Zainspirowana postem o magicznej mocy konkursów u CzekoAdy postanowiłam zaryzykować i również wziąć w
nich udział. Wyszukałam ich więc ogrom, najczęściej dotyczyły wygranej
książkowej. Znalazłam jednak również ten jeden, który sponsorował 2 bilety
lotnicze w tę i z powrotem z Bydgoszczy do Rzymu. Wzięłam w nim udział i choć
się nie spodziewałam, wygrałam! Toteż 16 czerwca udałam się na lotnisko wraz z
moją siostrą, moją towarzyszką Rzymskich wakacji!
Na lotnisku w Bydgoszczy
byłyśmy już o 13, a przywitali nas panowie przebrani za rzymian (bo tu muszę
nadmienić, że ten lot był inauguracyjnym!). Kolumny prowadzące do bramek
również wprowadzały w rzymski klimat. Za odprawą czekała na nas prawdziwa
niespodzianka. Tort (smaczny, lecz odrobinę za słodki), soki, woda, kawa i
herbata. Wszystkiego pod dostatkiem. Mogłyśmy pić i jeść do woli. Na dokładkę
otrzymałyśmy mini koncert w wykonaniu przystojnego pana Mateo (którego nazwiska
nie zapamiętałam). Śpiewał całkiem nieźle, ale nie powalał na kolana. Wszystko
to oczywiście okraszone Włoskim klimatem. Brawo Bydgoszcz!
Sam lot przebiegł bez
zarzutów. Wyruszyliśmy punktualnie o 15.10. Na pokładzie przywitały nas
stewardessy, które rozdawały darmowe przekąski i napoje. Żyć i nie umierać.
Najmłodsi pasażerowie otrzymali podpisy od pilotow, lecz niestety nie udało nam
się na nie załapać. Szkoda, wielka szkoda. Atmosfera była przyjemna. Sprzyjała
wakacyjnemu klimatowi. Moja siostra, która przed lotem strasznie go przeżywała
(w końcu to jej pierwszy raz w samolocie) była pozytywnie zaskoczona. Nawet
choroba lokomocyjna jej nie doskwierala. Wylądowaliśmy zgodnie z rozkładem na
lotnisku Fumicino. Wielki moloch, w którym łatwo było się pogubić. Odnalezienie pociągu zajęło nam dobre 15 minut. A potem już z górki!
Podróż Leonardo Expressem
trwała nieco ponad pół godziny. Po drodze widoki nie zachwycały. Czułyśmy się
jak w Polsce. Obskurne stacje, rozpadające się budynki, wszędzie grafitti.
Powiem szczerze, że spodziewałam się czegoś lepszego, ale nie ma co narzekać.
Rzym zrekompensował to wszystko (nieco później)!
Stacja Termini jest ogromna.
Była jedynie przystankiem w dalszej podróży, ale przytłoczyła (zwłaszcza moją
siostrę, która po raz pierwszy odwiedza tak przeogromne, zróżnicowane kulturowo
miasto). Następna przygoda czekała nas w metrze. Dość łatwo udało nam się je
odnaleźć. Bramki pokonane i teraz czekał na nas jedynie przejazd w mocno
zatłoczonym wagonie. Duchota jak diabli, ale czego się nie robi dla Rzymu.
Ze stacji Ottiaviano do
upragnionego (bo była już 19.40) hosteliku droga prosta. Zajęła nam około 15
minut. Po drodze musiałyśmy jednak przekroczyć zaskakujące i w Polsce
niespotykane skrzyżowanie. Ludzie wymuszają na nim pierwszeństwo na
samochodach. Jeśli nie wejdziesz na ulicę na chama (mówiąc potocznie) to utkniesz
w tym miejscu na dobre. Szybko podłapałyśmy ten sposób przemieszczania się, a w
sercach zrodziła się obawa, że i w Toruniu spróbujemy tej sztuki.
Hostelik jak hostelik. Nic
specjalnego, choć wielkie łóżko miał. W kuchni niestety światło nie działało, a
kuchenki nie pozwalano używać. Na dodatek problemy w Wi-fi nieco nas
przygnębiły. No bo jak to tak? W XXI wieku bez internetu? Nie może być… a
jednak… mimo, że hasło do niego miałyśmy to nasze urządzenia nie potrafiły się
z nim połączyć. Szlag by to!
Naszym pierwszym punktem tego dnia i zarazem ostatnim była Bazylika Św. Piotra, a właściwie to plac rozciągający się tuż przed nim. Wrażenie ogromne, a od naszego hosteliku może 5 minut drogi. Tak! Wreszcie poczułyśmy tę magię Rzymu (choć wciąż nie mogłyśmy uwierzyć, że tu jesteśmy)!
Oświetlona Bazylika spodobała nam się jeszcze bardziej (choć zdjęcia nie oddadzą tego co czułyśmy w tamtej chwili). Na tym jednak skończyłyśmy czwartkową przygodę, bo rano czekało na nas Koloseum!
Zdjęcia są moje, a także mej siostry, która fotografem jest cudownym! Zapraszam TUTAJ po więcej jej dzieł!
Trzymajcie się moje kochane dziubaki!
Więcej relacji z Rzymu już wkrótce!
A ja biegnę nadrabiać Wasze wpisy!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz