Szablon stworzony przez Arianę dla Wioski Szablonów | Technologia Blogger | X X X
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą ludzie. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą ludzie. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 15 września 2016

O Panu M rzecz niewielka


Pan M ma 30 lat i pracuje na pełen etat. Stara się również zrobić prawo jazdy, lecz póki co nie było mu potrzebne. Miał bowiem 9 lat młodszą dziewczynę, którą wyniósł na piedestały. Był na jej każde zawołanie. Kiedy tylko czegoś potrzebowała, on to załatwiał. Miała ochotę na fast food, biegł po McDonalda, chciała czekoladę - sprawdzał który monopolowy w pobliżu jest jeszcze czynny. Kupił jej nawet samochód w nagrodę za zdane prawo jazdy. Robił wszystko, by jej dogodzić, a w zamian otrzymywał kilka uścisków i niechętne buziaki. To mu wystarczyło, był szczęśliwy (choć jego przyjaciele ostrzegali go przed tą panną).

W końcu jednak stało się nieuniknione. Panna znudziła się w tym związku. Uznała, że zostaje przez niego ograniczona. Znalazła sobie lepszy model i oznajmiła panu M, że odchodził. Był więc lament, wiszenie na telefonie przez 24 godziny na dobę i próby odzyskania dziewczyny. Próbował na różne sposoby, gotował obiady, kupował drogą biżuterię, wyprawił jej nawet urodziny (bo tu wypada wspomnieć, iż Pan M i owa Panna wynajęli razem mieszkanko i nawet po zerwaniu je pomieszkiwali). Robił wszystko, bezskutecznie.

Potem nadeszła depresja, po której nie mógł się pozbierać. Były panienki na szybkie numerki, które to miały wzbudzić zazdrość u Panny. Wszystko na nic. Panna odżyła. Częściej wychodziła z domu, bawiła się z kumplami i cieszyła się, że jest w centrum uwagi wielu innych mężczyzn. Podobało jej się to, a na pana M patrzyła nieco z pogardą w oczach.

Jednak pan M się nie poddał. Poszedł do swej koleżanki, którą uznał za ostatnią deskę ratunku... a była to wróżka lub, jak rzekomo woli się nazywać, jasnowidząca. Otrzymał potwierdzenie, że jego starania się opłacą, a panna wróci do niego tuż przed jego urodzinami (które tak na marginesie już za kilka dni). Miał również nasmarować się olejkami, które to rzekomo spowodują iż panna nie będzie mogła się mu oprzeć... a także poszedł do nawiedzonego domu, by uwolnić się od demona, który nad nim panował. Wszystko to, by odzyskać pannę.

Czy mu się to uda i przede wszystkim czy było warto?


Szczerze wątpię. Pan M powinien już dawno odpuścić i ustawić między nimi granicę. Pokazać się od tej męskiej strony i unieść dumą. Panna raczej już na niego nie spojrzy i choć przychodzi mi to z trudem (przy całej mej sympatii do pana M), jestem w stanie ją zrozumieć. 

Drogi panie M, czas przejrzeć na oczy i zacząć żyć w realnym świecie. Pana zabiegi mogą jedynie przynieść jej odrobinę rozrywki i uśmiechu na twarzy, ale nie tego o którym pan marzy. Proszę się opamiętać i znaleźć sobie kogoś, kto się będzie o pana troszczył. Nie warto wchodzić w tę samą rzekę po raz drugi.

środa, 3 sierpnia 2016

Fuck it

Anglia zawsze kojarzyła mi się z odpoczynkiem. Mimo wielu obowiązków znajdowałam czas dla siebie i uwielbiałam to. Ten rok jest jednak nieco inny i teraz nie wiem tylko, czy to ja się starzeję czy po prostu team Exmouth jest niekompetentny. 
 

Niczym dzieci bawiące się w piaskownicy. Uraczą słodkim uśmiechem, by wbić ci sztylet w plecy. Oczekują twej pomocy, niczego nie dając w zamian, a gdy już jesteś na skraju wytrzymałości i upominasz się o swoje, kłamią jak z nut, zwalając winę na ciebie. Atmosfera nie sprzyja współpracy i na dodatek padają oskarżenia. 

