy przyzwyczajać się do nowego stylu życia, uśmiech nie schodził nam z ust... czy aby na pewno warto wszystko poświęcić? No bo świetnie, związek na odległość... ok. Tylko zawsze pokazany zostaje początek tego związku. Nie mamy pewności co stało się później. Możemy to sobie jedynie dopowiadać.

Jak to jest z Waszymi marzeniami? Potrafilibyście poświęcić wszystko i wszystkich?

Ja nie wiem... chyba nie dałabym rady.

Trzymajcie się cieplutko!

wtorek, 7 lutego 2017

6 filmów na leniwe popołudnie

Nigdy nie powiedziałabym, że filmy są mą pasją. Co to, to nie, a mimo to kiedyś oglądałam ich całkiem sporo. Nie było weekendu bez dobrego (lub nie do końca dobrego) filmu. Uwielbiałam to, zwłaszcza gdy siadaliśmy do nich całą rodziną i świetnie się przy tym bawiliśmy. Potem trochę mi ta miłość obrzydła i przestałam je oglądać. Końcówka 2016 to już w ogóle masakra. Jedynie "Łotr 1" oraz "Iluzja 2". Nic więcej, a dziś?

Początek 2017 roku był świetny, jeśli miałabym wziąć pod uwagę filmy, które obejrzałam. Parę razy odwiedziłam kino, resztę zobaczyłam w domu, najczęściej z siostrą. Czasem korzystając z wolnego dużego pokoju, na dużym ekranie. 

Dlatego postanowiłam ułożyć te filmy, które zobaczyłam w tym roku w osobliwą listę. Są to najczęściej produkcje znane i niekoniecznie nowe, a jednak przeze mnie obejrzane dopiero niedawno. Pozycje należące do różnych gatunków. Będzie też parę animacji, bo czasem warto poświęcić na nie czas.


6 filmów na leniwe popołudnie


OSOBLIWY DOM PANI PEREGRINE



Klimatyczny z elementami fantasy, którego wzorem jest książka o tym samym tytule. Podobno dużo lepsza, ale nie mnie tu oceniać. Książki jeszcze nie dane mi było przeczytać. Film, za to, spodobał mi się (mimo, że oglądałam go z dubbingiem). I właśnie ten dubbing mnie nieco zaskoczył, ponieważ początek filmu zakrywa o horror... potem jednak dostajemy opowieść o walce dobra ze złem, o odwadze i miłości, która przekracza czas. Film nie należy do tych wymagających, ale warto o niego zahaczyć. Myślę, że mógłby się spodobać niemalże każdemu.

PLANETA SINGLI



Nie oglądam Polskich produkcji z zasady. Kiedyś się na nich zawiodłam i teraz podchodzę do nich sceptycznie. Na ten film namówiła mnie jednak moja siostra - Ola - i nie żałuję. Pośmiałyśmy się razem oglądając historię singielki, która umawiała się na randki i miała nadzwyczajnego pecha jeśli chodzi o wybór kandydatów. Jak to bywa w komediach romantycznych, z góry wiadomo z kim główna bohaterka skończy, ale i to nie przeszkodziło w dobrej zabawie przy puszce piwa. 

MÓJ SĄSIAD TOTORO



Kultowa, Japońska animacja i to na dodatek od jednego z mych ulubionych twórców - Hayato Miyazakiego. Nie jest to najnowszy film tego autora, bo został wydany w 1988 roku, ale (wstyd się przyznać) oglądałam go po raz pierwszy kilka dni temu. Jeśli szukacie akcji, to nie jest produkcja dla Was. Oj zdecydowanie nie jest. To po prostu opowieść o pewnej rodzinie, która przeprowadza się do nowego domu. Dom wydaje się być nawiedzony przez duszki (folklor Japoński). Jednak ta rodzina się nie zniechęca. Niedługo potem dwie dziewczynki poznają tytułowego Totoro, a ich codzienność zostaje urozmaicona. Film przyjemny i bardzo spokojny. Uczy szacunku do drugiego człowieka oraz pokazuje, że pomoc można uzyskać w każdej sytuacji. Stara animacja, kreska Miyazakiego oraz zabawa niewyobrażalna. Super!

WIEK ADALINE



Ten film chciałam zobaczyć już dawno. Skusiła mnie fabuła i choć poczytałam recenzje (nie zawsze zachęcające) to i tak wolałam przekonać się na własnej skórze. Faktycznie film jest przeciętny. Na tacy dostajemy historię dziewczyny, która jest długowieczna. Niemalże nieśmiertelna. Na dodatek nie starzeje się, co jest wyjaśnione w sposób, który niezbyt przekonuje. Wraz z nią wspominamy i przeżywamy jej życie raz jeszcze. Dostajemy wycinki z jej długowieczności, ale tych wycinków jest zdecydowanie za mało. Spodziewałam się zobaczyć jak sobie radziła od samego początku do końca, ale nie było mi to dane. Mimo wszystko film zmusza do zastanawiania się nad tym, co ja zrobiłabym na jej miejscu. Jakiego wyboru bym dokonała i czy byłby on dobry. Lekko i przyjemnie. Na leniwy wieczór jak znalazł.

