Szablon stworzony przez Arianę dla Wioski Szablonów | Technologia Blogger | X X X
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą podróże. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą podróże. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 23 sierpnia 2016

Zagubione w Londynie - dzień pierwszy

Londyn to miasto, które nigdy nie śpi. Pełne pędzących gdzieś ludzi, którzy nie mają czasu by zatrzymać się nawet na chwilę by pocieszyć się dniem. To również miasto z mnóstwem kultur, które mieszają się ze sobą by połączyć w jedną wielobarwną całość.

To właśnie w tym miejscu wylądowałam w niedzielę i zostanę aż do środy, kiedy to szczęśliwa wsiądę do samolotu. Jest poniedziałek, a wraz z mą przyjaciółką widziałyśmy już całą masę Londyńskich zabytków.

Niedziela upłynęła nam na długich pieszych spacerach. Rozpoczęła się tak niewinnie od zgubienia na Victoria Coach Station, gdzie też moja przyjaciółka nie dojechała, gdyż kierowca postanowił ją wyrzucić gdzieś po drodze. Świetnie... ale nic to. Odnalazłyśmy się i pół godziny później wylądowałyśmy w hosteliku - RestUp, skąd postanowiłyśmy wyruszyć do Tower Bridge (niedaleko...).


Po nieco męczącej wędrówce i wcale nie takiej krótkiej, wreszcie tam dotarłyśmy. Mogłyśmy do woli cieszyć się widokiem Tower Bridge, a także widniejącej po drugiej stronie Tamizy - Tower of London.


Następnie długi spacer wzdłuż Tamizy w stronę Westminster z małym przystanku w Starbucksie na dobrej kawie i kanapce na obiad. Czego to się nie robi dla tego miasta, ale warto było. Westminster przywitał nas w całej swej okazałości!


Jeszcze lepsza okazała się katedra Westminsterska. Westminster Abbey, do której chciałyśmy wejść, ale niestety nie zostałyśmy wpuszczone, mimo że wstęp na koncert chóru był wolny. Obeszłyśmy się więc ze smakiem... trudno


Potem spacerkiem przez park St James do pałacu Buckingam. Królowej tego dnia w pałacu nie było, gdyż powiewająca na maszcie flaga wisiała wysoko i dumnie prezentowała swoje brytyjskie kolory. Ludzi od groma, pogoda dopisała i pozwoliła nam cieszyć się urokami tego miejsca.


W drodze powrotnej jeszcze szybki widok na plac Trafalgar. Ogromny z mnóstwem ludzi na nim. Zdecydowanie lepiej prezentuje się w scenerii nocnej. Szkoda. Potem już spacerkiem przez most i cudowne, ale jakże drogie London Eye.


Potem jedyne 40 minut błądzenia po drogach, by dostać się do naszego hostelu. Udało się. Zmęczona, ale szczęśliwe zakończyłyśmy swój niedzielny pobyt w Londynie. Z wieloma planami na kolejne dni poszłyśmy do łóżka.

Szczerze mówiąc nadal nie wierzę w to co zrobiłyśmy w niedzielę. Zaliczyłyśmy ogrom zabytków tylko raz korzystając z potężnej sieci metra. Ten jeden jedyny raz tylko po to, by zawieźć walizki do hostelu. Kolejnego dnia jednak postanowiłyśmy postawić na całodzienne zwiedzanie z użyciem metra, ale o tym napiszę już po powrocie z Londynu.

Co Wam się udało zobaczyć w te wakacje? Jakie pasjonujące przygody Was spotkały? Może również pogubiliście się w nieznanym Wam miejscu, tylko po to by odkryć jego urokliwe i mniej znane zakątki?

Pozdrowienia z wciąż gorącego Londynu!
Trzymajcie się!

czwartek, 23 czerwca 2016

Moje 4 dni w Rzymie - dzień drugi

Rzym to wieczne miasto, które nigdy nie zasypia. Serio. Za oknem dało się słyszeć przejeżdżające samochody i głośno śmiejących się ludzi. Czasem uraczyli nas nawet śpiewem. Moja siostra twierdzi, że nawet o 4 nad ranem było głośno - ja nie wiem, bo spałam jak suseł!


