Szablon stworzony przez Arianę dla Wioski Szablonów | Technologia Blogger | X X X
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą dżungla. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą dżungla. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 22 stycznia 2017

Dlaczego ona może, a on nie?

Znam pewną parę, która do dziś nie przestaje mnie zadziwiać. Są ze sobą już dobre trzy lata i jakoś tam sobie radzą. Raz lepiej, a raz gorzej. Wiadomo, zgrzyty zdarzają się w każdym związku, a im udaje się je przezwyciężać z większą lub nieco mniejszą łatwością. 

zazdrość

Mimo dość długiego stażu wciąż powracają do jednego i tego samego problemu... Ona ma wiele koleżanek i kolegów, on również posiada swe grono znajomych. Ona wychodzi na imprezy sama, czasem zabierając go ze sobą, on też próbuje. 


No właśnie... próbuje:

- Będzie Kasia? 
- Nie.
- A Ania?
- Będzie...
- Acha... więc idziesz dla Ani!

Wciąż powtarza się ten sam schemat. Ona oczekuje zrozumienia i chętnie opowiada mu o Bartku czy innym Tomku, on nawet nie może spróbować powiedzieć o swej koleżance. No chyba że ta jego koleżanka należy też do jej grona znajomych. Wtedy zrobi wyjątek, ale tylko jeżeli będzie go pilnowała. Nie może być sytuacji, w której on zostanie z jakąś dziewczyną sam. No nie może i już!

Już dawno skończyły się jej racjonalne argumenty, bo przecież to jego była czy inna pinda, która się w nim podkochiwała. Przestała słuchać jego wyjaśnień, a on zdążył się już przyzwyczaić do ciągłych awantur. Trochę sobie pokrzyczy i odpuści. Jak zwykle. Przecież inaczej się z nią nie da.

I ma rację. Nie da się. Nie docierają do niej żadne argumenty. Można tłumaczyć, wyrywać włosy z głowy, walić głową w ścianę, a ona i tak skrzyżuje ręce na piersiach, krzyknie i zamknie się w swoim pokoju, by wypłakać swe żale do poduszki... Albo jeszcze gorzej! Pożalić się koleżankom na facebooku, że przecież on na pewno ją zdradza!

Gdzie tu zaufanie?


Jak to jest z tymi związkami (bo to nie pierwszy raz, kiedy spotykam się z podobną sytuacją), że kobieta może mieć kolegów, a facet koleżanek już nie! Przecież to się kupy nie trzyma. Niby ta sama relacja, a jednak inaczej postrzegana. Gdzie tu zaufanie do drugiej osoby? 

Wiadomo, nie powinno się ufać bezgranicznie, ale tworząc związek jakieś tam zaufanie powinno być, co nie? Nieco większe niż w przypadku zwykłego kumpla czy koleżanki. Przyjaźń to podstawa związku. Bez niej nie powinno wchodzić się w głębszą relację, bo i po co? Nie ufasz mu? Wszędzie widzisz potencjalne kandydatki, którymi może się zainteresować? Trzymasz go krótko na smyczy? Dusisz go w takim związku. Nic dziwnego, że w końcu zacznie na poważnie myśleć o innej kobiecie. Może nawet skoczy w bok, albo podczas kolejnej awantury oznajmi Ci, że odchodzi. I wiesz co? Będzie miał absolutną rację.

On Ci na wszystko pozwala. Możesz wyjść na piwo czy do klubu potańczyć. Możesz porozmawiać z Markiem czy Staśkiem i nic się nie stanie. Ufa Ci, że go nie zostawisz, a Ty? Obruszasz się na każdą wzmiankę o kobiecie, a kiedy on chce postawić na swoim, trzaskasz drzwiami i wściekła wychodzisz z domu. Oszaleć można.

Sama nie chciałabym w takim związku dłużej trwać. Bomba ciągle tyka i nigdy nie wiadomo kiedy wybuchnie. O nie... najpierw przyjaźń, potem miłość. No bo, gdy tylko wygaśnie żar związku, pozostanie długoletnia przyjaźń, a taką mieć warto. Wtedy nie będzie rozwodu, bo przecież zawsze znajdziecie coś co chcecie razem robić. Nie będzie też takiej chorej zazdrości, bo o ile odrobina jej nikomu nie zaszkodziła, to nieco więcej może być trujące.

Tak myślę, ale co ja tam mogę wiedzieć. Wieczna singielka ze mnie przecież.

Jak to jest z tymi związkami? Czemu tyle w nich niedomówień? Dlaczego pojawia się problem z zaufaniem? Przecież się kochacie... więc o co chodzi? 


Nie wiem ile on jeszcze wytrzyma w tym ich związku. Nie wiem czy ona się zmieni. Mam nadzieję, bo szczerze im kibicuję. Są dobraną parą, która na ogół się nie kłóci. Mają tylko ten jeden, jedyny problem. Ona jest zazdrosna i to jak! Czasem przerażają mnie jej wyobrażenia i sama zaczynam się zastanawiać nad tym czy warto wchodzić w związek... no bo co jeśli też taka będę? 