Wiele razy miałam ochotę to rzucić. Wrócić do domu i mieć ich wszystkich w dupie, a jednak wciąż tu jestem i walczę do samego końca. Wczoraj dowiedziałam się od Pam (mojej host-mamy), że to cecha Polaków. Myślałam, że nie jestem typowym Polakiem, a jednak... coś tam w sobie mam. Jestem jednak dumna, że akurat tę cechę udało mi się posiąść. 

To również ona postanowiła podzielić się ze mną swą własną "religią". Jej zasady są bardzo proste, ale jakże trudne do wdrążenia...

FUCK IT:


Bądź sobą 

Niezależnie od tego w jakiej sytuacji zostałeś postawiony i z kim rozmawiasz. Nigdy nie zapominaj kim jesteś. Pokaż na co Cię stać i nie daj się. 
 

Olej opinię innych

Co cię obchodzi, co ktoś o tobie myśli? Czemu zwracasz na to uwagę? Czemu płaczesz, bo ktoś nazwał się kłamcą? Zaufaj sobie. Przecież wiesz, że nie mają racji. Zawsze bądź w zgodzie z samym sobą. Rób to na co masz ochotę i pokaż pazury, kiedy tylko chcesz. 

Jump

Skocz z klifu, zaryzykuj. Bez tego nie ma zabawy. Nigdy nie dowiesz się co straciłeś, jeśli tego nie zrobisz. Nigdy nie żałuj. Bierz z życia garściami i skacz. Skacz na głęboką wodę. Nie pożałujesz. Może nie będzie łatwo, ale na pewno nie pożałujesz.

 
Brzmi prosto i pięknie. Szkoda tylko, że wdrążenie jej w życie nie będzie już takie łatwe. Zaczynam od dzisiaj. Od teraz, od już. Nie od poniedziałku i nie od przyszłego roku. Tylko już... a pierwszym krokiem będzie napisanie angielskiego CV i wysłanie go do azjatyckich szkół. W końcu czas się odważyć i wziąć swe życie za rogi!

W jaką filozofię życia wierzycie Wy? Udaje Wam się podążać za nią? Czy kiedykolwiek żałowaliście, że czegoś nie zrobiliście? 

Trzymajcie się Dziubaki moje kochane!

poniedziałek, 1 sierpnia 2016

5 typów ludzi, których uwielbiam


Często narzekam na ludzi. Opowiadam o tych, których nie znoszę i tych którzy latają mi koło nosa, a także tych niezwykle irytujących. Nigdy jednak nie zastanowiłam się głębiej nad tymi ludźmi, których uwielbiam. To było dla mnie czymś naturalnym. Narzekanie jest fajne, co nie? Tylko nie zawsze warto to robić... dlatego dziś przychodzę do Was z 5 typami ludzi, których osobiście uwielbiam. 

PIĘĆ TYPÓW LUDZI, KTÓRYCH UWIELBIAM

I. PODEJMUJĄCY RYZYKO (ODWAŻNI)

Zawsze podziwiałam ludzi, którzy potrafią gonić za marzeniami wbrew przeciwnością losu. Uwielbiam te ich opowieści o tym jak to wskoczyli w zimną wodę, tylko po to by coś w swym życiu zmienić. Na dodatek sama mogę przyznać, że spontaniczna decyzja, podjęte ryzyko przyniosło mi wiele szczęścia. Nigdy nie żałowałam takich decyzji. Coś jest w tym ryzyku, że jednych do siebie przyciąga, a innych odpycha. Ja sama jestem bliżej tych podejmujących ryzyko niż tych drugich. Nie nazwę się jednak odważną, bo wiem ile mam w sobie barier. Nie zawsze ryzyko mnie interesuje.

II. ZDECYDOWANI

Należę do osób, które nie potrafią zbyt szybko podjąć decyzji. Zawsze zazdrościłam tym zdecydowanym, dla których nie ma zbyt trudnych dylematów. Widzą wszystko wypisane czarno na białym. Mając dwie opcje nie wymyślają sobie stu powodów, dla których powinni pozostać w zawieszeniu. Oni po prostu żyją. Decydują i nie żałują, a nawet jeśli to w osiemdziesięciu przypadków stwierdzą iż lepiej jest żałować coś co się zrobiło niż coś czego się nie zrobiło. Uwielbiam ich i żałuję że sama wciąż nie potrafię tak robić... choć jest z tym coraz lepiej!