W piątek rozpoczęłyśmy intensywne zwiedzanie tego miasta. Swój spacer zaczęłyśmy od śniadanka, na które składała się drożdżówka i cappucino. To drugie przepyszne, natomiast drożdżówka nieco za słodka. Nie zwykłam jadać tak słodkich śniadań, ale raz się żyje. W końcu to Włochy.


Potem ruszyłyśmy do Koloseum, które miało być pierwszym punktem na naszej drodze do poznania Rzymu. Bilety zamówiłyśmy przez internet i chwała Nam za to! Kolejki bowiem ciągnęły się na kilometr i potrzeba było dużo cierpliwości by w nich wystać.


I choć zdjęcie może tego nie oddaje to tłumy wszędzie się przewijały. W środku i na zewnątrz. W Forum Romanum i Palatynie. Wszędzie ruch... Rzym żyje!


Łuk Triumfalny tuż przy Koloseum. Wrażenie zrobił nieziemskie!

Bilet do Koloseum, Forum Romanum oraz Palatynu kosztował Nas 14 euro (normalnie kosztuje 10, ale 4 euro zabierają za rezerwację). Mimo to myślę, że warto. W tych trzech miejscach spędziłyśmy nieco ponad 3 godziny, choć można byłoby i cały dzień tam zostać. Słonko jednak mocno doskwierało i nie dało się dłużej wysiedzieć.




Wrażenia niesamowite. Zdjęcia nie oddają tego wszystkiego w pełni.


Po obiedzie, który zjadłyśmy przy naszym hosteliku w Watykanie (pizza - palce lizać, a to winko... mhm... aż ślinka cieknie na samo wspomnienie) udałyśmy się w dalszą drogę. Tym razem zamierzałyśmy zobaczyć Fontannę di Trevi oraz Fontannę Czterech Rzek. Obie przepiękne, acz di Trevi robi największe wrażenie! Po drodze wstąpiłyśmy jeszcze do Panteonu i zjadłyśmy przepyszne lody na Piazza Navona.

Fontanna di Trevi - wrzuciłyśmy do niej monetki, by powrócić do przepięknego Rzymu.


Panteon - to tu zachwycił nas uliczny grajek. Jego "Wish you were here" było magiczne. Ludzie zatrzymywali się by go posłuchać.



Piazza Navona - fontanna Czterech Rzek oraz niesamowite lody. Palce lizać!



Tych lodów nie zapomnimy do końca swojego życia! Ich cena zaczyna się od 2,50 euro i idzie w górę. Te na zdjęciu 3 euro sztuka (i były za duże...). Następnym razem wzięłyśmy mniejsze i też się najadłyśmy!


W drodze powrotnej miałyśmy okazję zobaczyć Fontannę di Trevi w scenerii nocnej. Było warto poczekać, bo fontanna pokazuje wówczas swój urok (choć przyznaję bez bicia - na zdjęciach efekt lepszy niż w rzeczywistości).


Swój dzień zakończyłyśmy standardowo przy Koloseum, chcąc zobaczyć je w całej swej okazałości podczas nocy.


Na co jednak trzeba uważać będąc w Rzymie?

Na tak zwanych nawoływaczy - odbierają nieco uroku Rzymowi. Próbują wcisnąć wszystko - od miseczek drewnianych, przez selfiesticki, róże oraz wody chłodzone, po kocyki, chusty oraz malutkie świecące Kolosea (na który swoją drogą prawie się skusiłam). Niektórzy z nich są niezwykle nachalni i nie poddają się przez cały dzień. Po kilku godzinach zwiedzania masz ochotę wydrzeć się na nich i oznajmić wszem i wobec, że tobie te rzeczy do szczęścia nie są potrzebne.