PETERSON




Komedia z nieco wyższej półki. Historia kierowcy autobusu z zacięciem poetyckim. Tym razem poznajemy tydzień z życia Petersona, jego żony oraz wrednego psa. Mężczyzna codziennie chodzi do pracy, w przerwie pisze wiersze, wraca do domu, je obiad ze swoją żoną (wysłuchując jej kolejnych, szalonych pomysłów), wyprowadza psa i kończy wieczór w pubie na piwie z kumplami. Uśmiech nie schodzi z twarzy, zwłaszcza gdy widzimy jego wrednego pupila, a wiersze... cóż ja się na poezji nie znam, ale do najgorszych nie należały. 

KIMI NO NA WA (YOUR NAME)



Kolejny film animowany z Japonii. Tym razem traktujący o jakże znanym motywie zamiany ciał, w nieco innej odsłonie. Dla mnie dość innowacyjnej odsłonie. Na dodatek otrzymujemy przesunięcie czasu i miłość, która potrafi przetrwać wszystko. Zakończenie może jednak rozczarować, mi jednak odpowiadało. Pozostawiło po sobie pewną gorycz, ale przecież takie jest życie. Przynosi radość i rozgoryczenie. Szkoda, że Japońska animacja nie pojawia się w Polskich kinach (a jeśli już to bardzo rzadko). 


Mogłabym tu ich wymieniać więcej, ale to właśnie ta 6 umilała mi popołudnia przez ostatni miesiąc. Jakie są Wasze typy? Widzieliście część z nich? Jaki film umilał Wam ostatnio czas? Który zapamiętacie na dłużej?

Trzymajcie się cieplutko!

niedziela, 5 lutego 2017

Czytam - Anna Litwinek "Czarownica"

O "Czarownicę" walczyłam w paru blogowych konkursach, ale nie udało mi się jej wygrać, więc gdy tylko miałam możliwość wymiany książki na ten właśnie tytuł, nie zawahałam się ani przez momencik. Dostałam ją w swe łapki gdzieś w październiku i do niedawna leżała na mej półce, ciesząc me oczy.


W końcu jednak nadszedł i jej czas. Urzekła mnie historia osadzona we współczesnym świecie, której bohaterką została silna kobieta - Sonia. Nie fajtłapa i ciamajda, której zawsze trzeba pomagać jak to zwykle bywa, tylko silna oraz pyskata i wyzwolona dziewczyna. Sonia Hunamska to kobieta po przejściach, której rude włosy i przewrotny charakterek pozwoliły zaistnieć jako dziennikarce. Poznajemy ją w czas jej 30-stych urodzin, kiedy to zaczynają się jej przytrafiać dziwne rzeczy. Sonia to jednak bagatelizuje, wciąż będąc na tropie sensacyjnego tematu o "wampirach".

Po drodze spotykamy jeszcze wiele mniej lub bardziej interesujących charakterów, powoli odkrywając tajemnicę rodzinną Sonii i razem z nią dokonując wyborów, które przybliżają nas do punktu kulminacyjnego. Cała historia została rozłożona na 13 dni. Trzynaście, pełnych napięcia, dni. Taki wycinek z życia bohaterów jest nam podany na tacy i tyle wystarcza by ich polubić lub znienawidzić.

"Czarownica" to książka sympatyczna, okraszona magią i słowiańskimi wierzeniami, tajemnicą i utarczkami z kościołem. Bohaterowie wydają się być nam realni dzięki osadzeniu opowieści w dzisiejszych czasach. Różnią się od siebie i nie zlewają w jedną całość, choć przyznam szczerze, że na kreację Soni oraz Iwo autorka poświęciła zdecydowanie więcej czasu niż kreacjom innych bohaterów. To zrozumiałe, bo przecież to właśnie o nich są głównymi protagonistami historii. Jednak tym samym pozostawiła pewien niedosyt i frustrację dotyczącą reszty bohaterów.

Nie powiedziałabym, że jest to książka, którą długo będę pamiętać. To raczej lektura na raz. Przyjemnie się czytało, choć trochę dłużyło, kiedy nie widziałam żadnego postępu w fabule (a miejscami tak niestety było - coś tam się poruszało, ale jednak wciąż staliśmy w zawieszeniu). Na dodatek autorka pozostawia otwarte zakończenie, nie odkrywa wszystkich kart, jakby zostawiając sobie grunt pod drugą część powieści. Szkoda, bo być może dzięki tym kartom, "Czarownica" zyskałaby dynamizmu i fabuła rozwijałaby się nieco szybciej.

Mimo wszystko z "Czarownicą" miło piło mi się parującą kawę i spędzało te kilka wieczorów. Tydzień zajęło mi przebrnięcie przez książkę i dobrze się przy niej bawiłam. Gdybym miała jej wystawić ocenę w skali do 10... dałabym jej mocną 5. Na tyle sobie zasłużyła.

Czytałyście już "Czarownicę"? Podzielcie się swoimi opiniami na temat tej powieści.