O nie... to już lepiej biedaka zostawić w spokoju. 

Jak sobie radzicie z zazdrością? Jak to jest z tymi koleżankami i kolegami? Spotykacie się z nimi wraz ze swoją drugą połówką, czy osobno? Boicie się, że Wasz ukochany/a poderwie kogoś na takim spotkaniu, czy raczej jesteście pewni swojego?

Źródło: 1 

czwartek, 15 września 2016

O Panu M rzecz niewielka


Pan M ma 30 lat i pracuje na pełen etat. Stara się również zrobić prawo jazdy, lecz póki co nie było mu potrzebne. Miał bowiem 9 lat młodszą dziewczynę, którą wyniósł na piedestały. Był na jej każde zawołanie. Kiedy tylko czegoś potrzebowała, on to załatwiał. Miała ochotę na fast food, biegł po McDonalda, chciała czekoladę - sprawdzał który monopolowy w pobliżu jest jeszcze czynny. Kupił jej nawet samochód w nagrodę za zdane prawo jazdy. Robił wszystko, by jej dogodzić, a w zamian otrzymywał kilka uścisków i niechętne buziaki. To mu wystarczyło, był szczęśliwy (choć jego przyjaciele ostrzegali go przed tą panną).

W końcu jednak stało się nieuniknione. Panna znudziła się w tym związku. Uznała, że zostaje przez niego ograniczona. Znalazła sobie lepszy model i oznajmiła panu M, że odchodził. Był więc lament, wiszenie na telefonie przez 24 godziny na dobę i próby odzyskania dziewczyny. Próbował na różne sposoby, gotował obiady, kupował drogą biżuterię, wyprawił jej nawet urodziny (bo tu wypada wspomnieć, iż Pan M i owa Panna wynajęli razem mieszkanko i nawet po zerwaniu je pomieszkiwali). Robił wszystko, bezskutecznie.

Potem nadeszła depresja, po której nie mógł się pozbierać. Były panienki na szybkie numerki, które to miały wzbudzić zazdrość u Panny. Wszystko na nic. Panna odżyła. Częściej wychodziła z domu, bawiła się z kumplami i cieszyła się, że jest w centrum uwagi wielu innych mężczyzn. Podobało jej się to, a na pana M patrzyła nieco z pogardą w oczach.

Jednak pan M się nie poddał. Poszedł do swej koleżanki, którą uznał za ostatnią deskę ratunku... a była to wróżka lub, jak rzekomo woli się nazywać, jasnowidząca. Otrzymał potwierdzenie, że jego starania się opłacą, a panna wróci do niego tuż przed jego urodzinami (które tak na marginesie już za kilka dni). Miał również nasmarować się olejkami, które to rzekomo spowodują iż panna nie będzie mogła się mu oprzeć... a także poszedł do nawiedzonego domu, by uwolnić się od demona, który nad nim panował. Wszystko to, by odzyskać pannę.

Czy mu się to uda i przede wszystkim czy było warto?


Szczerze wątpię. Pan M powinien już dawno odpuścić i ustawić między nimi granicę. Pokazać się od tej męskiej strony i unieść dumą. Panna raczej już na niego nie spojrzy i choć przychodzi mi to z trudem (przy całej mej sympatii do pana M), jestem w stanie ją zrozumieć. 

Drogi panie M, czas przejrzeć na oczy i zacząć żyć w realnym świecie. Pana zabiegi mogą jedynie przynieść jej odrobinę rozrywki i uśmiechu na twarzy, ale nie tego o którym pan marzy. Proszę się opamiętać i znaleźć sobie kogoś, kto się będzie o pana troszczył. Nie warto wchodzić w tę samą rzekę po raz drugi.

poniedziałek, 1 sierpnia 2016

5 typów ludzi, których uwielbiam


Często narzekam na ludzi. Opowiadam o tych, których nie znoszę i tych którzy latają mi koło nosa, a także tych niezwykle irytujących. Nigdy jednak nie zastanowiłam się głębiej nad tymi ludźmi, których uwielbiam. To było dla mnie czymś naturalnym. Narzekanie jest fajne, co nie? Tylko nie zawsze warto to robić... dlatego dziś przychodzę do Was z 5 typami ludzi, których osobiście uwielbiam. 

PIĘĆ TYPÓW LUDZI, KTÓRYCH UWIELBIAM

I. PODEJMUJĄCY RYZYKO (ODWAŻNI)

Zawsze podziwiałam ludzi, którzy potrafią gonić za marzeniami wbrew przeciwnością losu. Uwielbiam te ich opowieści o tym jak to wskoczyli w zimną wodę, tylko po to by coś w swym życiu zmienić. Na dodatek sama mogę przyznać, że spontaniczna decyzja, podjęte ryzyko przyniosło mi wiele szczęścia. Nigdy nie żałowałam takich decyzji. Coś jest w tym ryzyku, że jednych do siebie przyciąga, a innych odpycha. Ja sama jestem bliżej tych podejmujących ryzyko niż tych drugich. Nie nazwę się jednak odważną, bo wiem ile mam w sobie barier. Nie zawsze ryzyko mnie interesuje.