Niestety i to nie pomaga...

Zdjęcia moje oraz mej siostry, którą możecie znaleźć też TUTAJ!

Trzymajcie się kochani!
Niech ta końcówka czerwca nam dopisuje!

wtorek, 21 czerwca 2016

Moje 4 dni w Rzymie - dzień pierwszy



Zainspirowana postem o magicznej mocy konkursów u CzekoAdy postanowiłam zaryzykować i również wziąć w nich udział. Wyszukałam ich więc ogrom, najczęściej dotyczyły wygranej książkowej. Znalazłam jednak również ten jeden, który sponsorował 2 bilety lotnicze w tę i z powrotem z Bydgoszczy do Rzymu. Wzięłam w nim udział i choć się nie spodziewałam, wygrałam! Toteż 16 czerwca udałam się na lotnisko wraz z moją siostrą, moją towarzyszką Rzymskich wakacji!

 
Na lotnisku w Bydgoszczy byłyśmy już o 13, a przywitali nas panowie przebrani za rzymian (bo tu muszę nadmienić, że ten lot był inauguracyjnym!). Kolumny prowadzące do bramek również wprowadzały w rzymski klimat. Za odprawą czekała na nas prawdziwa niespodzianka. Tort (smaczny, lecz odrobinę za słodki), soki, woda, kawa i herbata. Wszystkiego pod dostatkiem. Mogłyśmy pić i jeść do woli. Na dokładkę otrzymałyśmy mini koncert w wykonaniu przystojnego pana Mateo (którego nazwiska nie zapamiętałam). Śpiewał całkiem nieźle, ale nie powalał na kolana. Wszystko to oczywiście okraszone Włoskim klimatem. Brawo Bydgoszcz!



Sam lot przebiegł bez zarzutów. Wyruszyliśmy punktualnie o 15.10. Na pokładzie przywitały nas stewardessy, które rozdawały darmowe przekąski i napoje. Żyć i nie umierać. Najmłodsi pasażerowie otrzymali podpisy od pilotow, lecz niestety nie udało nam się na nie załapać. Szkoda, wielka szkoda. Atmosfera była przyjemna. Sprzyjała wakacyjnemu klimatowi. Moja siostra, która przed lotem strasznie go przeżywała (w końcu to jej pierwszy raz w samolocie) była pozytywnie zaskoczona. Nawet choroba lokomocyjna jej nie doskwierala. Wylądowaliśmy zgodnie z rozkładem na lotnisku Fumicino. Wielki moloch, w którym łatwo było się pogubić. Odnalezienie pociągu zajęło nam dobre 15 minut. A potem już z górki!



Podróż Leonardo Expressem trwała nieco ponad pół godziny. Po drodze widoki nie zachwycały. Czułyśmy się jak w Polsce. Obskurne stacje, rozpadające się budynki, wszędzie grafitti. Powiem szczerze, że spodziewałam się czegoś lepszego, ale nie ma co narzekać. Rzym zrekompensował to wszystko (nieco później)!

Stacja Termini jest ogromna. Była jedynie przystankiem w dalszej podróży, ale przytłoczyła (zwłaszcza moją siostrę, która po raz pierwszy odwiedza tak przeogromne, zróżnicowane kulturowo miasto). Następna przygoda czekała nas w metrze. Dość łatwo udało nam się je odnaleźć. Bramki pokonane i teraz czekał na nas jedynie przejazd w mocno zatłoczonym wagonie. Duchota jak diabli, ale czego się nie robi dla Rzymu.

Ze stacji Ottiaviano do upragnionego (bo była już 19.40) hosteliku droga prosta. Zajęła nam około 15 minut. Po drodze musiałyśmy jednak przekroczyć zaskakujące i w Polsce niespotykane skrzyżowanie. Ludzie wymuszają na nim pierwszeństwo na samochodach. Jeśli nie wejdziesz na ulicę na chama (mówiąc potocznie) to utkniesz w tym miejscu na dobre. Szybko podłapałyśmy ten sposób przemieszczania się, a w sercach zrodziła się obawa, że i w Toruniu spróbujemy tej sztuki.

