Szablon stworzony przez Arianę dla Wioski Szablonów | Technologia Blogger | X X X

poniedziałek, 29 stycznia 2018

Czytam - "Ponad Wszystko" Nicola Yoon

Do zakupu tej książki zbierałam się ponad pół roku, od kiedy jej okładka zaczęła mnie kusić już w Anglii. Przyznaję bez bicia, że gdyby nie fakt iż już mi się torba nie domykała od nadmiaru książek, pewnie i ona by wylądowała w mych łapkach.



Potem trochę o niej zapomniałam, dużo się działo, nie było czasu na czytanie… aż pewnego razu wreszcie mnie dopadła. Zawołała z półki i nawoływała dopóki wreszcie nie wzięłam jej w dłonie. Gdzieś tam obiły mi się recenzje o niej, a minimalizm okładki (no dobra… poza pięknymi, kolorowymi kwiatkami) stwierdził, że raz kozie śmierć i od wydanych 39 zł (kolejnych!) nikt jeszcze nie umarł.

„Ponad Wszystko” czytałam cały tydzień i zwalam to na brak czasu. Czytałam w każdej wolnej chwili. Historia bardzo przypadła mi do gustu, choć trochę się zmartwiłam, że to moja druga książka w tym roku i po raz drugi czytam o chorobie, ale nic to. Czytałam dalej. Przeżywałam wszystkie pierwsze razy Maddy i starałam sobie wyobrazić jej życie. Pozbawione dotyku, błękitnego nieba, świeżego powietrza i przepięknych widoków. Życia zamkniętego w czterech ścianach z książkami jako powiernikami jej niedoli. Starałam sobie to wszystko wyobrazić i powiem szczerze, że zaczęłam ją nawet podziwiać. Sama raczej nie dałabym rady wytrzymać 18 lat w zamknięciu (choć jestem domatorką, to mimo wszystko nie móc wyściubić nosa choć na minutę? Kiedy za oknem śnieg? Nie… nie dałabym rady). Na pewno popadłabym w depresję.

Oczywiście, jak można się tego domyślić, pewnego razu Maddy poznaje Olly’ego. Olly to całkiem zdrowy chłopak, choć dorasta w niezbyt zdrowym środowisku. Jego rodziny nie można zaliczyć do wzorów. Wciąż się kłócą, dochodzi do rękoczynów… ale Maddy zakochuje się w tym ekscentrycznym chłopaku. Dzieli się z nim swoimi radościami i smutkami. Stara się mu pomóc i powoli, bardzo powoli przekracza jedną granicę za drugą. Łamie zakazy, poznaje zakazany owoc… a jak powszechnie wiadomo „zakazany owoc smakuje najlepiej”.

To było moje pierwsze spotkanie z twórczością Nicoli Yoon i pewnie nie ostatnie. Nie mogę powiedzieć, że książka była wybitna, bo nie była, ale dobrze się ją czytało. Rysunki oraz wszelkiego rodzaju listy, obserwacje Maddy czy kartki z pamiętnika umilają czytanie, ale i dodają objętości książce. Nie podobał mi się fakt, że „Ponad Wszystko” to 300 stronicowa powieść, którą dałoby się zmieścić na 200 stronach (no może troszeczkę więcej). Dużo zmarnowanego papieru, ale co zrobić. Autorka akurat taki miała zamysł i tak też zrobiła. Nie był to szczególnie drażniący zabieg, ale jakoś tak utkwił mi w pamięci jako utrapienie (no bo obiecujesz sobie, że jeszcze jeden rozdział – a ten rozdział okazuje się jednym paragrafem, no co to ma być?).

„Ponad Wszystko” to przyjemna powieść dająca nadzieję, uczulająca na świat, pokazująca jak człowiek odbiera zwykłe, trywialne wręcz czynności po raz pierwszy (choć tu zabrakło mi nieco opisów emocji Maddy). Okraszona śmiesznymi schematami i rysunkami. Dobra na zimowe wieczory, ale jedynie jeśli czytelnik nie wymaga od niej większych cudów. Bo nie ukrywajmy, perełką to ona nie jest – i za jakiś czas na pewno zniknie mi z pamięci. A szkoda.

Czytaliście już ją? Jak wrażenia? Podobało się?

Trzymajcie się cieplutko kochani!

środa, 24 stycznia 2018

5 sposobów na relaks - moje pożeracze czasu

Matko kochana! Ostatnio jestem całkowicie wypompowana. Ostatkiem sił dobiegam do kolejnego dnia i byle do piątku, a kiedy już dobiegnę do końca harówki, padam na swoje łóżko i odpalam komputer. Oj tak to zdecydowanie mój stary i dobry przyjaciel. Nie myślę o pracy (a przynajmniej się staram), ani o niczym innym. Pragnę tylko zatopić się w otchłani Internetu. 

