Szablon stworzony przez Arianę dla Wioski Szablonów | Technologia Blogger | X X X
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wyzwania. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wyzwania. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 6 kwietnia 2017

Katastrofalny marzec 2017

Styczeń oraz luty były miesiącami, które sprawiły że uwierzyłam iż wszystko jest możliwe. Miałam pracę, szczęśliwą rodzinę, schudłam te nieszczęsne dwa kilo, wysłałam tonę listów do moich listowych przyjaciół i nawet udawało mi się regularnie prowadzić bloga (oraz instagrama - co jeszcze dziwniejsze). Myślałam sobie "bułka z masłem", cudownie. Wreszcie odbijam się od dna i idę do przodu...
 
A potem nadszedł marzec, który przywitał mnie wielką tragedią. Najpierw przyszła nieoczekiwana śmierć ukochanej babci, która uświadomiła mi jak kruche jest życie. Pozwoliła na przeanalizowanie swoich poczynań związanych z ludźmi, na których mi zależy. Pokazała jak niewiele brakuje by ich stracić oraz dała do zrozumienia co tak naprawdę się dla mnie liczy. 

Mój dziadek został sam, w dużym domu z ogródkiem. Sam jeden, niczym palec. Było ciężko, ale wspieraliśmy go jak tylko mogliśmy (zresztą nadal to robimy, bo minął dopiero miesiąc, i nigdy nie przestaniemy).  Wyciągaliśmy go na basen, na kawę, staraliśmy się codziennie u niego być. Gdzieś tam w głowie miałam wyrzuty sumienia, że znów nic nie piszę tu do Was, ale nie byłam w stanie. Wracając do domu myślałam już tylko o swoim łóżku.

Potem zaczęłam bardziej dbać o siebie. Wróciłam do ćwiczeń i biegania, a to nadal nie są me ulubione czynności, ale wykonuje je z coraz mniejszym oporem. Ograniczyłam również spożycie słodkiego (co uważam za swój ogromny sukces) i choć działam tak dopiero około 3 tygodni to już widać pierwsze rezultaty. 3 kilo na wadze i luźne spodnie (choć kupiłam je 1,5 tygodnia temu, sic!). 
 
 
Zarzekałam się również, że już nie wrócę do Anglii po wydarzeniach z zeszłego roku. Nie wysłałam swojego zgłoszenia do pracy, ale praca znalazła mnie sama. Znów jadę. Znów zostanę wrzucona do młyna, który wypruje ze mnie wszystkie siły, a motywację pośle gdzieś na bok. O wakacjach to ja mogę sobie już jedynie pomarzyć, ale wcale nie jest mi z tym źle. Cieszę się, bo zostałam w jakiś sposób doceniona. Firma nie zgłosiłaby się do mnie, gdybym sobie nie radziła. Czekam więc na nowe wyzwania i cieszę się, że uda mi się spotkać moich starych znajomych.

Dziś jest już 6 kwietnia, dokładnie miesiąc i jeden dzień po śmierci babci. Moja mama właśnie leży w szpitalu i czeka na zabieg usunięcia kamieni nerkowych, a tata martwi się o swoją przyszłość - wiadomo, szkoły nie mają teraz lekko. Za dwa lata może już pracy nie być. 

A ja? Zaciskam mocno zęby i staram się patrzyć pozytywnie w przyszłość. Mam szczerą nadzieję, że 2017 rok wyczerpał zasoby nieszczęść, które mogłyby mnie spotkać. Patrzę z nadzieją w przyszłość i liczę na to, że jeśli jakieś się pojawią, uda mi się je przezwyciężyć. 

Wracam (znowu), mając nadzieję że tym razem jest to powrót doskonały w swej niedoskonałości. 

Trzymajcie się kochani, słoneczka Wam wszystkim życzę i uśmiechu na twarzy!

wtorek, 28 lutego 2017

Czytam - Patrick Ness "Siedem minut po północy"

Do przeczytania "Siedem minut po północy" zachęcił mnie plakat filmowy, który wpadł mi w oko podczas jednej wizyty w kinie. Długo jednak wahałam się nad tą pozycją, by w końcu dostać ją w swoje łapki wczoraj wieczorem. 


Dokładnie wczoraj. Potrzebowałam tylko jednego dnia by przebrnąć przez tą lekturę. Nic jednak dziwnego, bo "Siedem minut po północy" nie należy do grubych tomiszczy. Lektura ta liczy 206 stron, a jej format jest nieco większy niż mangi. Szczerze mówiąc kupując ją poczułam pewne rozczarowanie, bo liczyłam na trochę dłuższą lekturę i radość z czytania, ale cóż... przynajmniej teraz wiem, że wystarczy 206 stron, czcionką 14 by wydać całkiem niezłą książkę.


Bo "Siedem minut po północy" właśnie taka jest. Opowiada historię 13-letniego chłopca, który zmaga się z chorobą matki. Pewnego dnia zostaje sam z własnymi problemami i nie potrafi sobie z nimi poradzić. To właśnie wtedy przychodzi do niego potwór. Dokładnie siedem minut po północy. Przychodzi i wywraca jego całe życie do góry nogami, jednocześnie mącąc w głowie i ucząc. Uczy go jak poradzić sobie z problemami. 

Nie wiem jak Patrick Ness to osiągnął, ale rzeczywiście miałam wrażenie oglądania świata oczami trzynastolatka. Zaradnego, nieco zbuntowanego i przytłoczonego życiem chłopca, który nie wszystko jeszcze rozumie. Naiwnie wierzy we wszystko co powie mu mama, a każdą pomocną dłoń odtrąca nie chcąc wyjść na mięczaka. Przez co sprawia, że wszyscy się nad nim litują.

To właśnie ta książka uświadomiła mi również jak ważna jest normalność w obliczu tragedii. Wcale nie współczucie i specjalne traktowanie, ale rutyna oraz zasady. "Siedem minut po północy" uczy, wzrusza i doprowadza do łez (mnie doprowadziła - przy samym jej końcu). Nie jest to jednak pozycja dla każdego i nie na każdą porę. Myślę jednak, że warto się z nią zapoznać. Choćby i po to by przekonać się na własnej skórze, czy potwór rzeczywiście gada do rzeczy.

Mieliście już styczność z tą pozycją? Jak wrażenia?
 Spodobało się? Rozczarowała Was jej długość?

niedziela, 1 stycznia 2017

Wyzwanie czytelnicze 2017 - Z półki

Wczoraj przejrzałam swój post z zeszłego roku i to jak mizernie wyglądał nieco mnie przeraziło. Wpisałam na niego jedynie 5 pozycji, a 6-sta wciąż się czyta (to znaczy leży na półce i smutno na mnie patrzy, próbując skusić swą wyjątkowa okładką i czerwonymi literami na niej). Ach! Gdzież się podział ten zapał i ten czas, który miałam przeznaczyć na czytanie? No gdzie? Przeleciał przez palce i zniknął.

Może jednak postawiłam sobie poprzeczkę za wysoko? 25 pozycji było za dużo? W tym roku więc postanowiłam spróbować inaczej. Przeszukałam internety w poszukiwaniu czegoś nowego - dla mnie przynajmniej - i znalazłam coś ciekawego:

http://dzosefinn.blogspot.com/2016/12/02-z-poki-wyzwanie-czytelnicze-na-2017.html

Na mej półce zalega sporo tytułów nieprzeczytanych więc to świetne wyzwanie wprost dla mnie. Na czym polega? Wystarczy zapisać się na odpowiedni poziom (mój to Poziom 3 - przeczytać od 11 do 15 książek) i czytać. Czytać to co na półce zalega a jeszcze nie było przez nas czytane. Tylko tyle. Nic więcej. Nie ma podanych kategorii czy tytułów. Czytamy więc to co już na tej półeczce jest i zostało zakupione przed 2017 rokiem. 

Proste i przyjemne, prawda?


Bo przecież prostota często przez nas niedoceniana, jest najlepszym sposobem na wszystko. Najbardziej skomplikowany problem można rozwiązać stosując kilka łatwych trików. Tak jest też z czytaniem i mam nadzieję, że w tym roku (jako, że dołączam już w styczniu) uda mi się choć coś osiągnąć. To pierwszy krok do lepszej przyszłości i poprawy stylu pisania, który ostatnio u mnie kuleje.

A potem? Może jeden rozdział książki miesięcznie? Byłoby fajnie... może warto spróbować. Jeszcze się nad tym zastanowię i odkurzę swoje stare pliki Word w poszukiwaniu inspiracji. 

Czas więc zakasać rękawy i zabrać się do roboty! Może i Wy się skusicie? Na pewno coś Wam na półkach zalega. Spróbować nie zaszkodzi, a pierwszy poziom to jedynie 5 książek do przeczytania. Nie tak źle, co nie?

Trzymajcie się cieplutko kochani, tego pierwszego stycznia. 

Szczęśliwego Nowego Roku, pełnego wyzwań i wygranych. Tego Wam życzę dokładając do tego jeszcze nutkę spokoju i uśmiechu na twarzy, bo to właśnie one pozwalają nam na większe osiągnięcia!

Źródło: 1 

niedziela, 17 kwietnia 2016

Wyzwanie czytelnicze 2016 - i ja dołączam!