Hostelik jak hostelik. Nic specjalnego, choć wielkie łóżko miał. W kuchni niestety światło nie działało, a kuchenki nie pozwalano używać. Na dodatek problemy w Wi-fi nieco nas przygnębiły. No bo jak to tak? W XXI wieku bez internetu? Nie może być… a jednak… mimo, że hasło do niego miałyśmy to nasze urządzenia nie potrafiły się z nim połączyć. Szlag by to!


Naszym pierwszym punktem tego dnia i zarazem ostatnim była Bazylika Św. Piotra, a właściwie to plac rozciągający się tuż przed nim. Wrażenie ogromne, a od naszego hosteliku może 5 minut drogi. Tak! Wreszcie poczułyśmy tę magię Rzymu (choć wciąż nie mogłyśmy uwierzyć, że tu jesteśmy)!


Oświetlona Bazylika spodobała nam się jeszcze bardziej (choć zdjęcia nie oddadzą tego co czułyśmy w tamtej chwili). Na tym jednak skończyłyśmy czwartkową przygodę, bo rano czekało na nas Koloseum!

Zdjęcia są moje, a także mej siostry, która fotografem jest cudownym! Zapraszam TUTAJ po więcej jej dzieł!

Trzymajcie się moje kochane dziubaki!
Więcej relacji z Rzymu już wkrótce! 
A ja biegnę nadrabiać Wasze wpisy!

poniedziałek, 9 maja 2016

A może na rower?





Maj, maj, maj. Kocham go i nienawidzę jednocześnie. Co prawda należę raczej do tych, którzy wolą zimowe miesiące, kiedy to mogę zaszyć się pod kołderką z dobrą książką i kubkiem kakao, a także nie martwię się o wylewające się sadełko. Jednak w tym roku staram się celebrować każdy miesiąc. W końcu każdy z nich przynosi coś nowego i dobrego. 

Maj przyszedł ze wspaniałą pogodą. Od samego początku temperatury prześniły me największe oczekiwania. Zakochałam się w rowerowych wyprawach (choć niewiele ich do tej pory miałam). Wymieniłam samochód na dwa koła i jestem szczęśliwa. Trzy do czterech razy w tygodniu przesiadam się na ten wspaniały wynalazek i pedałuje. Do pracy i z powrotem. Odkrywam wciąż i wciąż nowe trasy. Zazwyczaj wracając okrężną drogą. Po prostu to kocham i nic nie jest w stanie przezwyciężyć mej miłości (nawet kiedy mój rower zaczyna protestować, zrzucając mi łańcuch niczym kłodę pod nogi). Ba! Ja nie chcę rezygnować z tej miłości.


Sobotę spędziłam na rowerze wraz z mą siostrą. Przemierzamy Toruń na dwóch kołach, zaczynając od krótszych tras. Wymyślamy trasę pod wpływem impulsu i nigdy nie wiemy gdzie skończymy. Wszystko to zależy od siły naszych charakterów oraz bolących nóg. Nie dziwota, w końcu obie mamy nieco za dużo kilogramów na karku. Jednak, kto by się tym przejmował, kiedy można pedałować?

Jedynym, który na tym cierpi jest mój psiak. Niestety jeszcze nie wymyśliłam sposobu, w który mogłabym go zabrać ze sobą na rower. Trochę się obawiam jazdy ze smyczą, kiedy znam mego małego towarzysza. Zatrzymuje się przy każdym krzaczku i nie ma zmiłuj. Widziałam jednak paru śmiałków, którzy jeździli z psiakiem biegnącym tuż obok. Wyglądało to niesamowicie i pies miał frajdę. Może kiedyś i ja odważę się to zrobić? 