II. ZDECYDOWANI

Należę do osób, które nie potrafią zbyt szybko podjąć decyzji. Zawsze zazdrościłam tym zdecydowanym, dla których nie ma zbyt trudnych dylematów. Widzą wszystko wypisane czarno na białym. Mając dwie opcje nie wymyślają sobie stu powodów, dla których powinni pozostać w zawieszeniu. Oni po prostu żyją. Decydują i nie żałują, a nawet jeśli to w osiemdziesięciu przypadków stwierdzą iż lepiej jest żałować coś co się zrobiło niż coś czego się nie zrobiło. Uwielbiam ich i żałuję że sama wciąż nie potrafię tak robić... choć jest z tym coraz lepiej!

III. OPTYMIŚCI

Uwielbiam ich. Zawsze znajdą lepszą stronę medalu. Niezależnie od tego jak ciężko by nie było, oni spróbują odnaleźć te dobre punkty, które pozwolą im na wytrwanie w ich postanowieniu, dotrwanie do końca sezonu czy diety. Optymiści zarażają uśmiechem i wciąż chcą czegoś więcej od życia. Zazdroszczę im tego i sama staram się patrzeć na świat przez różowe okulary. Szukam tego co dobre, staram się przyćmić tym to co złe. Nie zawsze mi to wychodzi, ale jestem coraz bliżej. Serio!

IV. TOLERANCYJNI

Tolerancja to coś co cenię ponad życie. Jest jedną z tych cech, które powinien mieć każdy z nas. Nie oznacza ona jednak iż musimy tolerować wszystko. Nie. Każdy ma swoje granice. W którymś momencie dadzą nam się one we znaki. Nie znoszę jednak ludzi, którzy oceniają innych po okładce. Skreślają na samym wstępie z powodu wyglądu, poglądów religijnych czy seksualności. Sama czasem się na tym łapię. Jestem niechętna wobec osób, które poznaję, by potem przekonać się, że byłam w błędzie. Tolerancja jest ważna. Wciąż się jej uczę i szczerze mówiąc, mój świat stał się lepszy od kiedy zaczęłam na to zwracać uwagę.

V. UŚMIECH SIĘ!

To ostatnia grupa ludzi, których w Polsce jest tak niewiele. Uśmiechem obdarowują każdego, tak samo jak i dobrym słowem. Wystarczy jeden uśmiech, niewielki gest, by sprawić by ponurak poczuł się nieco lepiej. Teraz w Anglii widzę jak wiele osób przyjaźnie się do mnie śmieje. Tu zaczepi, tam zagada, a inny pomoże z ciężkim bagażem. Super! Chcę takich ludzi więcej!


Czy Wy też macie swoje typy? Moje, może nie są zbyt sprecyzowane, ale zabierają to wszystko co cenię w życiu i to jaka staram się być. 

Źródło: 1

środa, 21 października 2015

W dżungli: kierowcy autobusów

Zostajemy wciąż w klimacie jesiennym, dzisiaj biorąc pod lupę polskich kierowców autobusów miejskich. Jestem niemalże pewna, iż nie byłabym jedyna, która została potraktowana nieciekawie przez owych osobników. Zatrzaśnięte przed nosem drzwi, przytrzaśnięta drzwiami torebka czy brak wydanego biletu, bo nie mieliśmy w portfelu drobnych to tylko nieliczne z sytuacji, które przeżyłam.


Choć przyznaję sytuacja powoli się poprawia (teraz przynajmniej mogę kupić bilet bez oglądania niezadowolonego grymasu na twarzy pana kierowcy), to wciąż najlepiej nie jest. Nie tak dawno temu, bo w zeszłą niedzielę wsiadłam do autobusu wraz z moją siostrą. Z panem kierowcą nie musiałyśmy mieć nic wspólnego, gdyż bilety zakupiłyśmy nieco wcześniej i nie byłyśmy spóźnione. Wielki plus! Miała czekać nas spokojna podróż i rzeczywiście źle nie było.

Pech jednak chciał, iż lało. Lało niemiłosiernie, a kałuże na drogach tylko zachęcały do rozchlapywania ich na biednych pieszych. I co zrobił nasz bohater odcinka? Oczywiście nie oparł się pokusie. Wjeżdżał niemal w każdą możliwą kałużę, a fala jaka powstawała osiągała około 1,5 metra wysokości. Przysięgam!

Szczęście w nieszczęściu, iż żaden pieszy nie szedł boczkiem chodnika, a jeśli już szli to akurat w miejscach bezpiecznych. Tam, gdzie kierowca musiał nieco przyhamować. Jednakże sam fakt, iż rozchlapywał tę wodę nieco mnie zdruzgotał.