W zeszłym roku złapałam zbyt wiele srok za ogon i z moich wielkich planów wiele nie zostało. Niemal wszystkie zostały odsunięte gdzieś na bok. Wyzwania, obietnice, marzenia - gdzieś zniknęły, przykryte grubą warstwą kurzowego lenistwa. 

Pamiętam, że wzięłam udział w wielu wyzwaniach, ale tylko nieliczne z nich udało mi się dokończyć. Nie schudłam planowanych 20 kg (ba... na dodatek nabrałam tylko wagi), nie odzwyczaiłam się od słodkiego i nie jem super zdrowo. Nie udało mi się również przeczytać tyle ile mam wzrostu (skończyłam na 30cm, a gdzież to do 169cm...) i co najważniejsze nie pisałam regularnie tutaj. 

W tym roku postanowiłam więc wrócić i zbierałam się na ten powrót całe 4 miesiące. Chciałabym zmierzyć się sama z sobą raz jeszcze i zacznę dość kameralnie. Od wyzwania czytelniczego na 2016 rok. Nie będzie to 169 cm, a jedynie 25 pozycji (obowiązkowych) do przeczytania. Myślę, że to wystarczająca ilość dla takiego leniwca jakim jestem (a jednocześnie pragnę tu zaznaczyć, że kocham czytać!  Muszę tu tylko nadmienić, że nastąpi mała modyfikacja związana z faktem, że nie pamiętam inicjałów mojego nauczyciela angielskiego i sama jestem takim nauczycielem aktualnie.... Pozycja 19 została udoskonalona dla kaprysu własnego.

  1. Pisana z punktu widzenia dziecka 
  2. Autor ma takie same inicjały jak ja
  3. Wydana w roku moich 10-tych urodzin
  4. Więcej niż 300 stron - Joe Abercrombie "Pół Świata"
  5. Ma więcej niż 5 części - Michael Grant "Hunger" (Gone series)
  6. Polski autor
  7. Wydana w 2016 roku
  8. Na jej podstawie powstał film
  9. Ma dwóch autorów
  10. Książka ulubionego autora, której do tej pory nie przeczytałam 
  11. Napisana przez kogoś przed 20-tką
  12. Z gatunku, za którym nie przepadam
  13. Książka, do której lubię wracać
  14. Polecona przez kogoś 
  15. Ma zaskakujące zakończenie
  16. Oparta na prawdziwej historii
  17. Zekranizowana w 2015 roku
  18. Wydana oryginalnie w innym języku niż polski i angielski
  19. Główny bohater ma takie same inicjały jak moja najlepsza przyjaciółka
  20. Bez wątku miłosnego
  21. Główny bohater ma rude włosy
  22. Bez szczęśliwego zakończenia - Kazuo Ishiguro "Nie opuszczaj mnie"
  23. Wybrana ze względu na okładkę - Lucia Taboada "Ogarnij się i zacznij żyć"
  24. Przeczytana w dzieciństwie
  25. Ma minimum 100 lat
NA DOKŁADKĘ (DLA CHĘTNYCH):

  1. Lektura szkolna
  2. Akcja dzieje się poza Europą i Ameryką Północną
  3. Więcej niż 800 stron
  4. Biografia
  5. Z wątkiem świątecznym
  6. Debiutancka książka mojego ulubionego autora
  7. Po angielsku (w oryginale) - Michael Grant, "Lies"
  8. Książka ulubionego autora mojego przyjaciela
  9. Zaczęłam, ale nie skończyłam
  10. Książka, którą znajdę w księgarni/bibliotece/antykwariacie
  11. Książka autora, o którym nigdy nie słyszałam
  12. Z liczbą w tytule 
DLA CHĘTNYCH, BĄDŹ NA WYMIANĘ INNEGO PUNKTU:

  1. Bawi do łez
  2. Książka, którą znajdziesz u babci
  3. Imię w tytule
  4. Horror
  5. Książka z czarnej serii 
  6. Książka o platonicznej miłości
  7. Z wątkiem uzależnień
  8. Nazwa miasta w tytule
  9. Mrozi krew w żyłach
  10. Tytuł ma tyle samo sylab co Twoje imię
  11. Ma więcej niż 7 bohaterów  

Lista z czasem (mam nadzieję) będzie uzupełniana o linki i tytuły książek z jakimi w tym roku się zmierzyłam. Chciałabym tu jeszcze życzyć wszystkim zagorzałym czytelnikom powodzenia. Czytajmy, bo warto. 

wtorek, 12 kwietnia 2016

Powracam z nową siłą!



Wow... ja to jednak umiem naobiecywać i wszystko połamać za jednym zamachem. Obiecałam powrót i zajął mi on cztery miesiące. Jestem tu głównie dzięki mej siostrze, która raz za razem marudzi mi o pewnej sprawie, którą miałam tu zamieścić. Jestem tu też dzięki tym, którzy wciąż pamiętają. Nie tak dawno znów zauważyłam mały ruch na blogu. Wow... jestem pod wrażeniem. Szczerze? Sama już dawno spisałabym go na straty.

Jednak postanowiłam wrócić. Nie chcę tak porzucać tu tego miejsca, kiedy wreszcie udało mi się zadomowić. Teraz rozpocznę gościnę na nowo. Będzie też parę zmian. Postaram się (i to kluczowe słowo niestety) pisać tu 3 razy w tygodniu - poniedziałki, środy, piątki / soboty. Nie chcę jednak obiecywać, a potem znów się z tego wycofywać. Dlatego obiecuję się postarać!

W poniedziałki będziemy tu obalali popularne mity, ponieważ ostatnio zauważyłam że jest ich zastraszająco dużo - alkohol, brak jedzenia po 18, matematyk = obcy, tabletki dietetyczne i tak dalej. Mity można mnożyć i mnożyć, a ja postaram się obalić te, które są mi bliskie, ale i te nieco dalekie. W zależności od humoru i dnia. Blogger też człowiek!

W środy natomiast postawimy na nieco nauczycielskiego przepychu, bo choć jestem w tym fachu od dwóch lat, to myślę, że pomysłami na zadania warto się podzielić ze światem. Ułatwmy sobie dzięki tym pracę i zaoszczędźmy troszeczkę czasu. Będą tu też żarty, kwiatki z lekcji oraz parę innych przysmaków. 

Piątki lub soboty pozostawiam dla siebie. Dla mojej własnej niesfornej wyobraźni, która lubi płatać mi figle. Będą tu moje wynurzenia, trochę własnych perypetii, spostrzeżeń oraz zmagań z samym sobą. Jednym słowem - wszystko to co kobiety lubią najbardziej - ględzenie o wszystkim i o niczym, po to by uspokoić własne myśli.

Zaczynam od przyszłego tygodnia, bo ten pozostawiam sobie na rozpisanie. Jutrzejszy temat luźno połączony jest z fuchą nauczyciela, jednak nie do końca go dotyka. Trzymajcie się cieplutko! Niech Wiosna będzie z Wami!

środa, 16 grudnia 2015

Studia - jak poradzić sobie z końcem semestru?


Studia. Praca. Dom. Przyjaciele.


Pogodzić to wszystko razem jest trudno. Jeśli dołożyć do tego wszystkiego jeszcze zdrowy tryb życia i parę przyjemności... nieliczni wychodzą zwycięsko z tego boju. Na dodatek profesorowie nie ułatwiają tego zadania, kiedy pod koniec semestru wszyscy nagle budzą się z długiego, jesiennego snu i... 

...wreszcie pokazują biednym studentom jak bardzo potrafią być kreatywni. Prezentacje, eseje, testy, tłumaczenia. Ustne i pisemne, indywidualne i parami. To wszystko potrafi zniechęcić biednego studenta i nic dziwnego, że taki delikwent ma dość już na początku grudnia i tylko odlicza czas do świąt. Byle odpocząć...

Ale czy na pewno?

Ile razy obiecaliście sobie, że w święta nadrobicie jakieś zaległości? Napiszecie spokojnie ze dwa eseje, żeby choć trochę odciążyć swoją styczniową przygodę z sesją w roli głównej. Kto nie próbował?

Ja tu wyjątkiem nie jestem. Mało tego znów sobie to obiecuję. Zamierzam dotrzymać danego sobie słowa tym razem, ale czy się uda? Szczerze powątpiewam. Święta mijają zbyt szybko, a na dobrej zabawie czas mija błyskawicznie. To tak jakbym zasypiała 24 grudnia i kiedy się budzę jest już 03 stycznia, a ja zostaję z niczym. 

No może poza wspaniałymi wspomnieniami i błogim lenistwem. Relaks pozostaje to prawda, ale co z tego? Przecież potem staram się roztroić i żałuję, że nie mam swoich klonów. Sesja potrafi się uprzykrzyć nawet tym którzy uczyli się z zajęć na zajęcia (a stańmy z prawdą twarzą w twarz - jest to gatunek wymierający, który powinien być chroniony). Co więc ma zrobić typowy szaraczek?

Jak poradzić sobie z końcem semestru? 

Na ten temat powiedziano już wiele i na pewno nie zaskoczę Was, kiedy powiem po raz kolejny o wyznaczaniu sobie terminów końcowych. Warto ustalić sobie takie terminy. Trzeba potem tylko mocno się pilnować, by ich dotrzymać. Jak to zrobić? Czasem i silna wola nie pomoże. Można natomiast spróbować się nagradzać za wykonane zadanie. Zrobić sobie dobry obiad, zrelaksować w wannie, pójść na długi spacer, czy kupić sobie coś nowego. Każdy sposób motywacji będzie dobry. To Wy musicie sobie odpowiedzieć na pytanie, co będzie najlepszą nagrodą. Z takimi terminami, nauka rozłoży nam się w czasie, a to wpłynie pozytywnie na zmniejszenie ilości frustracji.

Zorganizuj sobie dobre notatki. Kiedy tylko dostaniesz w łapki termin egzaminu czy zaliczenia, sprawdź co należy zrobić. Przejrzyj swoje notatki, skonfrontuj je z zapiskami kolegów. Uzupełnij to czego nie masz. Potem, w ferworze walki, możesz o czymś zapomnieć. Przeoczymy istotną informację, która może nawet nas uratować, czy znowu pogrążyć.

Ustal priorytety. Masz masę zaliczeń i już wiesz, że nie dasz sobie rady? Wybierz te egzaminy, które są dla ciebie najważniejsze i to do nich przygotuj się najlepiej. Te pomniejsze potraktuj lekką ręką, bo jak powszechnie wiadomo - są drugie terminy. Nie warto łapać 10 srok za ogon, bo wcale nam to nie pomoże. Nie panikuj, po prostu zmierz swoje siły na zamiary.


Jakie są Wasze sposoby na przetrwanie sesji? Macie sprawdzone motywatory? Co robicie, kiedy wszystko Wam się nawarstwi?

Źródło: 1

sobota, 21 listopada 2015

Niespełnione obietnice - kolejna próba zerwania z lenistwem!


Nie zliczę już ile razy składałam sobie pewne obietnice, których to wypełnienie miało mi przynieść szczęście, spełnienie, a nawet i lepsze życie. Nie potrafię też powiedzieć ile razy je złamałam, wytrwałam w mych postanowieniach miesiąc, dwa... czasem dłużej, a potem czar pryskał. Nigdy nie osiągnęłam założonego przez siebie celu.



Łamałam je tak szybko jak tylko się dało, a potem popadałam w delikatną depresję (choć to zbyt mocne słowo). Przygnębienie me trwało długo. Topiłam swe smutki w tonach czekolady, albo innego dobrego jedzenia, a potem znów wracałam do obiecywania sobie cudów niewidów. 

Obiecanki cacanki.

Tak właśnie można nazwać stan rzeczy, w który popadam za każdym razem, gdy coś sobie obiecuję. Będę pisać magisterkę 3 razy w tygodniu, będę uczyć się Japońskiego 3 razy w tygodniu, nie będę jeść słodyczy, poćwiczę i nie będę się wymigiwała od biegania zmęczeniem czy bólem brzucha (choć to ostatnie jest niezwykle denerwujące i upierdliwe). To wszystko obiecuje sobie z każdym nadchodzącym tygodniem i nie mijają 2 czy 3 dni, a ja już łamię dane sobie słowo.

Dlaczego? Czy to znaczy, że mi na tym wszystkim nie zależy? A może zabieram się za to od złej strony?

Szczerze mówiąc, jeszcze nie odnalazłam odpowiedzi na to pytanie. Część z niej prawdopodobnie leży w mej leniwej naturze. Najchętniej przeleżałabym w łóżku cały dzień, a potem następny. Obserwuję jak czas przecieka mi przez ręce i trochę mi go żal... ale tylko trochę. Odrobinkę. 

Marudzę też, że przecież tak wiele mam do zrobienia, bo przygotować się do pracy, napisać magisterkę, odkurzyć i posprzątać w mieszkaniu, a czasem i zrobić zakupy i obiad. Do tego jeszcze spacerki z psiakiem i już cały dzień uciekł. Schowało się słońce, przyszedł księżyc, a mi znów nic nie chce się robić. 

To straszne. Jakbym wpadała w kręcące się koło i nie potrafiła z niego wypaść. 

Dlatego dzisiaj przestaję sobie cokolwiek obiecywać. Zaczynam chcieć i organizować sobie czas tak by na wszystko mi go starczyło. Przestaję wylegiwać się w wyrku do 12 rano, ale wstaję tuż po przebudzeniu. Nie chcę dłużej tracić czasu. 

Mój eksperyment zaczynam już teraz, a trwać on będzie do końca grudnia. Tak na dobry początek, bo pragnę sprawdzić czy uda mi się wytrwać w tych moich mały postanowieniach. Chciałabym zaobserwować choćby i małą różnicę w mym leniwym trybie życia. Malutką, ale wielką. Dla mnie, dla mojego samopoczucia. Skończę z wielkim lenistwem i spróbuję na wszystko znaleźć sobie czas. 

Trzymajcie kciuki za to, bym zobaczyła choć malutką poprawę, która pozwoli mi przeć do przodu nawet w styczniu i lutym, a może i dłużej. Mały krok dla ludzkości, wielki dla mnie i mojego samopoczucia.

Jak się ma u Was sprawa takich obietnic? Dotrzymujecie sobie danego słowa, czy podobnie jak ja Wasz wewnętrzny leń bierze górę i często sobie odpuszczacie? Macie jakieś sprawdzone sposoby na pokonanie tego lenia? Dajcie znać co u Was, dziubaki?

środa, 18 listopada 2015

Ranny ptaszek czy nocny marek


Od kilkunastu dni próbuję przestawić swój rytm życia. Zacząć chciałam od przestawienia swojej godziny wstawania. Ot z siódmej na szóstą. Jedną godzinkę, nic wielkiego. Miałam wytrzymać 30 dni z taką zmianą i sprawdzić, czy wejdzie mi w nawyk, ale już pierwszego zauważyłam problemy.


Muszę Wam w tej chwili zaznaczyć, że nie udało mi się jeszcze ani razu wykonać założonego przeze mnie planu. Mimo, że i owszem obudziłam się o tej godzinie szatańskiej to i tak poszłam spać dwie godziny później. Nie byłam w stanie zrobić nic produktywnego w stanie kompletnego zaspania. Na domiar złego zły humor nie chciał mnie opuścić aż do końca dnia. Co więcej, nie mogłam też przestawić swej godziny spania. Mój organizm jest już przyzwyczajony, że najwcześniej spać idziemy o 24, a jeśli pójdziemy o 23 to tylko w wyjątkowych sytuacjach.

Dlaczego mi się nie udało? Zawiniła tu ma słaba wola, czy brak motywacji? 
A może problem leży zupełnie gdzieś indziej?

Może to co teraz powiem będzie tylko wymówką, ale uznałam w końcu, że nie ma sensu na siłę zmieniać swojego trybu życia. Myślę, że w moim wypadku, wcześniejsza godzina wstawania nie zrobiłaby w mym życiu różnicy. Nie jestem rannym ptaszkiem. Człowiekiem, który to potrafi wstać raniutko, zrobić śniadanko i usiąść do czegoś produktywnego. Napisać esej, osiem stron magisterki czy artykuł na bloga. Zacząć uczyć się języka lub poćwiczyć. Nie umiem tego zrobić rano, a kiedy próbuję się do tego zmusić to nic mi nie wchodzi. Ma uwaga rozprasza się zanim zdążę się zorientować, że tak się dzieje. Najchętniej robiłabym wówczas 10 rzeczy na raz, ale tylko takich, które nic nie wniosą dla mej przyszłości. 

ZAZDROSZCZĘ RANNYM PTASZKOM!

Zazdroszczę im tej energii, którą tryskają aż od samego rana. Tego ich uśmiechu na twarzy i tej skupionej uwagi. Nic ich nie rozprasza i są pełni wigoru. Też bym tak chciała. Światło za oknem tylko pobudza ich do działania i kiedy ja spędzam kolejną godzinę bezmyślnie patrząc w ekran komputera i oglądając kolejny odcinek głupawego serialu, ONI kończą wszystko co sobie zaplanowali na ten konkretny dzień. 

Och! Jak ja im tego zazdroszczę!

I powiem Wam w sekrecie, że czasem chciałabym się z nimi zamienić. Na szczęście tylko czasami. Ta moja zazdrość kończy się wraz z zapadnięciem zmroku. Wracam do domu po pracy i nagle odzyskuję siły. Kiedy to te wszystkie ranne ptaszki rozpoczynają relaks, ja wkraczam na nowy poziom wtajemniczenia!

NOCNYM MARKIEM FAJNIE BYĆ

Zdecydowanie jestem nocnym markiem. Od kiedy pamiętam lepiej mi się uczyło właśnie w nocy. Właśnie wtedy mogłam się wyciszyć, a wzrok nie uciekał znad książki rozproszony wpadającymi przez okno promieniami słońca. Czasem nawet pozwalam sobie na małe szaleństwo. Nie śpię nawet i do trzeciej nad ranem, pisząc coś lub czytając. Wszystko lepiej mi wchodzi po zmroku. Zauważyłam to gdzieś w okolicach matury. Moje skupienie jest wówczas najwyższe. W domu panuje cisza, bo wszyscy domownicy już dawno śpią, a ja harcuję. Jestem wówczas panią swojego własnego losu i czasu. Noc jest moim sprzymierzeńcem i nie sądzę by nocne marki miały gorzej. W żadnym przypadku!

No... może poza tym jednym, przeklętym. Godziny szkolne, uczelnia czy praca... to wszystko zaczyna się raczej rano. O tej 7 czy 8, a wtedy jest po mnie... najgorsza rzecz jaka może wyniknąć z tego mego nocnego trybu życia to niewyspanie. 


Jak wiadomo, człowiek niewyspany to człowiek zły. Przeciętny dorosły osobnik rasy ludzkiej potrzebuje od 7 do 9 godzin snu dziennie. Możecie, więc sobie wyobrazić jak bardzo chce się spać o tej 7 czy 8 nocnemu markowi. Ja, osobiście, jestem nie do życia. Najchętniej pospałabym do 9 czy 10 (oczywiście tu zależy od tego, o której poszłam spać... ale nie oszukujmy się, ja po prostu kocham spać!). Tak, czy inaczej... w takim przypadku nocne marki mają przerąbane. 

Przecież taki nocny marek potrzebuje co najmniej pół dnia by do siebie dojść, a ranny ptaszek nie próżnuje. Zbiera laury jedno za drugim. Na szczęście, rannych ptaszków jest znacznie mniej, przynajmniej jeśli mówimy tu u młodych ludziach. 

Jedynie 7% młodych ludzi może nazwać się rannym ptaszkiem. Reszta zdecydowanie preferuje noc. Wszystko to zmienia się wraz z wiekiem, bo gdy człowiek dobija magicznej liczby 60 to jeśli wciąż jest nocnym markiem staje się tym jednym z 7%. Nocne marki przechodzą drastyczną przemianę i mogą wreszcie cieszyć się urokami życia rannych ptaszków. Żyć nie umierać!

Żeby było śmieszniej, dodam że to wszystko jest winą naszych genów. To czy jesteś rannym ptaszkiem, czy nocnym markiem mamy po tatusiu i mamusi. Jak się teoria ma do praktyki? Cóż mogę jedynie podeprzeć się swym własnym przykładem:

W moim przypadku to tata jest nocnym markiem. Od kiedy pamiętam to on siedział do północy i pracował w nocy. Mama też nie chodzi spać specjalnie wcześnie, a ostatnio jej godzina snu zaczęła się znów przedłużać. Może to ona robi transformację z rannego ptaszka do nocnego marka? Kto wie... może będzie w tych 7 magicznych procentach niedługo? Na pewno byłoby ciekawie! 

Podsumowując - TAK - na mym przykładzie geny się sprawdziły. Mało tego, mojej siostry też nie ominęły.

Co ciekawe, choć nie bardzo mogę to zweryfikować, podobno przypadłość nocnych marków i rannych ptaszków zależy również od położenia geograficznego. Osoby, które żyją bliżej biegunów polarnych wykazują większą podatność do wstawania w późniejszych godzinach. Natomiast osoby mieszkające blisko równika chętnie wstają rano i zasypiają wcześnie. Dlaczego tak jest? Nie mam bladego pojęcia, ale tę zależność sprawdzili brazylijscy naukowcy, którzy to przebadali niemal 16 tysięcy mieszkańców Ameryki Południowej. 

Kim jesteś? Nocnym markiem, czy rannym ptaszkiem? Jak to jest w wypadku Twoich genów? 
No i czy chcielibyście to zmienić? Jak to jest z Waszymi porankami? 
Ciężko się Wam wstaje, czy wręcz przeciwnie?  


Źródło - mój telefon i moje paluszki

środa, 11 listopada 2015

Jak to jest z tymi marzeniami?



Człowiek do życia potrzebuje niewiele. Odrobiny snu, jedzenia, trochę wody oraz tlenu, bo bez niego to ani rusz. Zaraz za tymi oczywistymi potrzebami, większość ludzi stawia marzenia. Bo przecież marzenia są niczym ten życiodajny tlen. Nadają sens naszemu życiu i ukierunkowują nas w odpowiednią stronę. Bez nich nie istniejesz. 

Czy aby na pewno?

Dziś podsłuchałam pewną rozmowę dwóch dziewczynek (wiem, że to nie ładnie, ale co zrobić - akurat mnie mijały), małych i niezbyt jeszcze przez życie doświadczonych. Tak na oko dałabym im te 11 lat. A szło to tak:

- Kiedy już będę bogata to kupię sobie tyle sandwitchów z kurczakiem ile sobie wymarzę, a ty?
- Nie wiem - wzruszenie ramion. 
- Jak to? Kupimy je razem! - zdziwionym głosem, bo przecież to takie oczywiste. - Nie masz marzeń?
- Nie wiem - kolejne wzruszenie ramion.

Mała nie wiedziała co ma odpowiedzieć. Być może jeszcze nigdy nie wpadła na to, by zastanowić się nad przyszłością. Pewnie teraz się tego nie robi, a zdania typu - gdy już będę dorosła / bogata / etc. to (...) - odeszły w niepamięć. 

Ponawiam więc me pytanie - jak to jest z tymi marzeniami? Kiedy zaczynamy marzyć? Dlaczego to robimy i po co nam one? Czemu właściwie nie możemy przyjąć, że coś jest takie jak jest i koniec kropka? Do czego dążymy?

Marzenia nadają naszemu życiu cel. Zmieniają się jednak wraz z wiekiem. Dlaczego? Czemu przestajemy o czymś marzyć? Dorastamy, powiecie. Zmieniają się nam poglądy, zainteresowania... ale co z tamtymi marzeniami? Dlaczego teraz już ich nie mamy?

 Odrzuciliśmy je lekką ręką, kiedy to pochłonęły nas te nowe, lepsze, mniej dziecinne. Tamte odeszły w niepamięć. Niespełnione, lub połowicznie spełnione. I jakoś nie jest nam żal tych mrzonek. Machamy lekceważąco ręką, nawet nie zastanawiając się nad tym głębiej.

Marzenia siedzą nam w głowach. My je napędzamy i tylko my możemy je zatrzymać. Machina ta czasem wadliwa, zakłócana przez nasze spadki nastrojów i chęci, wciąż jednak prze do przodu. Sama decyduje, kiedy posłać któreś z naszych marzeń w niepamięć. 

Czy aby na pewno marzenia są niczym tlen? Czy wspomniana wyżej dziewczynka miała prawo nie mieć marzeń bądź o nich nie wiedzieć? Może właśnie była podczas procesu zapominania o jednym z nich. Być może, kto wie?

Ja sama marzę, choć teraz wolę mówić, że stawiam przed sobą cele. Cele, które wypełniam szybciej, niż później. Wszystko zależy od mych chęci, a często niestety od lenistwa. Bo ze mnie straszny leniwiec jest.

Myślę jednak, że powinniśmy patrzeć na nasze marzenia nieco sceptycznie. Wypełniać i dążyć do nich. Oczywiście. To nie ulega wątpliwościom. Jednocześnie jednak nie popadajmy w depresję, kiedy coś nam się nie uda. Bo marzenia przychodzą i odchodzą, a życie toczy się dalej.

Źródło: 1

sobota, 7 listopada 2015

Książki, których nigdy nie przeczytam


Na pewno spotkaliście się z bestselerami, które zostały Wam polecone przez waszych przyjaciół czy rodzinę. Książki, które są znane na całym świecie i wiele osób twierdzi, że powinno się je przeczytać. Książki, do których nawet i przysiądziecie, otworzycie pierwszą stronę, przeczytać kilka rozdziałów i... odłożycie na półkę. Potem zapomnicie o tym, że mieliście je skończyć czytać i tak będą jedynie kurzyć się na waszej półce, a każdemu ze swoich przyjaciół będziecie mówili, że je przeczytaliście lub macie to w planach. 


W moim przypadku Zafon i jego tomiszcza są tego typu książkami. Słyszałam wiele pozytywnych opinii na temat tego autora. Ludzie zachwalają jego dzieła, a "Cień Wiatru" przeszedł już chyba do historii literatury współczesnej. Wiele osób twierdzi, że jest to książka świetna. Rzecz dzieje się w magicznej Barcelonie, która zachwyca swymi tajemnicami. Wszystko świetnie i pięknie... ale co z tego? Do tej książki podejść miałam kilka, ostatnie z nich z powodu wyzwania u Marty, która pisze. Wyzwania październikowego. Przeczytam co najmniej 5 książek....

Nie udało się. Przeczytałam dwie, a wszystko to winą "Cienia Wiatru", który szedł mi niczym krew z nosa. Byłam dzielna. Naprawdę. Przebrnęłam przez 300 stron tej powieści, ale nie skończyłam jej. Zakładka wciąż stoi pomiędzy stronami tego tomiszcza i nie chce się ruszyć nawet o milimetr. Powoli tracę nadzieję. Zwłaszcza, kiedy w trakcie jej czytania mą uwagę przykuwają inne tytuły i odstawiam Zafrona z powrotem na półkę.

Nie rozumiem czemu nie potrafię przeczytać tej pozycji. Być może ma z tym coś wspólnego moje nastawienie do tej książki. Nastawienie, które z całą pewnością dobre nie jest. Biorę ją przecież do ręki z lekkim westchnieniem. Wodze wzrokiem po stronach i czasem nie rozumiem co czytam, innym razem opuszczam duże kawałki tekstu, który wydaje mi się tam zupełnie nie potrzebny.

Oficjalnie więc spisuje Zafrona na straty. Jego Cienia Wiatru i Gry Anioła raczej nigdy nie poznam. Nie będę mogła się dobrze wypowiedzieć na temat twórczości tego pana i książki te dołączą do "Imienia Róży", które również kurzy mi się na półce. Nie sięgnę po nie od niechcenia. Nie przeczytam ich po raz drugi, ani trzeci.

Nie wykluczam jednak tego iż któregoś dnia po prostu po nie sięgnę i stwierdzę, że wiele straciłam przez te kilka lat, w których książki te leżały na półce. Być może. Jednak na dzień dzisiejszy zostawiam je w spokoju, być może próbując jeszcze tylko raz podejść do "Cienia", bo skoro jestem już tak daleko... być może warto skończyć?

Macie takie pozycje książkowe u siebie? Próbowaliście się do nich przekonać? Udało się, czy zrezygnowaliście z tego pomysłu tak szybko, jak pojawił się w Waszych głowach?

Źródło: 1

poniedziałek, 2 listopada 2015

Czy aby na pewno zdrowy tryb życia jest pożądany?



Czas na małą spowiedź przed Wami i przed samą sobą. Zdrowy tryb życia w moim przypadku nie istnieje. Choćbym się zaklinała i zarzekała, że jest inaczej to z przykrością muszę stwierdzić, że okłamywałabym i Was i siebie. Tak więc zacznę od przyznania się do swoich grzeszków:

Tak, jestem kanapowcem. 

Najczęściej leżę sobie na kanapie przed tym oto ekranem i skrobię coś lub oglądam głupie seriale. Nawet praca mnie do tego ekraniku przyzywa, bo w dzisiejszych czasach nauczyciel bez kserówek i innych gierek zrobionych komputerowo nie istnieje (a jeśli już... to korzysta z samego podręcznika). Mimo aktywności fizycznej, którą staram się wplatać i czytania książek czy wychodzenia na dwór - wciąż większą część czasu spędzam właśnie tu na kanapie. Cóż poradzić. Jestem niemalże przekonana, że nie jestem jedyna.

Choć przyznaję ostatnio ma sytuacja nieco się poprawiła. Chodzenie po zakupy, gotowanie obiadów czy odkurzanie mieszkania. Studia i praca. To wszystko zmniejszyło ilość godzin spędzanych na kanapie. Cieszę się ogromnie i pracuję nad sobą dalej!

Tak, jestem uzależniona od czekolady.

Czekolada to mój żywioł. Uwielbiam jej smak i zapach. Jadłabym ją garściami i często nie potrafię się powstrzymać. Choć obiecuję sobie, że już jej nie ruszę. Robię sobie 30-dniowe wyzwania bez słodyczy, które zresztą wypełniam z sukcesem. Mimo to zaraz po ich zakończeniu rzucam się na czekoladę i pożeram ją ze smakiem. Wszystko diabli wzięło. Zaczynam wątpić, bym kiedykolwiek potrafiła się temu oprzeć, aczkolwiek nie poddaję się. Kolejne wyzwanie czeka mnie już 9 listopada, a do tej pory staram się ograniczyć wydatki na tego typu przyjemności.

Tak, zdarza mi się zrezygnować z zaplanowanej aktywności fizycznej.

Biegam. Staram się to robić 3 razy w tygodniu, a do tego dokładać jeszcze basen, choć ten ostatnimi czasy stał się u mnie rzadkością. Wolę poświęcić basen na rzecz kolejnej godziny czy dwóch snu, a potem samej zwyczajnie nie chce mi się odwiedzać tego przybytku. Co do biegów... jestem przekonana, że i Wy macie dni kiedy Wam się nie chce. Najczęściej zmuszam się do wyjścia i potem tego nie żałuję, ale czasem ulegam temu potworkowi, który się we mnie znajduje i zostaję w domu ciesząc się błogim stanem nic nie robienia.

Tak, jem niezdrowo.

Nie mam parcia na te wszystkie sałatki i inne zdrowe jedzonko. Nie kupuję specjalnych produktów i nie wydaję masy na nich pieniędzy. Zazwyczaj zostaję przy tym co znane, dobre i dość szybkie do przyrządzenia. Nie każdy ma ochotę stać godzinami w kuchni i gotować, zwłaszcza gdy mowa tu o śniadaniu. Moda tu panuje na owsianki z różnymi owocami i innymi cudami dziwami... ale po co komu owsianka, kiedy można zrobić sobie kolorową kanapkę? Nie dość, że szybciej i można dłużej pospać to gwarantuję że równie smacznie. 


Zdrowy tryb życia powtarzany przez wielu stał się mantrą, niedoścignionym ideałem. Dążymy do niego w mniejszym lub większym stopniu. Zazdrościmy tym, którym się udało i zastanawiamy się, gdzie my popełniliśmy błędy. Ale przyznanie się do swoich grzeszków przychodzi nam z niezwykłym trudem. Zaczynam od jutra, od 9 listopada, od popołudnia - a tak naprawdę przesuwamy tę datę jak najdalej. Chcemy, ale nie chcemy. 

Nie potrafimy się zdecydować... bo czy naprawdę jest nam aż tak źle z tym trybem życia, którego tak długo się trzymaliśmy? Czy musimy z niego rezygnować? Czy aby na pewno będziemy szczęśliwszy spędzając więcej czasu w kuchni lub na aktywności fizycznej? Czy nagle otrzymamy więcej energii i niespełnione pokłady czasu? 

Śmiem wątpić...

Jak to jest u Was ze zdrowym trybem życia? Praktykujecie go? Dążycie do niego? A może już dawno pogodziliście się z tym, że raczej nie uda się go Wam osiągnąć? 

Źródło: 1 

niedziela, 1 listopada 2015

5 rzeczy na które Jesienią zawsze jest ochota

Jesień to taka wredna zmora, która często zabija naszą motywację, a już o kreatywności nie wspomnę. Ta dziwna chandra dopada niemalże każdego, choćby i w malutkim stopniu. Człowiek leniwieje i na nic nie ma ochoty. Ja również ulegam ów zmorze i niestety nie zawsze udaje mi się ją pokonać.

Mam jednak pewne małe przyjemności, na które zawsze znajdę czas i ochotę. To one pozwalają mi przetrwać w tym dziwnym okresie rozleniwienia i to z nimi się nie rozstaję. Nie jest ich wiele i nie wszystkie są zdrowe, ale bardzo je lubię. To takie moje wspomagacze.

SPACERY W PSIAKIEM

Piesek to świetna inwestycja, zwłaszcza na te chłodne dni, kiedy to najchętniej nie wychodzilibyśmy z łóżka. Jeśli już pojawia się w domu rodzinnym to nie ma wyjścia. Czy to deszcz, czy też słońce psiak ma swoje potrzeby i należy z nim wyjść. Korzystam z tego i ja. Zwlekam wówczas swoje cztery litery z kanapy i ruszam na dwór. Nie ważne, że jest to 10, 15 czy 30 minut. Najważniejsze, że wychodzę z domu i korzystam z jesiennego powietrza. 

NADRABIANIE ZALEGŁOŚCI CZYTELNICZYCH


Jesień to dokonała pora na wieczory z naszymi papierowymi przyjaciółmi, które pozwolą nam na chwilę relaksu. Wybór jest ogromny, od klasyków, przez lektury bardziej wymagające do tych całkiem luźnych, które możemy przeczytać w jeden wieczór. Niezależnie od wyboru, najważniejszym będzie to by dobrze się bawić i odpocząć. Nabrać natchnienia, siły i rano z nową energią wstąpić w nowy dzień.

GORĄCA CZEKOLADA


Coś czuję, że robię się nudna i przewidywalna aż do bólu, ale nic na to nie poradzę. Ten napój kojarzy mi się z chłodnymi wieczorami jesiennymi. Zawsze poprawia humor, choć nie jest zbyt dobry dla naszych talii. Raz się jednak żyje i bez tego napoju podczas jesieni się nie obejdzie! Oj nie.

DOBRY FILM

Najlepiej taki, który już się widziało tysiąc razy. Ostatnio na tapecie u mnie są Gwiezdne Wojny. Uwielbiam tę sagę i już nie mogę doczekać się nowej części, jak i obawiam się jej trochę. To jednak inna historia. Wracając do filmu - tu sprawa znów jest luźna, bo tych jest od groma. Ile ludzi tyle gustów. Wybierzcie ten swój ulubiony albo zdecydujcie się na taki, który dawno już chcieliście obejrzeć. Gwarantuję świetną zabawę i dobrze spędzony czas. Na pewno nie będziecie żałowali tego sposobu relaksu.

BIEGANIE


Okay, tutaj może i trochę przekłamię sprawę. Ostatnio lubię biegać, ale nie przepadam tego robić sama. Zazwyczaj brak mi motywacji by zebrać swoje cztery litery z kanapy i wyjść na dwór. Korzystam więc z okazji i zabieram się z tatą, który jest świetnym do tego motywatorem. Lepszego nie mogłam sobie wymarzyć. Czy mi się chce, czy też nie - wychodzę. I bardzo dobrze mi to robi. Wysiłek fizyczny dostarcza źródła energii i pozwala z pozytywem ruszyć w kolejny dzień.