 
A potem... a potem pozostaje pewnego rodzaju niesmak, kiedy to zorientuję się, że znów minął kolejny dzień, a ja wciąż jestem w kropce. Wcale, a wcale nie ruszyłam z miejsca. Marzenia wciąż pozostają marzeniami, a cele... no cóż, gdzieś tam majaczą. Natomiast ja w najlepsze oddaje się mym pożeraczom czasu.

MOJE POŻERACZE CZASU:


INSTAGRAM

Ostatnio jest mym ulubionym przyjacielem. Często go przeglądam, szukam inspiracji, klikam dwa razy w zdjęcie, które mi się spodoba, a nawet czasami przechodzę na polecane mi strony. Oj tak, bo przecież taka okazja nie może mi przejść koło nosa (szczęśliwym zbiegiem okoliczności jeszcze nic nie kupiłam, uff! Chociaż tyle dobrego!)!
 

HOMESCAPES
 
No i masz tu babo placek. Wydało się. Gram namiętnie w tę gierkę na moim telefonie (gdy ładuje się film, czy podczas przerwy w szkole, a nawet i autobusie). Jak szalona zbieram gwiazdki i pomagam przy odnawianiu mieszkania. Udaję tu dekoratora wnętrz, choć nie mam za dużo opcji - mogę jedynie wybrać z pomiędzy trzech podanych, ale to nic... frajda pozostaje! Uwaga! Wciąga... każdy pokonany poziom nie chce pozwolić na przerwanie gry. Zwykle kończę ją, gdy już wypstrykam się ze wszystkich 5 żyć i cierpliwie czekam, aż mi się odnowią.
 
 
YOUTUBE
 
To moja kolejna "guilty pleasure". Oglądam moich ulubionych vloggerów (i o dziwo zwykle zagranicznych), a kiedy akurat mnie zawiodą (bo filmiku nie dodadzą) to patrzę co też Youtube mi zaproponuje... i tak na przykład dzisiaj oglądałam sobie wyzwanie simowe. Tak, tak... ale najbardziej uwielbiam przeglądać skrawki mych ulubionych anime. Najlepsze momenty, które ktoś połączył w jeden filmik. I wszystko byłoby w porządku, gdybym nie spędzała na Youtube godziny zamiast założonych 15 minut.
 
 
 ANIME / MANGA

Dochodzimy do kolejnego zapychacza czasowego. Oglądam kolejny odcinek ulubionego anime, albo czytam nowy rozdział mangi (choć wolę wersję tomikową to "Nanatsu no Taizai" w Polsce jeszcze nie ma...). To wszystko jest niezwykle czasochłonne, bo Internet to ja mam niezwykle wolny. Zanim się naładuje, ja zdążę zagrać w "Homescapes" (widzicie? Potrafię sobie zorganizować czas!). 

CZYTAM BLOGI
 
Nie mogło tu tego zabraknąć. Zwykle również przeglądam blogi, czytam artykuły, które mnie interesują i staram się zostawić pod nimi swój ślad, choć nie zawsze mi to wychodzi. Czytam o organizacji czasu, zgadzam się z tym, kiwam głową twierdząco, a potem wracam do swojej metody na relaks. I tyle z tego wszystkiego wynoszę. 
 
~.~
 
Nic na to nie poradzę, że taki ze mnie pokręcony flak. 
 

Zapytacie pewnie, a co z Facebookiem?  
 
No właśnie tu może Was trochę zaskoczę - fanką tego portalu nie jestem. Ostatnio byłam na tej stronie miesiąc temu i jakoś mnie do niej nie ciągnie. Owszem używam Messengera, ale traktuję go jako ostateczność. Niektórzy dniami oczekują mej odpowiedzi, bo zwyczajnie o tym zapomnę. 
 
No dobra, ja się już przyznałam. Pora na Was. Co zaliczacie do swych pożeraczy czasu? Macie coś takiego, czy chodzicie jak w zegarku? Dążycie do swych celów i nawet nie myślicie o tym, by przypadkiem się rozproszyć? 
 