Kto takiemu panu prawo jazdy dał ja się pytam? Przecież każdy kursant dobrze wie, iż jeśli ochlapie pieszego to nie otrzyma plastikowej płytki szczęścia. Panów egzaminatorów proszę o zabranie głosu! Gdzie tu sprawiedliwość? Czemu taki pan kierowca może sobie jeździć po drodze?

Innym razem (historia zasłyszana od mojej kochanej siostry) biedna studentka widząc stojący na przystanku autobus, dobiega do niego z wywalonym na wierzch językiem, puka w drzwi tuż obok pana kierowcy, a ten ignoruje jej rozpaczliwe błagania. Odjeżdża z piskiem opon ciesząc się zielonym światłem.

No dobrze, być może ta studentka się pomyliła. Spóźniła się jakieś 30 sekund, ale czy nie powinniśmy sobie pomagać? Zwłaszcza, gdy wciąż stoi autobus na przystanku? Co złego byłoby w otwarciu drzwi i wpuszczeniu takiego osobnika? Korona by z głowy spadła? Mogę już panom powiedzieć, że jedyne co by się stało, to mogliby panowie otrzymać wdzięczność od takiej osóbki...

Szkoda tylko, że tak niewielu panów kierowców to rozumie. Są panami miejskich dróg, a kiedy mogą uprzykrzyć potencjalnemu pasażerowi życie - to zrobią to. Przecież tylko utrą takiemu jednemu czy drugiemu wymoczkowi nosa. Nie zdąży na ważne spotkanie. Nie wróci tak szybko do domu i nie zrobi obiadu dla reszty domowników. Bo dlaczego to oni mają mieć lepiej niż panowie kierowcy?

Szkoda, że ten zawistny diabeł, czysta złośliwość wyłania się niemalże wszędzie. Dotknęł też kierowców autobusów i nie chce puścić choć ładnie o to prosimy.

Jakie są Wasze przygody związane z autobusami? Często nimi jeździcie, czy stawiacie na swoje własne dwa lub cztery kółka? 

Wcale się nie zdziwię... i nie przekona mnie żadna gadka o ekologiczności - autobus vs samochód? Sprawa jest przesądzona. Ja wybieram auto.

Źródło: 1

czwartek, 10 września 2015

Wędrując po dżungli - Pani da dwa złote na chleb...


Te stworzenia znajdziesz na uczęszczanych ulicach. Czasem chowają się po kątach, a ciemne zaułki to ich ulubione kryjówki. Wieczorami rozkładają się na dworcach lub na ławkach w parku i nawet nie zauważają już blasku gwiazd. W chłodne dni szukają schronienia, czasem uwijając sobie gniazdko w ciepłych poczekalniach na dworcach kolejowych, albo też znowu owijają w stare, zszargane koce i starają się przeżyć.


Najczęściej nie pracują i tej pracy nie szukają. Jest im dobrze na ulicy. Zawsze znajdą przecież takiego Kowalskiego czy innego Nowaka, który podrzuci im złotówkę, czy dwa. Mogą więc spokojnie żerować na naiwnym społeczeństwie o dobrym sercu, bo przecież te pieniądze nie pójdą wcale na chleb. Co to, to nie! Gdzieżby znowu! Przecież oni nawet głodni nie są...

Alkohol. 

Najlepiej pół litra, by przenieść ich na chwilę do nieba. Z braku laku i Jabol potrafił zdziałać cuda! Ten eliksir pozwala im oderwać się od szarej rzeczywistości i popłynąć na jego fali. Być może mają po nich piękne sny, albo przynajmniej nie myślą o tym co czeka na nich za rogiem. Żyją z dnia na dzień. Cieszą się chwilą, jednocześnie marnując swoje życie. 

Nie mają przyszłości. Żyją teraźniejszością, albo jeszcze gorzej... utknęli w pewnym punkcie przeszłości (tylko sobie znanym) i nie mają odwagi ruszyć dalej. Nie potrafią zrobić pierwszego kroku i wyjrzeć za róg. Obawiają się, że nie będzie tam czekało na nich nic dobrego. Nie chcą narażać się na większe nieszczęście, wolą swój znajomy grajdołek niż niepewną przyszłość.

Sami siebie skazują na taki los, a my im tylko w tym pomagamy...

Nie zliczę już razów, kiedy to dałam się nabrać na to nieszczęsne dwa złoty. Ta żałosna mina, błagający wzrok i podarte ubranie. To wszystko przez pewien czas ściskało mnie za serce. Nabierali mnie. Robili w balona, później radośnie biegnąc do Żabki czy innej Biedronki i kończąc z najtańszym Jabolem w dłoni. Zgrzytałam wówczas zębami i zaciskałam mocno pięści. Nie rozumiałam tej ludzkiej obłudy. Nie rozumiałam, dlaczego to robią. Przecież są głodni, do cholery! Przecież chcieli na chleb!

Później przestałam dawać pieniądze, zamieniłam to na bułkę czy inną kiełbasę. Co się zmieniło? Otóż jedynie jedna rzecz - może nie mieli na alkohol, za to moje dobre serce rozpadało się na kawałki za każdym razem, gdy zobaczyłam tę moją bułkę, leżącą gdzieś na ziemi. Lub z innej beczki - brak tego biedaka przed sklepem. Znikali, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Znikali, a ja jak głupia stałam z tym jedzeniem, przez dłuższą chwilę szukając ich wzrokiem.

Dziś jestem obojętna na ich krzywdę. Jestem obojętna na ten łani wzrok i brudne ręce. Nie daję się już tak nabrać i uważam, że robię tym samym więcej dobra niż zła. Być może, w którymś momencie taki człowiek się opamięta? Być może, nie dostając ode mnie tych przeklętych dwóch złotych, pójdzie po rozum do głowy i odważy się zrobić pierwszy krok? 

Może... choć, żeby tak się stało, nie tylko ja musiałabym zaprzestać ich sponsorować. Żal mi takich ludzi, ale jednocześnie jestem na nich wściekła. Jestem wściekła, że nie potrafią wziąć życia w swoje ręce i coś z nim zrobić. Wiem, że to nie takie proste, ale bez chęci do niczego nie dojdziemy. Chęci to już połowa sukcesu, a reszta? To połączenie ciężkiej pracy i nutki szczęścia. 

Nie dajcie się dłużej nabijać w bambuko. Wbrew pozorom zrywając z odruchami dobrego serca, być może pomożecie choć niewielkiemu odsetkowi tych biednych ludzi. Może któryś z nich się opamięta i odnajdzie swoją przyszłość. Szczerze chcę w to wierzyć.

Ile razy Wy zostaliście na lodzie? Ile razy udało się im nabrać Wasze dobre serca? Co o tych nieszczęsnych stworzeniach uważacie?  

Źródło: 1

środa, 9 września 2015

Wędrując po dżungli: Rodzina


Rodzina to taki mały potworek, który od zawsze z nami był i już na zawsze pozostanie. To ona najczęściej kształtuje nasz charakter i przekazuje wartości, którymi później się kierujemy. Rodzina po raz pierwszy uczy nas co znaczy kochać i szanować. To też do domu rodzinnego powinniśmy wracać zawsze, kiedy potrzebujemy wsparcia oraz bezpieczeństwa.

Jednak rodzina to również nieustające kłótnie z rodzeństwem o nawet i najdrobniejszy pierdół, bo to przecież my mieliśmy rację, a nie brat czy siostra. Jednak zawsze po takiej kłótni przychodzi moment, w którym wszystko sobie wybaczycie. Nie potrzebujecie do tego słowa "przepraszam", bo przecież nadużywać go też nie jest dobrze. Wystarczy tylko jeden uśmiech, by wszystko wróciło do normy. Nie możemy zapomnieć o tym, że rodzeństwo to niesamowite wsparcie. Niektórych rzeczy nie powiesz rodzicom, za to podzielisz się tym ze swoją siostrą czy bratem.

Rodzina to również płacz i zgrzytanie zębami, kiedy znów padnie z ust rodziców to cholerne zdanie o tym, że jesteśmy przecież starsi i powinniśmy być mądrzejsi. Rodzina uczy jak odpuszczać i iść na kompromis, ale tylko wtedy, kiedy przytrafiło się nam to nieszczęście urodzić pierwszymi. To samo tyczy się pewnych ograniczeń, które Ty przecież miałeś a Twoje młodsze rodzeństwo ma je nieco zmodyfikowane. I mimo tego, że tłumaczysz sobie iż każdy z Was jest inny, to gdzieś tam w serduchu pozostaje to ukłucie zazdrości. W końcu myślałeś, że będziecie traktowani jednakowo!

No i wreszcie rodzina to niezwykle skomplikowany organizm, który już dawno przestał funkcjonować w społeczeństwie w tej swojej podstawowej formie - mama, tata i dwoje dzieci. Coraz częściej możemy spotkać samotnie wychowujące dzieci matki czy ojców (choć to drugie nie jest jeszcze aż tak popularnym zjawiskiem - a szkoda), pary homoseksualne, które również mają tu coś do powiedzenia chętnie zaadoptują dzieciaka i pomogą mu tym samym (i bardzo dobrze!), dziadkowie czy wujostwo również dorzucają swoje trzy grosze do tego tematu.

Wszystkie te formy rodziny mają ze sobą coś wspólnego. Jedyne co się dla nich liczy to dobro dziecka. Pragną przekazać mu tylko te najlepsze wartości, a potem pozwolić mu wyrosnąć na mądrego człowieka, gotowego do współżycia w społeczeństwie.

I wszystko byłoby pięknie, gdyby tylko takie formy rodzin istniały. Ludzie są jednak zbyt kolorowymi istotami, by na tym zamknął się temat. Są też rodziny patologiczne, które to zrywają ze wszystkimi wartościami, które powinny przekazywać. Choć założenie mają to samo, starają się najlepiej jak potrafią, to jednak dziecko wciąż odczuwa krzywdę. Brakuje mu poczucia bezpieczeństwa. Szybko musi nauczyć się radzić sobie samemu. Dorasta nie tak jak powinno, często nie znając niczego innego - wpada w ten sam nałóg i jego rodzina również staje się nieszczęśliwa.

Co Wy sądzicie o rodzinie? Czym ona dla Was jest?

Dzisiaj przychodzę do Was z wielką prośbą, gdyż potrzebuję Waszej pomocy. Byłabym Wam niezwykle wdzięczna, jeśli zechcielibyście poświęcić chwilkę swojego cennego czasu na uzupełnienie poniższej ankiety. Pomoże mi ona przy tworzeniu mej pracy magisterskiej. Z góry Wam wszystkim dziękuję!

środa, 8 lipca 2015

Do Niemiec z 50 euro w kieszeni

Podróżując można spotkać wiele ciekawych osobistości na swojej drodze. Jednych podziwiamy, innym zazdrościmy, a widząc tych ostatnich pukamy się palcem w czoło zastanawiając, czy aby na pewno nie postradali zmysłów. W pociągu do Dortmundu udało mi się spotkać pewną parę młodych ludzi, których zaliczyłam do tej trzeciej grupy niestety. 

Ona, niespełna 20-latka z głową pełną marzeń, cienko zdaną maturą oraz brakiem pomysłu na siebie. Zabrakło jej odwagi, by zaaplikować na studia i wmówiła sobie, że jej wyniki matury zamknęły jej do nich dostęp. Szukała pracy, a kiedy odrzucili jej CV odnośnie stanowiska w KFC, postanowiła wyjechać z kraju. Bez znajomości języka liczy na lepszą przyszłość.

On, 28-latek uzależniony od alkoholu i papierosów. Często dochodzą do tego prochy. Nie potrafi się ustatkować, a o bezczelnych kradzieżach z supermarketów opowiada z uśmiechem na twarzy. Wciąż pożycza od niej pieniądze, nie oddając ich nawet. Stracił pracę i postanowił się upić. Spędził całą noc w mieście ze swoimi 18-letnimi kumplami. Nie widział dla siebie miejsca, toteż kiedy Ona zaproponowała mu wspólny wyjazd za granicę, zgodził się bez wahania. 

Z noclegiem nie było problemu. Jego matka zgodziła się przyjąć ich pod swój dach. Biorąc więc wszystkie swoje oszczędności, zakupili  bilet na pociąg do Dortmundu licząc na łut szczęścia i nowe możliwości, które mogą się przed nimi pokazać.

Z 50 euro w kieszeni zamknęli za sobą jeden rozdział swojego życia, by rozpocząć całkiem inny. Ciekawszy, biorąc ze sobą jedynie mały plecak i reklamówkę.

Szaleństwo, czy odwaga? 

Nie wiem, nie potrafię zdecydować. Wiem natomiast, że sama nie zdecydowałabym się na tak radykalny krok. Przynajmniej nie, kiedy nie miałabym rozpisanego konkretnego planu przed sobą. Dla mnie to coś niedoścignionego. Nie wiem też czy powinnam ich podziwiać, czy wręcz przeciwnie. Stukać palcem w czoło, kręcąc z niedowierzaniem głową.

A Wy? Potrafilibyście zdecydować się na taki krok? Jak odbieracie tę sytuację?

Źródło: 1

niedziela, 7 czerwca 2015

Wędrując po dżungli - studia!


Wiele razy słyszałam, że studia to najpiękniejszy okres w życiu człowieka. Jesteśmy jeszcze młodzi, piękni i wydaje nam się że możemy wszystko. Cieszy nas dopiero co pozyskana wolność, która niestety często przyprawia o zawrót głowy. Wówczas już tylko czeka spadek na samo dno i powolna próba powrotu do pionu. To na studiach dowiadujemy się, że trzeba mieć twarde tyłki, bo nie wszystko w życiu jest tak kolorowe jak nam się do tej pory wydawało. Ten okres to czas szalonych imprez oraz porównywalnie szalonego zakuwania tuż przed sesją, którą popularnie określa się Systemem Eliminacji Studentów. Wiele jest w tym określeniu prawdy niestety. Bo jak inaczej uczelnia pozbędzie się niechcianą setkę studentów, którą rekrutowała ponad stan? 


Niestety takie przypadki zdarzają się często. Sama miałam okazję uczestniczyć w jednym z nich. Politechnika Gdańska, na kierunek zarządzanie, nabrała sobie 350 studentów, a jak się później okazało, liczba ta nie powinna przekroczyć 300. Niby niewiele, ale jednak. Pięćdziesiąt pierwszorocznych było skazanych na odrzucenie tuż po pierwszej... no ewentualnie drugiej sesji egzaminacyjnej. Tak też się stało. Liczba grup spadła z 9 do 7. Wszystko wróciło do normy.

Nasuwa się więc pytanie po co tak oszukiwać młodych ludzi? Czemu gwarantować im świetlaną przyszłość, jeśli później chce się ich odrzucić? Pieniądze są tutaj jedyną odpowiedzią. Niestety świat goni za mamoną, a uczelnie wyższe nie pragną się wyróżniać na tle innych. Zresztą skąd niby miałyby pieniądze na rozwój? Przecież studenci pragną najnowocześniejszych sprzętów oraz dobrych wykładowców (najlepiej pasjonatów w swych dziedzinach). To wszystko kosztuje! No to co? Jedziemy! Rekrutujemy naiwne jeszcze dzieciaki. Z całą pewnością znajdzie się jakiś frajer, który to zapłaci sowitą kasiorkę za możliwość zdawania egzaminu po raz kolejny. A może nawet powtórzy cały przedmiot? 

I tacy frajerzy rzeczywiście się znajdują. Sama byłam jednym z nich. Moja duma nie pozwalała mi rezygnować. Nie chciałam zawieźć swoich rodziców. W końcu czegoś się ode mnie oczekiwało. Nie mogłam tak po prostu odpuścić. Brnęłam w to dalej, aż w końcu nadeszła ta chwila realizacji. Zrozumiałam, że to wszystko nie ma sensu. Tylko się męczę, a oni i tak nie zamierzają mnie przepuścić. Mało tego! Miałam wrażenie, że mikroekonomię to ja już mam w małym paluszku, a mimo to wciąż oblewałam ten cholerny egzamin. Nie było mi wtedy wcale do śmiechu.

Znam również inne przypadki. Nie szukając daleko - toruńskie UMK. Niegdyś świetna uczelnia, renomowana. Każdy chciał ją skończyć. Teraz plasuje się gdzieś w połowie stawki. Niby nie najgorzej, a jednak... spadek ten jest wyraźnie odczuwalny. 

Weźmy zatem pod lupę sytuację autentyczną. Wydział prawa. Pierwszy rok. Sesja na koniec pierwszego roku. Ambitna studentka, pracowita, która nie opuściła niemal żadnego wykładu. Zawsze przygotowana i gotowa do działania. Zdobywa wszystkie zaliczenia, a potem podchodzi do egzaminów. I tu rozpoczynają się schody. Napotyka na swojej drodze Historię Powszechną. Dzielnie walczy. Odpowiada na wszystkie pytania. Jest przekonana, że odpowiedziała dobrze.... i nie zdaje. Zdziwiona pisze do profesora. Chce się z nim zobaczyć i obejrzeć pracę. Idzie nawet na dyżur, ale profesor nie zamierza się na nim pojawić. Odpowiada jej za to na maila i robi to w sposób karygodny. 

Przyjął jej prośbę o wyjaśnienie jako atak na samego siebie. No bo jak to tak! Podważać jego zdanie?! Jego?! Kto tu jest w końcu profesorem?! On, czy ta nędzna dziunia, która jedynie domaga się sprawiedliwości?! Nie będzie tu mu taka podskakiwała. 

Dziewczyna nigdy już nie miała okazji sprawdzić co było powodem jej oblania. Zaskoczył ją nieco fakt, iż jej koleżanka, która weszła na egzamin kompletnie nieprzygotowana i odpowiedziała jedynie na trzy pytania, uzyskała zaliczenie. O co w tym wszystkim chodzi? Ano właśnie... najprawdopodobniej pan profesor żonglował pracami. Te, które spadły na podłogę zostały oblane. Reszta zaliczone. Proste? Bardzo! 

Muszę również przyznać, że to całkiem ciekawa taktyka. Tak więc, drodzy edukatorzy, rozpocznijmy uprawiać żonglerkę. Profesorowi uchodzi to na sucho, więc może i przyszłemu magistrowi ujdzie. 

Studia to świetna szkoła życia oraz dżungla charakterów. Nigdy nie możemy być pewnym tego co się zdarzy i co nas spotka za rogiem. Czasem będzie to miła niespodzianka, przy której rozwiniemy nasze skrzydła. Jednak częściej będziemy utwierdzać się w przekonaniu, że twarda dupa to warunek konieczny w dorosłym życiu. Trzeba również wziąć poprawkę na wszystkich dziwnych profesorów, którzy mają swoje widzimisię i raczej go nie przeskoczymy. Oczywiście podjęcie walki to jedna z opcji, ale czy rozsądna? A jaką mamy pewność, że taki jeden z drugim się na nas nie uwezmą? Jaką? Ano właśnie... kiepsko z tymi procencikami!

Tak więc, kochani maturzyści! Powodzenia. Wybierzcie mądrze i nie żałujcie nigdy swoich wyborów. Mam nadzieję, że traficie bardzo dobrze i nie będziecie mieli styczności z pseudo-edukatorami. Nie bójcie się chodzić z wysoko uniesioną głową, ale zachowajcie odrobinę pokory. No i trenujcie pośladki! Przydadzą się Wam! 

Mieliście jakieś ciekawe przeboje z profesorami? Jak sobie z tym poradziliście? Chętnie poznam rąbek tajemnicy.