A poza tym:
- praca w charakterze lektora języka angielskiego - dzięki tej posadce dorabiam trochę grosza i poznaję historie mnóstwa ludzi, dodatkowo zjada mi ona trochę czasu, ale cóż zrobić taki jej urok,
- siostra - ten okropny paskudnik zawsze potrafi wyciągnąć mnie z domu. Zawdzięczam jej utratę trochę zarobionego grosza, ale i kupę śmiechu i wygłupów do tego.

Co jest Waszym motywatorem na jesienne dni? Na co zawsze znajdzie się Wam ochota? Co moglibyście robić dla siebie, niezależnie od pogody? Może znajdę wśród Waszych propozycji coś dla siebie. Przydałoby się urozmaicić mą listę! 

Źródło zdjęć - mój aparat

poniedziałek, 26 października 2015

Pies, Harry, rower, miasto... na co jeszcze padnie los?


Dzisiaj dość nietypowo, bo i mnie dopadła nominacja do wyzwania ostatnio w tych stronach popularnego - Liebster Award, za którą chciałabym serdecznie podziękować Kelnerce! Z tego co mi wiadomo sama również powinnam nominować parę osób i wymienić swoje do nich pytania. Nie chcę jednak ograniczać zabawy do tych kilku osób, więc poproszę o to Was kochani, żebyście pobawili się ze mną i odpowiedzieli na pytania.


Teraz już bez dłuższego wstępu zapraszam do czytania!



Wojna! Pies - Kot - co wybierasz?

Nie będzie dla nikogo zaskoczeniem ma odpowiedź - zdecydowanie stawiam na pieski. Wydają mi się przyjaźniejsze niż kociaki. Marzyłam o takim małym paskudzie całe swoje życie i niedawno (bo w styczniu bieżącego roku) udało mi się to marzenie spełnić. Zwierzak ma się dobrze i robi się coraz śmielszy i kapryśny. Kocham go całym swym serduchem.

Co sądzisz na temat uzewnętrzniania swoich poglądów przy nowo poznanych ludziach, np w pracy?

Jako osóbka nieco nieśmiała mam podzielone zdanie tutaj. Wciąż mam problem z uzewnętrznianiem swych poglądów nawet wśród grona przyjaciół, kiedy od tak sobie plotkujemy... a jednak ten problem znika tu na blogu, kiedy to piszę o wszystkim co mi w sercu gra i potrafię, a przecież kochani moi, nie znamy się w świecie realnym. Być może mijamy się na ulicy i nie rozpoznajemy się. 

Myślę jednak, że warto powiedzieć co się myśli, kiedy już ktoś nas o to zapyta. Nie powinno się chować w swojej skorupce, wzruszać ramionami i mruczeć ciche "nie wiem". Lepiej powiedzieć szczerze to co nam w serduchu gra. Oczywiście robiąc to w umiejętny sposób i nikogo nie obrażając. 

Rower czy samochód a może spacer, co wybierasz?

Samochód, rower i spacer - wszystkie te trzy formy są obecne w moim życiu. Spaceruję z moim psiakiem, niezależnie od tego czy mi się chce czy nie i szczerze mówiąc cieszę się że to robię. Mogę przynajmniej na chwilę wyjść z domu, odetchnąć pełną piersią i poukładać myśli, kiedy tego potrzebuję. Rower to mój ulubiony środek lokomocji, który jednak spada na dalszy plan w zimowe miesiące. Szkoda, ale co zrobić taki już jego urok (choć wiem, że są ludzie jeżdżący nawet i kiedy śniegu jest od groma). A samochód? No cóż, jako wzięty kierowca uwielbiam nim jeździć. Wsiadam i pędzę na dworzec lub do pracy. Oszczędzam tym swoją energię i czas, ale pozwalam kilogramom spokojnie się odkładać. 

Trudny to wybór i chyba zostawię Was z tym tak samo jak siebie samą, choć jeśli miałabym wybrać to postawiłabym jednak na rower, do którego mam sentyment i jest tańszy w utrzymaniu!

Miasto czy wieś - na co padł twój wybór?

 Jestem miastowa i nigdy nie mieszkałam na wsi. Nie mogę więc wybrać. Moje wyobrażenia o wsi mogą być nieco przekłamane, ale szczerze mówiąc czasem sobie marzę o mieszkaniu na wsi. Gdzie jest więcej przestrzeni i zieleni, no i domki jednorodzinne też tam są.

Fotografia smarfonem czy aparatem? Uzasadnij!

Stawiam na aparat, choć i smartfon robi niezłe zdjęcia. Przyjemniej jednak chodzi mi się z aparatem. Z uśmiechem na twarzy robię zdjęcie za zdjęciem i czuję się tak profesjonalnie (choć moje zdjęcia dają wiele do życzenia). Smartfonem też pstrykam, ale wciąż jakby z lekkim oporem, martwiąc się tym co ludzie sobie o mnie pomyślą (całkiem niepotrzebnie zresztą). 
Zdjęcia cyfrowe czy wywołane, co wygrywa? 

Zdjęcia cyfrowe, z prostej przyczyny... zapominam ich wywołać. Nie potrafię spędzić dnia na wybieraniu zdjęć do wywołania. Jest ich zbyt dużo niestety, choć... może powinnam wreszcie to zrobić? 

DIY jest u ciebie gościnnie czy jest na porządku dziennym?

Niestety mam dwie lewe ręce i DIY jest u mnie jedynie gościnnie. Lubię sobie poeksperymentować, ale zazwyczaj nic z tego nie wychodzi niestety. No i smutno mi wówczas, że nie wyszło takie jak sobie wyobrażałam. Także ręcznie robiony albumy do zdjęć czy scrapbooking... chyba nigdy nie zrobię, choć skrycie o tym marzę.

Które lepsze: Second handy czy sieciówki? Rozwiń odpowiedz! 

Lumpeksy czy sieciówki.... sama czasem kupuję w second handzie, ale zazwyczaj nie mam do tego cierpliwości. Do szperania i szukania tej jednej, jedynej, wyjątkowej i na dodatek pasującej szmatki. Wybieram więc sieciówki, gdzie zakupy robi mi się łatwiej i przyjemniej, choć drożej...

Przywiązujesz uwagę do składów ubrań, w których chodzisz?

Raczej nie. Zazwyczaj ubieram to co lubię i to w czym czuję się wygodnie. Stawiam zdecydowanie na wygodę i odpuszczam sobie często te wszystkie trendy. Jeśli czegoś nie lubię to tego nie noszę. Nie stroję się też godzinami przed lustrem i nie stroję się bez potrzeby.

Harry Potter czy Zmierzch? Który typ bohatera fantastycznego wolisz?

Harry Potter i Zmierzch - dwa odrębne bieguny i oba te twory przeczytałam. Mało tego, powiem szczerze że oba mi się podobały w mniejszym lub większym stopniu ale jednak. Czytałam je również w dwóch różnych okresach czasu, a mimo to jakoś bliższy jest mi "Harry Potter" - może dlatego, że rosłam wraz z nim. Jego przygód było znacznie więcej i rozłożone zostały na przestrzeni czasu, a ja te książki wprost pochłaniałam.


Na koniec parę pytań do Was kochani oraz jednak zrobię jedną nominację, bo jestem niezwykle ciekawa Twych odpowiedzi kochana. Tak więc nominuję Anetę z bloga moje-pokoje.

Kawa czy herbata? Który z tych napoi to Twój napój Bogów?
Dlaczego zostałaś blogerem / czego szukasz na blogach?
Co jest Twoją największą porażką? Jak sobie z nią poradziłaś?
Aktywna fizycznie czy kanapowiec? Chciałbyś to zmienić?
Opisz siebie używając 10 słów.
Czym jest dla Ciebie szczęście?
Twoje motto to...?
Co Cię inspiruje? 
Gdzie chcesz siebie zobaczyć za 20 lat?

Miłego dnia kochani!

czwartek, 1 października 2015

Nie działa facebook, jak żyć!



We wtorek zdarzyło się coś co wstrząsnęło całym światem. Potrząsnęło i to całkiem porządnie. Równie dobrze można by rzec, iż dla niektórych ludzi świat się zatrzymał. Przestał istnieć przez co zasiał panikę. Facebook przestał działać. Na parę godzin, ale jednak. Awaria tego portalu społecznościowego nastąpiła dość nagle. Nikt się tego nie spodziewał i szczerze mówiąc przegapiłabym to wiekopomne wydarzenie, gdyby akurat nie wspomnieli o tym w telewizji. Czy to już znak, że coś jest ze mną nie tak?


FACEBOOK = ŻYCIE

Nie wiem czy dobrze robię porównując życie przeciętnego człowieka do facebooka, ale jednak zdania swojego nie zmienię. Wiele osób uzależniło się od tego portalu społecznościowego. Zmiany statusów, zdjęcia, czy inne wiadomości z aplikacji powiązanych z tą stroną pojawiają się tam niemal co sekundę. Ludzie przestali zważać na swą prywatność, a człowieka który ośmieli się przyznać (a do tego potrzeba naprawdę wielkiej dozy odwagi oraz jaj) iż nie posiada facebooka - linczują. Taki ktosiek jest już w towarzystwie skończony. Nie masz facebooka, nie żyjesz. Proste i logiczne, prawda?