Trzymajcie się cieplutko kochani!
Niech moc Was nie opuszcza!

niedziela, 21 stycznia 2018

Czytam - "Żółwie aż do końca" John Green

Nabyłam ją jeszcze w grudniu, kiedy w poszukiwaniu ostatnich prezentów z rozwianym włosem wpadłam do Empiku. Jej okładka od razu mnie do siebie przyciągnęła. Pomarańczowa spirala i wielki tytuł, jakby nabazgrany od niechcenia. "Żółwie aż do końca" przeczytałam i zmarszczyłam lekko brwi. Tytuł nic mi nie mówił, ale Johna Greena lubię ("Gwiazd naszych wina" wywarła na mnie duże wrażenie, a "Papierowe miasta" nieco rozczarowały). Bez wahania więc postanowiłam dać mu kolejną szansę i nawet nie czytając informacji z tyłu książki, ruszyłam z nią do kasy.

I nie żałuję (choć przez me uzależnienie od książek mam ich coraz więcej i choć ten rok zapowiada się nieźle jeśli chodzi o czytanie - to obawiam się, że i tak nie zdołam przez wszystkie zaległe pozycje przebrnąć)!

"Żółwie aż do końca" to opowieść o szesnastoletniej Azie Holmes (której nazwisko zostało tu wprowadzone z rozmysłem). Dziewczyna nie jest zwykłą nastolatką, choć bardzo tego pragnie. Nie potrafi poradzić sobie ze swoimi lękami i spiralami myślowymi, w które wpada raz po raz. Kolejne karty tej 300 stronicowej powieści odkrywają przed nami jej kolejne zmagania z samą sobą, pierwsze miłości i rozczarowania. Złamane serca i niemalże porzucone przyjaźnie, a także trudne decyzje, którym musi stawić czoła. Aza ma swoje lepsze i gorsze momenty, w których to ukazuje swą ludzką twarz. W końcu ma jedynie 16 lat.

"Żółwie aż do końca" wreszcie zmazały niesmak jaki pozostawił po sobie John Green z jego "Papierowymi miastami". Aż chce się powiedzieć więcej - "Żółwie" wyprzedziły "Gwiazd naszych wina". Serio! Lepiej się przy nich bawiłam, śmiałam i wzruszałam wraz z bohaterami. Może dlatego, że w Azie odnalazłam trochę samej siebie, a może po prostu nie miałam zbyt wysokich wymagań dotyczących tej książki. W końcu chwyciłam ją od niechcenia i nawet nie zagłębiałam się w jej treść. 

John Green po raz kolejny pokazał mi, że nie tylko fantastykę powinnam mieć w swej biblioteczce. Nie było tam magii, ani kosmosu (choć nawiązania do "Gwiezdnych Wojen" kwitowałam wielkim bananem na twarzy). Dziękuję! Już teraz wiem, że ten miesiąc będzie dobry pod względem przeczytanych książek (i ich jakości), a przynajmniej mam taką nieśmiałą nadzieję. 
Myślę, że Greena nikomu nie trzeba przedstawiać i śmiało mogę go polecić każdemu, kto pragnie przeczytać  coś lekkiego (bo mimo zmagającej się z chorobą Azy, nie mogę nazwać tej książki poważną), na długie, zimowe wieczory jest to idealna pozycja. Tylko nie czytajcie opisu z tyłu okładki, bo całkiem się rozczarujecie. 

Tak, tak. Ja go nie przeczytałam aż do zakończenia książki i szczerze powiem, że gdybym to zrobiła wcześniej - miałabym większe oczekiwania i książka prawdopodobnie nie spełniłaby ich. Nie oczekujcie więc wielkiego śledztwa, bo choć Aza nosi nazwisko Holmes to samego śledztwa jest w książce jak na lekarstwo. Autor skupia się raczej na chorobie i odczuciach młodej Azy... a samo śledztwo jest prowadzone po macoszemu, kiedy akurat autorowi przypomni się, że przecież dziewczyny miały je prowadzić.

Więc, jeśli jeszcze nie przeczytaliście okładki - to nie róbcie tego. Wejdźcie do świata Greena na przysłowiowego spontana, a być może odnajdziecie w niej to samo co ja.

Czytaliście już "Żółwie"? Jak się Wam podobało? Co sądzicie o twórczości Greena?

Trzymajcie się cieplutko, kochani!
Niech moc będzie z Wami i cieplutkie kakao też!

czwartek, 18 stycznia 2018

Jak skutecznie nauczyć się języka obcego - moje sposoby na potwora językowego


Uzupełnianie luk, parafrazowanie, długie listy słownictwa (którego nie sposób zapamiętać), Zdania wyrwane z kontekstu i objaśniona na kolorowo gramatyka w zeszytach. Znacie to? Tak, tak zazwyczaj zaczyna się nasza przygoda z językiem obcym. Uczymy się stricte do egzaminów, na każdym etapie naszej edukacji. Raz sprawdzian, innym razem odpowiedź, a potem jeszcze kartkówka. Nie wiadomo w co włożyć ręce i tylko płakać się chce, bo przecież język obcy to nie jedyny przedmiot w szkole.