Ale, ale! Dwa koła to nie tylko zabawa. Nasz organizm również cieszy się z takiego rozwiązania. Nie dość, że robię to co lubię to jeszcze przynoszę pożytek całemu swojemu ciału. Nie ma to jak upiec dwie pieczenie na jednym ogniu! 



Rowerowe korzyści:


Rower wzmacnia kręgosłup, pośladki oraz mięśnie nóg. To coś wspaniałego dla wszystkich, którzy walczą ze swoją wagą. Już pół godziny na rowerze, dwa razy w tygodniu pozwoli na zrzucenie paru zbędnych kilogramów. Rower to wspaniały trening kardio, który nie nadwyręża naszego zdrowia zbyt mocno. Człowiek nie zmęczy się tak szybko jak np. podczas biegu. Co więcej, rower to aktywność dla każdego - małego, dużego, chudego czy grubego. Niezależnie od ilości kilogramów możemy uprawiać ten sport. Oczywiście, róbmy to z głową. Nie warto porywać się z motyką na księżyc. Zacznijmy więc od krótkich tras, stopniowo zwiększając ich długość lub trudność.

Rower to również świetny sposób na podkręcenie naszego metabolizmu. Nie wiem jeszcze czy to skutkuje, ale nie zamierzam z niego zsiąść przez kolejne półtora miesiąca (potem czeka mnie wyjazd do Anglii, podczas którego będę musiała pożegnać się z dwoma kółkami), więc dam Wam znać, czy zauważyłam u siebie jakieś zmiany. Mam nadzieję, że tak będzie!

Rower to wspaniały sposób na uniknięcie cywilizacyjnej choroby ludzkości, jaką są korki. Oj, ileż to ja nerwów codziennie traciłam na staniu w korkach. Czasem trasę 15 minutową byłam zmuszona pokonać w godzinę. Trafiał mnie istny szlag i szczerze mówiąc wyłaziła ze mnie ta prawdziwa natura. Kurwiłam pod nosem i nie chciałam przestać. Teraz, jeżdżąc na rowerku, korki mnie nie dotyczą. Z uśmiechem mijam łańcuszki samochodów, ciesząc się że ten problem jest już za mną. Rower to jest to!

Rower troszczy się o nasze serce. Jazda na nim, zmusza nasze małe serducho do wydajniejszej pracy. Nabieramy głębsze oddechy, a nasz układ krążeniowy pracuje nieco szybciej. Chronimy tym samym samych siebie przed chorobami związanymi z serduchem. Na samym początku przygody z rowerem nasze serducho może trochę szaleć, ale w miarę przyzwyczajania go do regularnej jazdy, przyniesie nam wiele dobrego.

Rower to relaks. Relaks to odstresowanie organizmu. W dzisiejszych czasach żyjemy w ciągłym biegu. Stres towarzyszy nam już od przebudzenia, a kończy się gdy kładziemy się do łóżka (albo pozostaje z nami nawet podczas snu). Warto więc powiedzieć mu dość. Rower to dobry sposób na odciągnięcie go od nas samych. Zapomnijmy o stresie i pozwólmy adrenalinie zadziałać. Cieszmy się chwilą, zwiedzając nowe zakątki naszych miast. Jestem przekonana, że poznacie coś nowego wybierając rower. Warto!

Ponadto wybierając rower odciążasz swój portfel! Wspaniały plus, który akurat mnie przyda się znakomicie. Rower jest bezpieczną formą dla środowiska, a nam pozwoli na zmniejszenie opłat związanych z biletami czy benzyną. To kolejny powód do wielkiego uśmiechu, który może rozświetlić Twą twarz! 


Nie zwlekaj więc i przesiądź się na rower! Nie kręć nosem, mówiąc że nie masz czasu. Przecież rower to wspaniały środek transportu, którym możesz przemieścić się z twoich przytulnych czterech kątów do pracy. Polecam z całego swojego serducha. Rower to fajna sprawa. Nie masz go? Żaden problem. W wielu miejscowościach (w Toruniu też!) możesz wykupić sobie rower miejski. System działa bez zarzutów. Za niewielką opłatą będziesz śmigać po mieście nie przejmując się wiecznymi korkami! Warto!

Czekam na Was niecierpliwie na trasach!

Niech Wiosna będzie z Wami!
Trzymajcie się cieplutko, Dziubaki!

poniedziałek, 21 września 2015

PKP - zmiany na lepsze?


Gdyby ktoś zapytał Cię o PKP, to co byś odpowiedział? Co byłoby pierwszą myślą, która pojawiłaby się u Ciebie? Czy Twoje odczucie byłoby pozytywne? A może masz jakieś nieprzyjemne doznania związane z korzystaniem z ich usług? 


Długo nosiłam się z zamiarem napisania tego tekstu. W końcu zdania są wielce podzielone, a jedynym co kojarzy się większości społeczeństwa są ogromne spóźnienia pociągów, brak ogrzewania i skandaliczne zachowanie PKP podczas ogromnych mrozów. Jakby nie spojrzeć to wszystko prawda. Przykra, szara rzeczywistość. 

Naszym pociągom wiele można zarzucić. Często są przestarzałe, rozklekotane do tego stopnia, że siedząc w środka zastanawiasz się czy dojedziesz do stacji przeznaczenia. Mało tego, uwielbiają psuć się w szczerym polu czym niezwykle "uprzyjemniają" nam podróż. Ot uroki Polskich Kolei. Nie dość, że spóźni się taki delikwent godzinę, to jeszcze uprzejmie rozpadnie się na kawałki po drodze. Żyć nie umierać.

Trzeba mieć naprawdę niezwykłą cierpliwość by wybrać się z nimi w długą podróż... gdzie pierwsze schody zaczną się już w kasie, kiedy pani kasjerka uprzejmie poinformuje nas, iż nasz pociąg niestety dzisiaj nie kursuje lub jeszcze lepiej - w przypadku zagranicznych turystów - nie będzie znała języka angielskiego i nawet próby zrozumienia siebie nawzajem poprzez język "migowy" nie pomogą. Później będzie już tylko lepiej...

Mimo to Polska Kolej stara się ostatnio jak tylko może by nieco "ucywilizować" swoje usługi. Działające wi-fi można spotkać w tych nowszych modelach osobówek. Ceny są stosunkowo niskie, toteż zachęcają podróżnych do korzystania z ich usług, a tory kolejowe zostały lub w najbliższej przyszłości zostaną wymienione na te nowe, lepsze, które to pozwolą skrócić naszą podróż nawet o piętnaście minut.

Obserwuję te zmiany już od czterech dobrych lat. Od kiedy zaczęłam regularnie dojeżdżać z Torunia do Bydgoszczy i z powrotem. Na tym krótkim odcinku nastąpiły ogromne zmiany. Tory kolejowe zostały wymienione, a część pociągów zamienionych na te nowsze. Wciąż jednak zdarza się mi wskoczyć w ten stary, dobry gruchot i mam szczęście, jeśli siedzenia nie okazują się plastikami! Serio, spróbuj usiąść na takim, kiedy to PKP postanowi wygrzać Ci dupsko już w listopadzie. Gwarantuję, że dostaniesz kręci-dupska już po kwadransie. Świetna zabawa... tyle że nie po męczącym dniu. 

Na dodatek już od jakiegoś czasu konduktorzy mają pozwolenie na wydanie biletu powrotnego, nawet jeśli nie będziesz wracać dokładnie tym pojazdem, w którym teraz się znajdujesz. To bardzo ułatwia sprawę, zwłaszcza kiedy wsiadasz na stacji przy zamkniętej kasie, a potem zwyczajnie nie chce Ci się zawracać głowy brakiem biletu na drogę powrotną, kiedy z wywieszonym jęzorem będziesz biegł na peron po zakończeniu zajęć na uczelni.


Moja niedzielna podróż z Bydgoszczy zaskoczyła mnie niezwykle. Gdzieś w okolicach Bydgoszczy Łęgnowo do pociągu wskoczyła młoda dziewczyna. Długie, blond włosy związane miała w wysokiego kucyka. Uśmiech rozpromieniał jej twarz, a granatowa spódnica w połączeniu z trampkami dodawały jej dziewczęcego uroku. Ta drobinka chwyciła 9-ciopak wody niegazowanej z etykietką promującą kolej i rozpoczęła rundkę po pociągu. Wodę otrzymał każdy pasażer, a ona sama wracała 4 razy na czoło pojazdy by dobrać napój. 

Nigdy jeszcze nie otrzymałam gratisika za wybranie Polskiej Kolei, a nie powiem - miły gest z ich strony. Od razu człowiekowi zrobiło się przyjemniej, aczkolwiek po głowie kołatały się powątpiewające myśli. Przecież po wypiciu wody ta sama drobinka mogła nagle zażądać opłaty za nią, prawda? Nic takiego nie nastąpiło (na szczęście!).

PKP zmienia się na lepsze. Gdyby tylko ceny biletów nie wzrastały w zastraszającym tempie a ich ważność nadal pozostała 6 godzin od godziny na bileciku, wszystko wskazywałoby na przełom.. a tak? No cóż... nie mogło być zbyt dobrze. W końcu nie żyjemy w bajce, a życie byłoby nudne gdyby wszystko miało pozostać idealne.

Kochani moi, jakie są Wasze przeboje z kolejami? Często nimi podróżujecie? Jak oceniacie komfort podróży? Poprawił się, czy może pogorszył?

Źródło: 1

sobota, 19 września 2015

Piątkowy miszmasz na sobotni wieczór #10

Coś te piątkowe miszmasze nie są tak regularne, jakbym tego chciała, ale co zrobić. Wakacyjne miesiące przeleciały mi przez palce i ani się obejrzałam, a już witał mnie wrzesień. A co na blogu? Cóż marnie, pusto i smutno. Nie miałam siły na pisanie czegokolwiek, a posty pojawiały się może raz w tygodniu, ale co zrobić, kiedy pracuje się od 7 rano do 22... Gwarantuję Wam, że potem Twoje myśli krążą jedynie przy łóżeczku, a oczy same się zamykają.

A co w tym tygodniu? Oj działo się!

Zaczęło się od wyjazdu rodzinnego do Władysławowa na weekend, który to miał być słoneczny. Rzecz jasna, wyszło jak zwykle. Słońce schowało się gdzieś za chmurami, a deszcz chętnie kropił. Władysławowo przywitało nas jednak cieplutko i nawet srogi wiatr nie przeszkadzał nam w cieszeniu się szumem morza i nie taką znów zapełnianą plażą (choć zaniedbaną okropnie).


Krótką relację z wypadu możecie zaobserwować u góry. Jednocześnie warto wspomnieć o przecudownym Domu Whisky w Jeleniej Górze. Wybór ogromny, a atmosfera jeszcze lepsza. Warto wpaść choćby na szklaneczkę złocistego płynu, a każdy koneser whisky powinien zaopatrzyć się w gruby portfel!


Na tym moje podróżowanie się nie skończyło. Z wtorku na środę znalazłyśmy się wraz z siostrą - Olą - w Warszawie. Pozwiedzałyśmy co nieco i spędziłyśmy miło czas we własnym towarzystwie. O dziwo, obyło się bez kłótni, co może wydawać się czymś dziwnym. 


Sama relacja z naszego wypadu jeszcze się tworzy, ale pojawi się tutaj najpewniej w kolejnym piątkowym miszmaszu. Teraz mogę jedynie powiedzieć, że mimo całego swojego uroku - Warszawa mnie w sobie nie rozkochała.

~.~

W tym tygodniu również rozpoczęłam pracę w tej samej szkole językowej, gdzie pracowałam w zeszłym roku. Szkoła postanowiła przedłużyć ze mną kontrakt i poza obiecanymi dwoma grupami, zaproponowała mi zajęcia indywidualne z jedną osobą. Dość niespodziewana informacja, ale jaka cudowna. Przyjęłam ją z entuzjazmem, jednocześnie czując radość. Najwyraźniej nie jestem tak złym nauczycielem angielskiego za jakiego się miałam.