Gdzie się więc podziały spotkania z przyjaciółmi? Gdzie te emocje towarzyszące przeglądaniu zdjęć z wakacji koleżanki czy kolegi? Teraz, kiedy to wszystko możemy znaleźć na facebooku wraz z dokładnym opisem wyjazdu (niekiedy zbyt szczegółowym niestety), te spotkania odeszły w niepamięć. Bo o czym tu rozmawiać, skoro i tak doskonale wiemy co się dzieje z drugim człowiekiem? Gdzie znaleźć temat do rozmowy? Jak ją zacząć, kiedy nie mamy gotowych emotikonów i innych zaczepek czy przyczepek? 

To wszystko odeszło w niepamięć...

FACEBOOK = KONTAKT MIMO WIELKIEJ ODLEGŁOŚCI

Powiecie pewnie, że ta strona ma również wiele plusów. Zgoda, macie rację. Ułatwia kontakt z rodziną i przyjaciółmi, którzy porozsiewali się po całym świecie. Niezależnie od tego czy jesteśmy na końcu świata czy też oddaleni od siebie jedynie 50 km, możemy zostawić sobie wiadomość w każdej chwili i nie potrzebne nam są wymyślne e-maile. Wystarczy tylko, że znamy imię i nazwisko danej osoby. To wszystko prawda i nie będę z tym polemizowała. Fajnie jest mieć taki kontakt. To również dobrodziejstwo ludzkości, bo przecież dzisiejszy świat kręci się wokół pracy, a zabiegani ludzie rzadko kiedy mogą sobie pozwolić na chwilę oddechu czy dłuższe spotkanie. 

To właśnie dla takich osób powstał facebook. Dla tych, którzy chcieliby pozostać w kontakcie ze swoimi bliskimi, a często nie mają na to czasu (choć jakoś nie przekonuje mnie ten argument... każdy kto skarży się na brak czasu, powołuje się na wygodną wymówkę).

BLOGGER = FACEBOOK

Jest. Stwierdzenie równoznaczne z wbijaniem sobie gwoździa do trumny. Przyznaję się bez bicia, że i mnie facebook dotyczy. Mam profil prywatny, jak i fanpage (o którym niestety wciąż zapominam i zastanawiam się czy rzeczywiście ma on w ogóle sens bycia). 

Świat poszedł do przodu. Ludziom nie wystarczy już parę słabo skleconych zdań na jakiejś tam stronie internetowej. Jeśli nie ma ona swego odpowiednika na facebooku, instagrama oraz paru innych mediów społecznościowych to prędzej czy później autor zniknie zapomniany. Dostosowujemy się do trendów i jednocześnie napędzamy tę machinę na niekoniecznie dobre tory.


Świat nie zaczyna się i tym bardziej nie kończy za monitorem. Świat jest tam za oknem. Oknem, o którym już dawno zapomnieliśmy. To smutne, że młodzi ludzie o tym zapominają, a kiedy facebook nagle przestaje działać nie wiedzą co zrobić. No bo jak przeżyć te parę godzin bez facebooka?! Przecież to niemal awykonalne. 

Chciałabym więc zaprosić Was wszystkich do małego wyzwania. Do końca 2015 roku zostało nam 12 weekendów. Spędźmy je bez facebooka. Zostawmy go gdzieś na boku. Zastąpmy go długimi spacerami oraz wieczorami z książkami. Pozwólmy sobie też na chwilę zapomnienia, kiedy to będziemy wyglądać przez okno i obserwować istniejący za nim świat. 

Wchodzicie w to? Wiem, że może nie być lekko, ale mówimy tu tylko o weekendach. Tak na dobry początek!

Źródło:1, 2, 3, 4

piątek, 25 września 2015

Jesienne plany!


Stało się. Klamka zapadła, kiedy tylko przeczytałam kilka Waszych list. Uznałam, że czas najwyższy i sobie postawić przyjemne cele. Tym razem stawiam w większości na przyjemności. Pragnę urozmaicić sobie te dwa miesiące, które mi pozostały jak najbardziej. Niech słońce przedrze się przez deszczowe chmury i pozwoli mi na tę szczyptę szaleństwa. 

Wróćmy jednak na odpowiednie tory i zacznijmy od mniej przyjemnej sprawy i celu, który po prostu ma pierwszeństwo tej jesieni:

SKOŃCZYĆ PISANIE PRACY MAGISTERSKIEJ

Chciałabym już zakończyć ten etap w moim życiu tej jesieni. Mieć ją z głowy i cieszyć się resztą roku jak tylko potrafię najmocniej. Niestety nie będzie łatwo. Praca bowiem pisze mi się straszliwie powoli i za nic w świecie nie chce zwiększyć swej objętości. To też wina małego chochlika co to podpowiada mi do uszka, iż przecież jeszcze tyle czasu zostało. Koniec z nim. Nie będę już dłużej słuchała chochlików. Podwinę rękawy i do końca listopada napiszę te trzy rozdziały. Co to dla mnie!

SPĘDZIĆ URODZINY W GRONIE NAJBLIŻSZYCH PRZYJACIÓŁ

Ten punkcik zrealizuję już 10 października, a przynajmniej taki jest plan. Ostatnio bardzo trudno jest umówić się na konkretny termin ze wszystkimi. Każdy nieco zalatany oraz niezbyt chętny na poświęcenie weekendu, który można by spędzić pod kocykiem z ulubioną książką, na spotkanie z przyjaciółmi. Ale dość tego. Mobilizacja pełną parą. Czas najwyższy wyjść poza kanon i zrobić coś fajnego. Przecież to również dobra okazja do pogrania w Dixit!

PRZECZYTANIE CO NAJMNIEJ 4 KSIĄŻEK

W Maju zapisałam się do cudownego wyzwania "Przeczytam tyle ile mam wzrostu". Już wiem, że nie uda mi się tego zrobić, ale to nic. Spróbuję za rok. Teraz jednak chcę przeczytać tak wiele jak tylko się da. Martyna (Partyzantka) zaproponowała świetny sposób na urozmaicenie długich jesiennych wieczorów, książką. 7 książek, które warto przeczytać - to nie konkretne tytuły tylko pomysły na odpowiednie książki. To Ty wybierasz, ona tylko podsuwa Ci pewne nęcące myśli. To właśnie te pozycje spróbuje przeczytać tej jesieni.

DŁUGIE SPACERY Z PSIAKIEM 

To już dawno powinno wejść mi w nawyk. Niestety nic nie jest tak proste na jakie wygląda. Mój czworonóg nadal czeka na moje chęci. Czasem idziemy na dłuższy spacer, ale zazwyczaj kończy się na króciutkim. Teraz to się zmieni. Choć raz w tygodniu wyjdziemy na taki dłuższy i fajniejszy niż wszystkie. Wraz z uśmiechem na twarzy i aparatem w torebce. Uchwycimy razem barwy jesieni.

WYPRÓBOWAĆ KILKA PRZEPISÓW NA SŁODKOŚCI

Powoli zmierzam do końca mojego 30-dniowego wyzwania bez słodyczy, do którego zachęciła mnie Agnieszka. Nie było wcale tak trudno jak mi się na początku wydawało. Teraz jednak mam ochotę na wypróbowanie kilku cudownie czekoladowych przepisów, które znalazłam. Długo czekały na swoją kolej, a kiedy jak nie teraz? Cudownie pachnąca gorąca czekolada do kocyka i książeczki? Pasuje jak ulał, prawda? Oczywiście nie będę szalała ze słodkościami za bardzo. Tylko odrobinę. Raz w tygodniu, odrobina szaleństwa.

NAPISANIE DWÓCH OPOWIADAŃ

Staram się wrócić do pisania. Powoli i bez szaleństw. Jeden konkurs już za mną, bez większych sukcesów. To nie ważne, bo co się naprawdę liczyło to odwaga. Wreszcie spróbowałam i napisałam coś tylko mojego. Coś co nie jest artykułem na bloga. Coś co może pomóc się rozpisać przed powrotem do długo odkładanej książki. A co może być lepszą inspiracją niż tajemnicza jesienna atmosfera? To najlepszy czas na powrót do pisania.

ODPISANIE NA LISTY OD MOICH PEN-PALSÓW

Uwielbiam staromodne pisanie listów, a także tego wszystkiego co za tym idzie. To świetna pomysł na uzyskanie przyjaciół po drugiej stronie oceanu. Na samym krańcu świata. Ich odmienna kultura, całkiem nowe smaki, zachowanie czy ubiór to coś co kocham poznawać. Jednocześnie dowiaduję się, że są tacy sami jak Ty czy ja. Posiadają podobne problemy i zmagają się z niemalże identycznymi rozterkami. Coś niesamowitego. A do tego wszystkiego należy dołączyć pachnącą papeterię, stos pocztówek i naklejek, czyli to co takie świry jak ja uwielbiają najbardziej. Odrobię więc lekcje i odpiszę na zaległe listy!