Szczerze nienawidziłam angielskiego, gdy chodziłam do podstawówki czy gimnazjum, nawet w liceum za bardzo mi się nie polepszyło (choć podchodziłam do niego z nieco mniejszą niechęcią), a potem los zrobił mi psikusa i zabrałam się za niego na poważnie.

Dopiero na studiach odkryłam, że język może być wspaniałą przygodą, a puste luki to nie jedyny sposób na naukę. Niektóre z nich odkrywaliśmy sami, metodą prób i błędów. Ślęcząc nad kserówkami wymyślaliśmy różne sposoby, by to wszystko sobie ułatwić.

Dzisiaj chcę się z Wami podzielić moimi patentami (choć to zbyt mocne słowo) na szybsze opanowanie języka:

SPOSOBY NA POTWORA JĘZYKOWEGO:

WIERSZYKI / HISTORYJKI

To może wydać się dziwne i dla niektórych z całą pewnością będzie bzdurą, ale na mnie działało. Te najtrudniejsze słowa, które za diabła nie chciały mi utkwić w pamięci składałam w dziwne wierszyki. W żadnym wypadku nie można było tego nazwać poezją, ale potrafiło zdziałać cuda.

Z bólem serca przyznaję, że wierszyków tych już nie mam, bo nie sądziłam że kiedykolwiek jeszcze mi się przydadzą, ale cały tego mechanizm działał mniej więcej tak:

PRZEPIS NA POEZJĘ JĘZYKOWĄ

1. Wypisz sobie listę słówek. Dajmy na to pięciu.
2. Dobierz do nich rymy, w których zawrzesz ich znaczenie.
3. Wykaż się kreatywnością i dodaj do niej szczyptę pikanterii.
4. Pamiętaj!!! Im śmieszniej i dziwniej, tym łatwiej wchodzi!
5. Ale przede wszystkim – HAVE FUN!


Miksuj, spolszczaj, twórz najdziwniejsza połączenia. Śmiej się przy tym i zapamiętuj! Nie ważne jak bardzo bezsensowne Ci się potem wydadzą, ważne by działały.

ŚPIEWAJ / OGLĄDAJ FILMY

Znacie to uczucie, kiedy chcecie obejrzeć kolejny odcinek ulubionego serialu, ale jeszcze go nie przetłumaczono? Ja znam, aż nad dobrze… ale już dawno z tym skończyłam. Zaczęłam próbować swych sił i oglądać je w języku docelowym. Najczęściej z angielskimi napisami, bo taką opcję zazwyczaj można wybrać. Dzięki temu nie dość, że słuchałam to jeszcze widziałam i moje szare komórki były podwójnie stymulowane. To te seriale i piosenki (których teksty pozostawiają wiele do życzenia) pozwoliły mi na poszerzenie swojego słownictwa. Wiecie jaki to fun użyć słów, które wcześniej wypowiadał nasz ulubiony aktor? I jaka duma do tego…

Choć nie będę Wam tu kłamać, na początku wcale lekko nie było. Denerwowałam się, zaciskałam zęby z wściekłości i czasem nawet wyłączałam serial w połowie odcinka. Nie za wiele rozumiałam… ale potem zrobiło się łatwiej (i to nie dlatego że zaczęłam studia filologiczne, o nie… seriale z napisami angielskimi oglądałam już dużo wcześniej). Serio. Wystarczy trochę samozaparcia i sami będziecie śmigać w języku docelowym (a już z całą pewnością polepszy się Wasza umiejętność rozumienia tekstu mówionego).

PRZESTAW JĘZYK W SWYCH GADŻETACH

Tę sztukę przetestowałam tuż przed mym pierwszym wyjazdem do Anglii. Przestawiłam język telefonu na angielski. Na początku trudno było mi się do tego przyzwyczaić i nie ukrywam… zdarzało mi się z frustracją odłożyć telefon na bok i olać problem, który akurat z nim wystąpił.

Od tamtego czasu minęło 6 lat i dziś nie mam problemu z rozumieniem ustawień telefonu czy komunikatów, które wyskakują mi w komputerze. Angielski wszedł w krew i czasem trudniej mi coś zrozumieć po polsku! Serio! Sama siebie zdumiewam!