Źródło: 1

środa, 27 maja 2015

Lumpeks - kraina radości!


Secondhandy, ciucholandy czy lumpeksy - to tylko jedne z popularnych określeń tych przybytków, do których rzesza kobiet ciągnie starając się znaleźć coś modnego, wygodnego i na każdą kieszeń. Nie raz i nie dwa spotkałam się z kobietą ubraną od stóp po sam czubek głowy w ciuszkach z drugiego obiegu. Noszone, nie zawsze oznacza złe i zniszczone.

Część osób przekonuje, że w lumpeksie możesz ubrać się dobrze, za niewielką cenę, jednocześnie wyławiając z nich perełki - ciuszki jeszcze z metkami. Czyż to nie gratka? Wejść do sklepu z budżetem 50 zł i wyjść z niego bogatszym o 6 szmatek?

Toż to istny raj dla zakupoholiczek. Kobiety prześcigają się w nowych zdobyczach i coraz chętniej chwalą się całemu światu faktem, że ich ciuszek został zakupiony w lumpeksie. Zachęcają tym samym pozostałe panie do chociażby jednego razu w takim sklepie. Bo co złego jest w noszonym ciuszku, jeśli jego jakość wciąż utrzymuje poziom? Co złego jest w tym, że nie stać nas na zakup markowej szmatki? 

Nic, choć są i przeciwnicy lumpeksów. Ludzie, dla których marka to wszystko. Ludzie, którzy uważają, że ciuch z odzysku to śmieć. Nie potrafiący zrozumieć jak można nosić coś takiego, bo przecież to niczym przestępstwo. Jak to? W końcu nie chcesz stracić twarzy, co nie? 

Na szczęście takich ludzi jest coraz mniej (mam nadzieję) i coraz rzadziej można spotkać się z krytyką swojego stroju. Teraz szybciej napotka się zdziwienie i zaciekawienie, bo coś tak fajnego można znaleźć w lumpeksach. Na pewno dodaje to kobietom pewności siebie i pozwala im zaplanować swoje nowe łowy.

Jednak, aby rzeczywiście znaleźć coś w ciucholandzie, należy mieć całkiem pokaźną gamę sztuczek. Przede wszystkim na łowy należy pójść gdzieś w połowie tygodnia, kiedy to ceny nie są jeszcze najniższe i wciąż można wyhaczyć całkiem niezłą sztukę. Wówczas zaczyna się prawdziwa zabawa. Nie mogłybyśmy nazwać się Polkami, gdybyśmy nie spróbowały tak ukryć naszej szmatki, by inna kobietka jej nie odnalazła wśród innego rodzaju ciuszków. Kiedy już uda nam się ta sztuka, spokojnie czekamy do dnia totalnej wyprzedaży. Ten dzień jest dla nas prawdziwą nagrodą za cały trud włożony w owe polowanie. Wreszcie możemy zakupić nasz cudowny ciuszek, a potem już tylko włożyć go na siebie i pławić się w komplementach naszych przyjaciół. Czyż to aby nie za proste?

Brzmi pięknie, ale rzeczywistość jest nieco bardziej przygnębiająca. Przynajmniej dla mnie. Żeby cokolwiek sobie wyszukać w takim sklepie trzeba mieć stalowe nerwy, uzbroić się w cierpliwość i brać poprawkę na to, że jeden raz nie wystarczy. Dodatkowo sklep nie zachęca do powrotu. W niemalże każdym lumpeksie czuć stęchlizną, a kobiety przepychają się przy wieszakach. Szperają w nich w takim tempie, że czasem zastanawiasz się, czy cokolwiek jeszcze widzą. A może już dawno zamieniły się w roboty? Wcale by mnie to nie zdziwiło! Dochodzi jeszcze problem rozmiaru oraz przymierzalnia. Nie często chce się przymierzać ciuch w małej, ciasnej klitce. 

Natomiast zawodowe lumpo-szukaczki nie przymierzają. Łapią tylko szmatki garściami i dumnie kroczą ze swą zdobyczą do kasy. Nie ważne, że później najprawdopodobniej nie zmieszczą się w dany ciuszek. To nic, że tak naprawdę to nie ich styl. Co z tego, że szmatka stanie się jedynie kolejnym śmieciem w ich garderobie? Najważniejsze, że mają swoją chwilę triumfu. Niech inne patrzą i zazdroszczą. Niech zgrzytają zębami. Tym razem wyjdą z ciucholandu z fiaskiem!

To straszne, że ludzie potrafią się tak zmienić pod wpływem zakupów - i nie chodzi tu tylko o lumpeksy, ale i o tak zwane 'noce zakupów', podczas których człowiek zamienia się w zwierzę. To coś niesamowitego, trudnego do pojęcia, ale tak działa ten świat. Niestety raczej już go nie zmienimy. A szkoda.

A co wy sądzicie o ciucholandach? Kupujecie w nich garściami? Zdarzyło wam się wyłowić już coś niezłego? Może jesteście przeciwnikami tych sklepów?