Siedem postanowień to aż nadto, a do tego dołożyć chcę jeszcze ukończenie puzzli (które zaczęłam układać gdzieś na początku kwietnia) oraz nadrobienie zaległości filmowych. Czas powrócić i do nich. Tym razem nie będzie więcej postanowień. Wolę skupić się na tych kilku nielicznych, niż zaliczyć porażkę przy całej liście. Jesień ma mi upłynąć spokojnie i bez większych szaleństw.

Jakie są Wasze sposoby na poskromienie jesieni? Przygotowujecie się na wojnę, czy raczej stawiacie na spokój i melancholię? 

Źródło: 1

piątek, 26 czerwca 2015

Czas relaksu i podróży

Słońce. Plaża. Morze. Pierwsza miłość. Szalony romans. Młodość. Wakacje. Wycieczki. Imprezy. Spokój oraz relaks. To wszystko i o wiele więcej wchodzi w skład pojęcia powszechnie znanego jako "lato". Jestem przekonana, że każdy człowiek posiada swoją własną definicję lata. Być może będą do siebie podobne, ale z całą pewnością odnajdziemy parę osobistych drobiazgów, które pozwolą na spersonalizowanie tych definicji.

No to jak? 
Do dzieła! 
Jaka jest Twoja definicja "lata"? 
Co Twoim zdaniem jest najważniejsze? 
Co Ty nazwiesz "latem"?

Dla mnie lato to czas na odpoczynek, na uśmiech nie schodzący mi z twarzy. Straszliwe upały i żar lejący się z nieba, kiedy to mam ochotę zostać w łóżku i nie ruszać się z niego pod żadnymi pozorami. Lato to również wysyp owoców, które tak uwielbiam. Czereśnie i nektarynki to moi faworyci. Zaraz potem są truskawki w swojej pierwotnej postaci. No i wreszcie to co najważniejsze - góry.

Kocham góry i choć nie wyglądam, uwielbiam po nich chodzić. Zdobywanie nowych szczytów dostarcza mi najwięcej przyjemności. Niestety od paru lat nie udało mi się do nich wrócić. Ciągle odsuwam je na dalszy plan i choć smutno mi, to ciesze się gdy tylko mogę zdobyć nawet ten najmniejszy szczyt.


Lato to również zajadanie się przepysznymi lodami. Ostatnio obok mojej ulubionej wanilii pojawił się nowy smak, który wprost rozkochał mnie w sobie. Jest nim mięta z kawałkami czekolady. Dlatego już nie mogę doczekać się przyjazdu do Wielkiej Brytanii. To kraj, w którym ten smak wprost króluje. Z całą pewnością pozwolę sobie na małe co nieco w postaci tych lodów!

No i wreszcie - lato - to czas, kiedy to mogę bezkarnie podróżować odkrywając nowe zakątki świata oraz swojego miasta. To czas wypełniony wycieczkami rowerowymi oraz przebywaniem na świeżym powietrzu.

Nie jest jednak moją ulubioną porą roku. Wielu zachwyca się wysokimi temperaturami i możliwość opalania się. Mnie wysokie temperatury nieco odrzucając, a duchota jedynie męczy. Może się to wydać dziwne, bo przecież planuję wyjazd do kraju, w którym taka kolej rzeczy jest naturalna. Cóż... może właśnie wtedy odmieni się mój punkt widzenia?

Na dzień dzisiejszy moje serce zdecydowanie zdobywa zima, a jak to jest z Wami?

~.~
To już ostatni wpis, który powstał dzięki Uli. Ja tymczasem jestem już w podróży. Wyruszyłam wczoraj po południu i zawitałam już do Niemiec. Teraz wystarczy poczekać na odpowiednią godzinę i rozpocząć to letnie szaleństwo. Trzymajcie kciuki!

czwartek, 25 czerwca 2015

Czego nikt ci nie powie o byciu blogerem?


Dawno, dawno temu w niewielkim mieście o dźwięcznej nazwie Toruń, pewna dziewczyna odkryła portal onet.pl. Dopiero odkrywała magię internetu, kiedy zakochała się w tworze zwanym "blogiem". Początkowo pisała opowiadania na podstawie japońskiego anime, by w końcu dojrzeć na tyle by rozpocząć swoją własną historię. To był ten czas, kiedy to zapragnęła napisać książkę. Nie udało się. Prace stanęły w miejscu, a ona sama rzuciła blogi w cholerę. 

Potem zdarzyło się jej poprowadzić to jeden, a to drugi blog, ale zazwyczaj szybko się nimi nudziła. To już nie było to samo co kiedyś. Stwierdziła, że być może z tego wyrosła. Zniknęła więc ze świata blogowego na kilka dobrych lat, powracając dopiero niedawno.

Podczas jej nieobecności, Polska sfera blogowa zdążyła wydorośleć i przekształcić się z raczkującego potworka w nieźle prosperującego gimnazjalistę. To już nie ta sama społeczność co kiedyś. Wyewoluowała. Zmieniła się... chciałoby się powiedzieć, że na lepsze. 

Nie jestem jednak przekonana, że tak rzeczywiście jest. To prawda, że teraz blogerzy są zdecydowanie bardziej świadomi swoich działań, tekstów. Stawiają raczej na jakość, ale z tego co zdążyłam zauważyć również na ilość. Czasem niestety jakość na tym cierpi. Jeszcze parę lat temu wystarczyło napisać jeden, no dwa teksty tygodniowo. Popularność blogera nie spadała, a czytelnicy znajdowali się sami. Teraz? To niemożliwe. Statystyki nie kłamią. Pisząc codziennie, nabijamy je przepięknie. Co drugi dzień? Zainteresowanie spada. Dziwne...
 
Jest jeszcze sprawa wszechobecnych zdjęć, które masowo zalały sferę blogową. Mam wrażenie, że współczesny bloger (i jego czytelnik) nie potrafi wyobrazić sobie wpisu bez zdjęć. Ale co z tego, że w ich postach pojawi się masa zdjęć, jeśli tekstu będzie jak na lekarstwo? Sama uzależniłam się od tej mody. Zdjęcia są po to, by urozmaicić post, by przyciągnąć czytelnika i ułatwić mu czytanie. Sprawić większą przyjemność. Wiadomo jak na zmysły działa wizualizacja. To dla mnie nowość. 
 
Parę lat temu tego nie było. Ludziom wystarczył dobrze napisany tekst, koniecznie wyjustowany i podzielony na akapity. Nie było mody na tyle zdjęć, a blogerzy nie marnowali czasu na ich obróbkę. Zajmowali się jedynie pisaniem dobrych jakościowo tekstów. Choć przyznaję, nie każdy taki był. Nie ma świata idealnego.

Być blogerem może każdy. Przecież to niezwykle proste. Wchodzimy na jedną z darmowych stron i zakładamy tam swoje miejsce w świecie. Każdy potrafi to zrobić, jednak nikt mi nigdy nie powiedział, że bycie blogerem będzie takie wymagające. 

Tutaj łączymy pasję do pisania z wielką wyobraźnią oraz zmysłem marketingowym. Niestety (a może jednak stety) na dzień dzisiejszy blogerowi nie wystarczą dobre teksty i piękne zdjęcia. Taki człowiek to chodząca orkiestra. Musi potrafić się sprzedać, stosować chwyty całkiem marketingowe. Zachęcić czytelnika do pozostania na jego stronie na dłużej i najlepiej by był aktywny na wszystkich znanych nam społecznościowych mediach.

To również jest dla mnie głupotą i kompletną stratą czasu. Znów dałam się porwać modzie i nawet stworzyłam swoją własną stronę na facebooku, byle tylko nie odstawać od innych. Przecież to ważne (przynajmniej udało się wam mnie do tego przekonać). Jednakże nie do końca wiem czy długo pociągnę z tymi mediami. Nie mam jeszcze pojęcia jak się za to zabrać i co dokładnie oznacza ten fakt. Na razie moje strony sobie po prostu wiszą i egzystują. Zobaczymy jak długo z nimi wytrzymam. Być może to one wykończą mnie pierwszą.

Dzisiaj bycie blogerem to niczym dodatkowa praca. Nic dziwnego, że tyle osób zarabia tworząc takie strony. Wkładają w nie wiele wysiłku i pragną zostać docenionymi. Mam do takich osób wielki szacunek, a jako ta początkująca blogerka (bo spójrzmy prawdzie w oczy - sfera blogowa zmieniła się tak drastycznie, że już nic nie jest takie samo) muszę się jeszcze wielu rzeczy nauczyć. Przede wszystkim stawiam na odwagę i pokonywanie swojej wrodzonej nieśmiałości. 

Dzisiaj również pozostawiam ten wpis bez żadnego zdjęcia. Używam do niego starej szkoły blogowania. Żadne wspomagacze są tutaj niepotrzebne. Myślę, że mimo iż wiele rzeczy zmieniło się na lepsze to można odnaleźć też całkiem sporo wad. Blogowanie z czasem może stać się wysiłkiem nie do zniesienia, a tego chciałabym uniknąć.

~.~

To już przedostatni wpis z serii tych od Ulki. Wracam więc do pakowania. Znikam chwilę po 16 na swoją szaloną podróż. W dwa dni do Anglii. To będzie moja najdłuższa podróż życia!