NAGRADZAJ SIĘ

Język dużo łatwiej się przyswaja w obliczu czekającej nagrody. Pozwól sobie na odrobinę szaleństwa i zafunduj sobie weekend za granicą, gdzie będziesz mógł sprawdzić swoje umiejętności. Często to taki pobyt weryfikuje naszą znajomość języka lepiej niż egzamin, bo kochani… egzamin to tylko wyuczone formułki oraz umiejętność rozwiązywania testu. Mało ma wspólnego z żywym językiem.  Jeśli nie stać cię na podróż to znajdź sobie przyjaciela od listów. Jest wiele stron, na której tę przygodę można zacząć. Czasem wystarczą jedynie maile, inni wolą tradycyjne listy… spróbuj swych sił w konwersacji listownej i zobacz jaka to frajda!


 ~.~

A sposobów na języki jest tyle ile ludzi na ziemi. Wystarczy tylko znaleźć swój własny patent. Dziś zostawiam Was z czterema pomysłami, ale powrócę niedługo z całą resztą, bo trochę mi się ich nazbierało!

Jakie są Wasze sposoby na ujarzmienie potwora językowego? Macie już swój patent? Chętnie posłucham rad i pomysłów, bo właśnie walczę z japońskim!

Trzymajcie się cieplutko kochani w tę przepiękną zimę!

poniedziałek, 15 stycznia 2018

Czytam - "Twoje Imię" Makoto Shinkai



Wyobraź sobie, że mieszkasz w nic nie znaczącej, maleńkiej wiosce, w której nie ma nawet kawiarni, a sklep zamykany jest o szóstej po południu. Codziennie wstajesz z łóżka, zjadasz śniadania i wyruszasz w rutynową podróż do szkoły. Spotykasz tam swych znajomych, dobrze się bawisz, a potem wracasz do obowiązków domowych. Nie miałbyś dość takiego spokojnego życia? Nie zamarzyłbyś, by wynieść się do większego miasta? Nie pragnąłbyś tych wszystkich dobrodziejstw cywilizacji? Kina? Galerii handlowych czy kawiarni?

Mitsuha tego pragnęła i dostała to, choć w dość nietypowy sposób. Pewnej nocy, jak zwykle, położyła się do łóżka i zasnęła. Obudziła się w Tokio, w ciele chłopaka. Chłonęła to miasto całą sobą. Wciąż twierdziła, że śpi… tylko okazało się, że jednak tego nie robi.


„Twoje Imię” to opowieść o ponadczasowej więzi niepozornych nastolatków, z nutką romantyzmu gdzieś po środku. Temat zamiany ciał dość oklepany, ale na szczęście nie to jest najważniejsze w tej nowelce. Ciekawym pomysłem było zastosowanie przesunięcia czasowego. Ten zabieg dodał powiewu świeżości temu odgrzewanemu kotletowi.  Trzeba tu również dodać, że nowelka nie koncentruje się na samym zamianie ciał. Jest to jedynie miły dodatek do treści, którego potrzeba została wyjaśniona w trakcie nowelki.

O ekranizacji „Kimi no na wa” (Twoje Imię) pisałam już wcześniej, gdy polecałam Wam 6 filmów na leniwe popołudnie. Swojego zdania nie zmieniłam po przeczytaniu tej nowelki. Nadal uważam, że jest to pozycja warta uwagi. Szkoda tylko, że taka krótka…

Liczy sobie dokładnie 131 stron, więc pochłonęłam ją w jedno popołudnie. Czytało się szybko… choć to pojęcie względne. Straciłam poczucie czasu, gdy nad nią usiadłam. Tak mi się podobało, że po zakończeniu pozostał żal. Żal, że to już koniec i nie ma więcej. Myślę jednak, że nowelki są dobrym rozwiązaniem dla osób zapracowanych. Czasem i ja nie mam ochoty sięgać po opasłe tomiszcze, kiedy wiem ile roboty mnie czeka.

Za polskie tłumaczenie odpowiada Studio JG, które dobrze poradziło, choć nie obyło się bez literówek. Trochę denerwował mnie miejscami pogrubiony tekst, ale rozumiem dlaczego ten zabieg wprowadzono. Mimo wszystko można było pomyśleć o nieco innym rozwiązaniu.

"Twoje Imię" zaliczam na plus i cieszę się niezmiernie, bo to pierwsza pozycja, jaką w tym roku przeczytałam. Oby takich więcej!

Co sądzicie o tak krótkich pozycjach? Warto w ogóle się za nie zabierać? Ja dopiero odkrywam ich urok i zamierzam od czasu do czasu do nich wracać.  

Miłego tygodnia kochani!
Trzymajcie się cieplutko! 

czwartek, 11 stycznia 2018

Jestem mistrzynią...