~.~

Ten tydzień zdecydowanie mogę nazwać tygodniem podróżnika. Już jutro wyruszam do Bydgoszczy na spotkanie z przyjaciółką. Dawno się nie widziałyśmy i mamy sobie sporo do opowiedzenia. Zapowiada się długa i przyjemna niedziela. Już nie mogę się doczekać, a jako że do rozpoczęcia studiów zostały mi jeszcze 2 tygodnie, to zamierzam czerpać z nich garściami.

Skoro już mowa o studiach (ostatni rok, wreszcie!) to jeśli mielibyście odrobinkę czasu i chęci na uzupełnienie małej ankiety (6 pytań plus jedno w gratisie)... będę Wam baaardzo wdzięczna. 


A na zakończenie, tak optymistycznie, chwila z życia mojego czworonoga. Nowa zabawka spełniła swoją rolę. Choć raz zainteresowała tego leniwca.


Jak Wam minął ten tydzień? Jakieś plany na kolejne dni?

poniedziałek, 24 sierpnia 2015

Podróżując po Devon - angielskie wybrzeże

Jeszcze niecałe 8 godzin i będę się żegnać z Exeter. Zostawię to miasto na całe 10 miesięcy, a potem los pewnie znów mnie tu rzuci. Nie będę wówczas protestować, tylko wrócę z uniesioną wysoko głową i uśmiechem na twarzy.

Exeter jest stolicą obszaru Devon. Jednym z tych miast, które może nie grzeszą wielkością, a mimo to zapadają w pamięć. Czarują urokiem i chcą cię wciągnąć w otchłań swojej niesamowitości. Urok miastu dodaje katedra, rzeka Exe i te wąskie uliczki, którymi przemykasz się codziennie. Nowoczesność przeplata się z tradycyjnością i czasem nie masz pojęcia czy jesteś w 2015 roku czy może przeniosłeś się w czasie.



Miasto to otoczone jest niezliczoną ilością niewielkich wiosek, czasem dumnie zwanych miasteczkami. Wiele z nich miałam okazję zobaczyć w poprzednich latach, a w tym roku pozwoliłam sobie na chwilę wytchnienia w Teignmouth oraz pokaz lotniczy w Dawlish. Obie mieściny są urokliwe z dostępem do morza, w którym to miałam okazję się wykąpać korzystając z niewielkich ilości słońca (moje plecy na tym ucierpiały...).
TEIGNMOUTH




Wybrałyśmy się tutaj jednego wieczora, korzystając z nieco lżejszego dnia i dość dobrej pogody. Teignmouth jest malutką mieściną, a mimo to zdołałyśmy się w niej pogubić. Dzięki temu mogłyśmy jednak podziwiać urok tego miejsca, by skończyć swą przygodę w pubie angielskim, popijając lokalne piwo.

DAWLISH








Dawlish przez miejscowych nazywany jest domem czarnych łabędzi. Nie wiedziałam o co chodzi dopóki na własne oczy jednego z nich nie zobaczyłam. Coś dla mnie niespotykanego i dość dziwnego muszę przyznać. Jednak łabędź to zwierzak dostojny i do zdjęć pozował chętnie, dumnie prężąc się i co i rusz wymyślając lepsze pozy (a panowie rybacy jeszcze bardziej chętni do współpracy - niestety połów znikomy).

A jak wam udały się wakacje? Plany zrealizowane? Nie było chwili wytchnienia, a może postawiliście na luz i relaks w tym roku? 

Lecę upychać swoje ciuchy do niewielkiej walizki i pozdrawiam was cieplutko. Następnym razem spotkamy się już w Polsce! 

*Wszystkie zdjęcia w tym poście są mojego autorstwa.