Zdarzyło wam się kiedykolwiek zastanawiać co byście zrobili, gdybyście mieli skoczyć na bungee lub ze spadochronem? Co zrobilibyście w ekstremalnej sytuacji? Bylibyście w stanie wspiąć się na Rysy? A może nie chcielibyście wykąpać się z rekinami? Szukacie wrażeń, adrenaliny, czy wręcz przeciwnie?
Do tej pory wiele razy rozważałam to jak zachowam się w nietypowej dla mnie sytuacji. Wyobrażałam sobie, że niezależnie od sytuacji na pewno sobie z nią poradzę. Przezwyciężę samą siebie, swoje słabości i na pewno obejdzie się bez paniki. W końcu jestem taka odważna. Nieśmiała, ale za to odważna (choć prawdopodobnie te dwie cechy kłócą się ze sobą). Tak, właśnie za taką się uważałam.
Dwa dni temu miałam okazję stanąć przed prawdziwym wyzwaniem i jednocześnie mogłam zweryfikować moje wyobrażenie o swojej odwadze. Korzystając z okazji, którą była zniżka na wejście do parku linowego, zdecydowałam, że spróbuję swoich sił. Namówiłam siostrę by mi towarzyszyła, bo sama nie miałam odwagi tego zrobić. Byłam pewna siebie, swoich sił. Chciałam to zrobić... dopóki nie stanęłam na miejscu i nie zobaczyłam ludzi zmagających się z zadaniem. Poczułam gulę w gardle i w pierwszym odruchu zapragnęłam zrezygnować z tej przyjemności. W końcu jednak się przełamałam. Nie byłabym przecież sobą, gdybym tego nie zrobiła.
Park linowy, który mieści się na Barbarce, tuż pod Toruniem, składa się z trzech tras o różnym poziomie trudności. Zielona jest postrzegana jako najtrudniejsza i przeznaczona dla dorosłych. Oczywiście i nastolatkowie mogą spróbować na niej swych sił jeśli się odważą, a dorośli mają prawo wybrać łatwiejszą trasę.
To miał być mój pierwszy raz, więc rzecz jasna wybrałam najtrudniejszą trasę. Argumentem, który niezaprzeczalnie mnie do tego przekonał był fakt, że na zielonej trasie było pusto, a dzieciaki kłębiły się na dwóch pozostałych. Po krótkim przeszkoleniu, ruszyłam więc pewnie i rozpoczęłam wspinaczkę.
Na początku wszystko szło w miarę gładko. Oczywiście nie grzeszyłam szybkością. Poruszałam się ostrożnie w miarę żółwim tempem, aż do momentu strzemion (najtrudniejszego odcinka trasy). Tam rozpoczęły się schody. Lina asekuracyjna zaplątała mi się pomiędzy przeszkodę, a nogi rozjechały niemalże tworząc szpagat w powietrzu (tutaj pragnę nadmienić, że jeszcze nigdy szpagatu nie zrobiłam). Ręce powoli zaczęły odmawiać posłuszeństwa, a ja gorączkowo próbowałam się wyplątać, krzycząc jednocześnie na siostrę. Biedna próbowała mnie dopingować. Starała się dodać otuchy tam z dołu, ale ja już jej nie słuchałam.
Spanikowałam. Nie wiedziałam co robić. Chciałam stamtąd zejść jak najszybciej. Wołałam pomocy, jednocześnie robiąc z siebie pośmiewisko dla wszystkich, którzy stali tuż pode mną. Trudno, tego już przecież nie zmienię.
W końcu po długich chwilach grozy, które zaowocowały tym, że siostra jednak przyprowadziła pracownika obiektu. Kobitka nie powiedziała mi nic nowego. Musiałam poradzić tam sobie sama. Myślałam, że utknę tam na zawsze, ale mimo wszystko wzięłam się w garść i dotarłam do końca piekielnej przeszkody. Możecie mi wierzyć lub nie, ale moje ręce i nogi miałam już wówczas jak z waty. A to dopiero połowa trasy!
Na szczęście dalsza część była nieco łatwiejsza. Obyło się niemalże bez pomyłek (mówię niemal, bo przy drugim zjeździe nie udało mi się złapać odpowiedniej linki, przez co musiałam podciągać się na już mocno sfatygowanych rękach). Niemal nie zrezygnowałam, ale mimo wszystko uparcie brnęłam aż do samego końca.
Zakończyłam ten swój pierwszy raz z parkiem linowym zmęczona, ale i zadowolona. Jestem z siebie dumna, bo mimo paniki, krzyku i złości jaką czułam głównie do samej siebie, udało mi się przejść całą trasę. Pokonałam ogarniający mnie strach i dokonałam tego, choć nie było znowu tak prosto.
Teraz wciąż czuję ból w dłoniach i udach. Zakwasy nie chcą zejść i czuję, że jeszcze parę dni minie, zanim ostatecznie miną, ale na pytanie czy powtórzyłabym to? Bez wahania odpowiem:
TAK!
Życie stawia nas przed wieloma trudnymi sytuacjami. Często musimy walczyć z sobą, by pokonać kolejną kłodę, które to postanowiło nam rzucić pod nogi. Niekiedy będąc bliskim załamania nerwowego wciąż brniemy przed siebie. Właśnie to jest najważniejsze. Nie panika, która nas ogarnia. Nie złość, krzyk i płacz. To wszystko tylko niewielkie skutki uboczne naszych działań. Często to właśnie te uczucia pomagają nam przezwyciężyć największą przeszkodę. A kiedy już nam się to uda, czujemy że moglibyśmy podbić cały świat. Nic więcej się nie liczy, bo właśnie przeżyliśmy nasz osobisty sukces, który to zawsze będziemy pamiętać.
Jak radzicie sobie ze strachem? Co robicie w trudnych sytuacjach? Czy często towarzyszą wam łzy? A może jesteście niezwykle spokojnymi osobami, które do wszystkiego podchodzą rozsądnie?
Odrobina szaleństwa w życiu nam nie zaszkodzi. Co najwyżej zabarwi je
wszystkimi kolorami tęczy, a przecież właśnie do tego powinniśmy dążyć.
Sprawmy by nasze życie nabrało kolorów!