Mistrz może być tylko jeden, ale ile dziedzin sobie wymyślimy tyle mistrzów powstanie. Tyle ile ludzi na tej ziemi. Mistrz chrapania, spania, odpoczynku, gotowania, przygotowywania bigosu, zbijania bąków, leniuchowania… i tak dalej. Wymieniać tak można bez końca, jednocześnie sprawdzając swoją kreatywność (a może właśnie ją uruchamiając).
Jak się zorganizować

Poczytałam sobie trochę o tych mistrzach i już wiem, że sama wpisuję się w jedną chwalebną kategorię. Jestem z niej tak dumna, że najchętniej schowałabym się pod ciepłą kołderką i nie wychylała spod niej nosa, albowiem jestem:

MISTRZYNIĄ WYMYŚLANIA WYMÓWEK

Tak, tak. Nie ściemniam! Jestem w tym najlepsza. Stawiam sobie cele na początku każdego miesiąca, obiecuję sobie że będę super zorganizowana, że pójdę na siłownię, że wreszcie schudnę, a potem:

Ø      Kobiece sprawy mnie nawiedzą, więc przesunę termin wyjścia na siłownię, bo przecież co to za przyjemność ćwiczyć z bolącym brzuchem?
Ø      Zacznę czytać o w pół do, bo to już minuta po piątej i jakoś tak czas nie ten…
Ø      Tyle mam na głowie, że to chyba naturalne iż po prostu sobie leżę i odpuszczam po raz kolejny naukę języka Japońskiego, nie? Każdy ma przecież prawo do odpoczynku!
Ø      Japonia? Owszem, w marzeniach, ale tak na poważnie? Bardzo chętnie, tylko najpierw trzeba by oszczędzić… a to takie upierdliwe. No i upewnić się, że na pewno chcę wszystko rzucić w cholerę by zobaczyć nieznane. No niby chcę, ale… boję się. To dobry pretekst by palcem w tę stronę nie kiwać (choć ostatnio jednak kiwam, tak nieśmiało jeszcze, ale jednak…)
Ø      Nie wyjdę na spacer, bo za zimno.
Ø      Nie pójdę popływać, bo nie mam czasu.
Ø      Nie będę jeździła rowerem po zakupy, bo przecież mam samochód. Po co wsiadać na dwa kółka, jeśli można szpanować czterema?
Ø      Nawet na imprezę nie pójdę, bo nikogo nie znam i przecież nikt nie będzie chciał ze mną się zadawać.
Ø      Już nie wspomnę o tym jakim beztalenciem jestem. Najlepiej po prostu zostawić swoje plany i nic więcej nie robić. Przecież i tak im nie pomogę. Ktoś inny nada się do tego wszystkiego lepiej. Tak, ja tu zostanę w swoim łóżeczku i będę swobodnie żyć tym swoim mizernym życiem. Tak jest dobrze przecież!

Widzicie? Na poczekaniu wymyśliłam ich już dziewięć, a teraz kombinuję dziesiątą, dzięki której mogłabym sobie odpuścić pracowanie… ale chyba do takiego etapu mistrzostwa jeszcze nie doszłam. Dobrze jest, będzie co robić na przyszłość. Rozwijać się przecież trzeba (mądrzy ludzie ciągle o tym gadają).

Wymówek mam od groma, zapału do działania odrobinę mniej… albo może motywacji, bo podobno nie ma silnej i słabej woli. Zostaje jedynie motywacja. Czymś trzeba się przecież podeprzeć, co nie?  Dajmy więc na to, że brak mi motywacji, a tu już pierwszy tydzień 2018 za nami. No i z 52 tygodni zostało jedynie 51… a właściwie to 50 i pół. Wszyscy trąbią o postanowieniach, a ja leżę pod kocem i wpierdzielam czekoladę czytając te wszystkie mądre wypowiedzi!

Cóż poradzić? Jak tu żyć? Jak się spełniać?

Nadszedł poniedziałek – ósmy stycznia – a ja już w niedzielę postanowiłam skończyć z wymówkami. W końcu sushi już zrobiłam i wyszło całkiem niezłe, więc może nowe nie jest takie złe, co? Raz jeszcze otworzyłam swe kalendarze i… przyznaję się bez bicia na samym początku trzasnęłam nimi i przez dobrą godzinę nie chciałam do nich wracać. Dzieje się w nich, oj dzieje. Pracy tyle, że nie wiem gdzie tu wpisać swoje plany z nią nie związane. Tak na próbę jednak zapisałam terminy:

  1. Terminy wstawiania notek na bloga, bo chciałabym jednak regularnie go prowadzić – poniedziałek oraz czwartek (no zobaczymy – zwykle kończyło się na fiasku, ale… może jednak się zmieniłam?)
  2. Wyjścia na siłownię – poniedziałek, środa i piątek/sobota (bo okazało się, że siłownia mieszcząca się blisko mego domu jest czynna do 22! W Toruniu, serio!).
  3. Przeczytam 2 Light nowelki (o których również, kiedyś tu coś napiszę) oraz 2 książki (może być ciężko, ale się postaram, bo brakuje mi czytania).
  4. Ograniczę słodkie i fast food (bo zaczęłam się od tego uzależniać, a nie o to tu chodzi).
  5. Będę siadała do Japońskiego w soboty i niedziele.
  6. Zorganizuję siebie lepiej!

Takich sześć małych celów postawiłam sobie na pozostałe tygodnie stycznia. Liczę na to, że nie jest ich za dużo, bo lubię przesadzać. Raz nie robię nic, a innym razem 20 tysięcy rzeczy na raz, a potem znów kończę z niczym… tak czy siak, pragnę zerwać z moim mistrzowskim tytułem!

Chcę sobie zapracować na nowego mistrza… może właśnie mistrza podejmowania trafnych decyzji? Taki mistrz to byłoby coś. Warto spróbować, przecież gorzej już być nie może (mam taką cichą nadzieję)!

Wy też macie swoich mistrzów? Co w Was drzemie? Chcecie się tego pozbyć, czy bardzo dobrze Wam z tymi mistrzami?


Powodzenia w walce z Mistrzami!
Trzymajcie się ciepło Kochani!

poniedziałek, 8 stycznia 2018

Praca marzeń z przymrużeniem oka: nauczyciel

Któż choć raz nie pomyślał jak to fajnie byłoby zostać nauczycielem? Tyle wolnego – wakacje, ferie i na dodatek inne święta! Praca jedynie po kilka godzin dziennie i od czasu do czasu zebranie z rodzicami. Wystawianie jedynek z uśmiechem na twarzy i wieczny pogromca młodych gniewnych… No i zarabia takie kokosy (według gazet czy wiadomości)! Takiemu to dobrze! Idealna kariera dla każdego, co nie? Wystarczy odrobina chęci i szczęścia.. a potem już z górki.

Kto ma tyle odwagi by się przyznać, że taka myśl kołatała się Wam po głowie? Ja mam… choć byłam skutecznie od tego pomysłu odwodzona przez moich rodziców – nauczycieli. No i gdzie skończyłam? W Szkole Podstawowej na pełnym etacie jako nauczyciel języka angielskiego – tylko, że w zastępstwie za inną nauczycielkę (nie ma tak lekko w tym świecie). O ironio losu!


Po dwóch miesiącach pracy (w szkole publicznej - bo jako nauczyciel pracuję już 5 rok, sic!) mogę śmiało powiedzieć, że całego życia w tej pracy spędzić bym nie chciała… ale zacznijmy od obalenia paru mitów:

MIT PIERWSZY – NAUCZYCIEL JEST NAJWAŻNIEJSZY


Pamiętam, że będąc w szkole czuliśmy respekt przed nauczycielami. Jeśli otrzymało się uwagę to był wstyd, a nie daj boże dostać jedynkę za aktywność… przecież do domu bało się wówczas wrócić. Dzisiaj uwagą można sobie tyłek podetrzeć, bo dzieciaki zbierają je niczym kapsle, a jedynki? Zbyt wielkiego wrażenia na nie też nie robią. Kredą nie rzucisz, kluczami tym bardziej – bo to wykroczenie przeciw małym dzieciakom, a kiedy już wpadniesz na pomysł niezapowiedzianej kartkówki… to się dowiadujesz, że to zabroniona praktyka, którą używano w średniowieczu. Serio. Nie kłamię. Dzieciaki są teraz tak chronione, że nic dziwnego iż na głowę wchodzą jak tylko coś im się nie podoba. A! I zapomniałabym o najważniejszym – w piątki nie wolno zadawać zadania domowego. Śmiech na sali – doprawdy!

MIT DRUGI -  MNIEJ GODZIN PRACY!


Owszem nauczyciel w samej placówce spędza mniej czasu niż przeciętny biznesmen czy inny pracownik, ale poza tym spędza długie godziny w domu na sprawdzaniu testów i przygotowywaniu lekcji. Choć podręcznik jest to trzeba się mocno nagimnastykować, by coś do głowy dzieciakom weszło. Ach! No i z papierem ksero też jest problem. Najlepiej to mieć swą własną jego fabrykę, bo przecież już nie wolno zbierać od dzieci po złotówce na papier ksero. No i dochodzą do tego jeszcze te wszystkie zebrania z rodzicami czy konsultacje, oraz inne szkolne imprezy. Nie ma lekko!

MIT TRZECI – STRASZLIWIE DUŻO WOLNEGO!


No dobrze, może to nie do końca mit. Owszem nauczyciel ma sporo dni wolnych, ale nie jest ich tak dużo jak wszyscy uważają. Istnieje coś takiego jak dyżury w dni wolne. Wówczas paru nieszczęśników idzie do świetlicy i zapewnia opiekę nad nielicznymi jednostkami, których rodzice nie potrafili znaleźć innego opiekuna. A potem dochodzą jeszcze rady pedagogiczne w ostatnich tygodniach wakacji i rekrutacja, kiedy również na posterunku ktoś musi być… ale to wszystko nie ważne… pomyślcie sobie inaczej – kiedy Wy wszyscy możecie ustalić sobie urlop w lutym, marcu czy we wrześniu i polecieć po taniości, taki nauczyciel musi użerać się z tym w samym środku sezonu. Cały rok na to oszczędza a potem wszystko przepija.

MIT CZWARTY – NAUCZYCIEL ZARABIA KOKOSY!


No dobrze, tego już nie skomentuję, bo aż mi się nóż w kieszeni otwiera, gdy słyszę takie komentarze. Musicie po prostu uwierzyć na słowo, że nauczyciel z 20-letnim stażem to i owszem, może i te 4 tysiące miesięcznie wyrabia, ale taki amator, który dopiero zaczyna musi pocieszyć się najniższą krajową z niewielkimi dodatkami.


Owszem bycie nauczycielem ma też swoje plusy. Zgadzam się, ale szczerze Wam mówię tu i teraz – do końca życia nim zostać nie chcę. Chyba czas myśleć o zmianie zawodu. Może jakaś podyplomówka czy inne kursy. Jeszcze zobaczę co mi się nawinie w łapki.

Chcesz zostać nauczycielem? Proszę bardzo, tylko nie myśl, że będzie lekko i lepiej od razu swoje wyobrażenia zweryfikuj, by potem tak mocno nie bolało.

Trzymajcie się cieplutko kochani!
Niech gorąca czekolada będzie z Wami!

wtorek, 2 stycznia 2018

O kurczę, ja chyba się starzeję!

Wiecie co? Ostatnio przyplątała się do mnie jakaś taka dziwna myśl, która jednocześnie rozłożyła mnie na łopatki. Doszłam do wniosku, że ja chyba dorastam. Sami widzicie? Myśl komiczna w swej prostocie, w końcu na karku mam już całe 28 lat. Postukaj się babo w łeb i zaakceptuj, że już dawno dorosłaś…


Mimo to jakoś tak ta myśl sprawiła, że poczułam się dumna. Możecie mi wierzyć, ale cieszę się, że moje gusta się zmieniają (no nie do końca – mangi nadal kupuję i anime nie zamierzam przestać oglądać). Słucham innej muzyki, nieco spokojniejszej. Od czasu do czasu łapię się na tym, że sięgam po muzykę klasyczną. Serio! Choć poza „Cannon in D Mayor” nic innego nie znałam. Andrea Bocelli? Prychałam, gdy ktokolwiek się nim zachwycał, a dziś sama słucham go od czasu do czasu. Bez przesady oczywiście… aż tak jeszcze nie oszalałam.

I tak się właśnie zastanawiam – dorośliście już? A może wciąż na Was ten proces czeka, co?

Ja jestem w trakcie, choć powinnam być już poważną panią profesor. Pracuję z dzieciakami, uczę angielskiego, a inni nauczyciele w szkole wciąż zatrzymują mnie na holu i pytają „Dokąd to?”. Biorą mnie za gimnazjalistkę! Serio, nie przesadzam! Choć to może być wina plecaka, który ciągle ze sobą noszę. Być może powinnam zacząć malować się trochę mocniej, albo zmienić styl ubierania… jednak po głębszym namyśle uznałam, że na wszystko przyjdzie pora. Póki co, mój styl mi się podoba i przecież nie noszę ukochanych bluz do pracy!

Dorastam i jakoś tak mi z tym dobrze… bo być może sobie to ubzdurałam, albo może to po prostu zwyczajny proces starzenia. Pewnie po prostu mylę pojęcia i powinnam powiedzieć, że dojrzewam, niczym spóźnione jabłko na drzewie. Dojrzewam jakoś tak bezboleśnie i wiecie co? Myślę, że w tym wszystkim trzeba po prostu odnaleźć siebie. Nic więcej.

Ameryki to tym nie odkryłam, co nie? W takim razie zostawię Was już tak wraz z moim nowym odkryciem – Ed Sheeran i jego perfekcyjny duet z Andrea Bocelli. Ci dwaj panowie skłonili mnie do tych dziwny rozważań.



Trzymajcie się cieplutko moi kochani!