III. OPTYMIŚCI

Uwielbiam ich. Zawsze znajdą lepszą stronę medalu. Niezależnie od tego jak ciężko by nie było, oni spróbują odnaleźć te dobre punkty, które pozwolą im na wytrwanie w ich postanowieniu, dotrwanie do końca sezonu czy diety. Optymiści zarażają uśmiechem i wciąż chcą czegoś więcej od życia. Zazdroszczę im tego i sama staram się patrzeć na świat przez różowe okulary. Szukam tego co dobre, staram się przyćmić tym to co złe. Nie zawsze mi to wychodzi, ale jestem coraz bliżej. Serio!

IV. TOLERANCYJNI

Tolerancja to coś co cenię ponad życie. Jest jedną z tych cech, które powinien mieć każdy z nas. Nie oznacza ona jednak iż musimy tolerować wszystko. Nie. Każdy ma swoje granice. W którymś momencie dadzą nam się one we znaki. Nie znoszę jednak ludzi, którzy oceniają innych po okładce. Skreślają na samym wstępie z powodu wyglądu, poglądów religijnych czy seksualności. Sama czasem się na tym łapię. Jestem niechętna wobec osób, które poznaję, by potem przekonać się, że byłam w błędzie. Tolerancja jest ważna. Wciąż się jej uczę i szczerze mówiąc, mój świat stał się lepszy od kiedy zaczęłam na to zwracać uwagę.

V. UŚMIECH SIĘ!

To ostatnia grupa ludzi, których w Polsce jest tak niewiele. Uśmiechem obdarowują każdego, tak samo jak i dobrym słowem. Wystarczy jeden uśmiech, niewielki gest, by sprawić by ponurak poczuł się nieco lepiej. Teraz w Anglii widzę jak wiele osób przyjaźnie się do mnie śmieje. Tu zaczepi, tam zagada, a inny pomoże z ciężkim bagażem. Super! Chcę takich ludzi więcej!


Czy Wy też macie swoje typy? Moje, może nie są zbyt sprecyzowane, ale zabierają to wszystko co cenię w życiu i to jaka staram się być. 

Źródło: 1

niedziela, 12 czerwca 2016

"Kurwa" na dobre zagościła w mym słowniku!


Znalezione na kwejk.pl

Zostałam nauczona, by nie przeklinać. Długo się tego trzymałam i słowo "kurwa" rzucane na prawo i lewo strasznie raziło me uszy. Nie rozumiałam dlaczego ludzie z takim zapałem go używają. Nie umiałam wyobrazić sobie go w swoich własnych ustach. Zapewniałam samą siebie, że nigdy ale to przenigdy nie stanie się ono częścią mego słownika.

Na próżno. Życie szybko zweryfikowało me poglądy i choć "kurwa" wciąż mnie razi, gdy występuje jako przerywnik między jednym a drugim słowem, to dziś sama go używam. Nie ma się czym chwalić, oj to na pewno. Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że nie jest to zachowanie, które powinno być tolerowane. 

Niestety studia zmieniają ludzi. Jestem na wylocie (nareszcie!). Po ośmiu latach zmagań wreszcie z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że 27 czerwca zamknę ten okres swojego życia. Zamierzam zostać szczęśliwą posiadaczką magistra i rozpocząć to prawdziwe, dorosłe już życie. O tak! Praca magisterska nareszcie zaakceptowana i złożona. 

Jednakże ile razy "kurwa" wystąpiło w mym słowniku przez te 8 lat? Nie zliczę. Nawet nie będę próbowała, bo pewnie tylko popadłabym w depresję. Tak, używam go. Czasem aż za często i zupełnie niepotrzebnie. Najczęściej jednak "kurwa" pojawia się u mnie, gdy jestem niezwykle wzburzona (by nie powiedzieć wkurwiona), czy zestresowana. Wtedy nie kontroluje samej siebie, a to wyrażenie pomaga mi na odrobinę rozładowania napięcia. Sama się zapominam i nie wychwytuję go wówczas lub złapię się na tym odrobinę za późno. 

Co jednak oznacza to słowo?

Z pomocą przychodzi mi słownik internetowy PWN: 

kurwa
1. wulg. «prostytutka; też: kobieta prowadząca rozwiązły tryb życia»
2. wulg. «przekleństwo»
3. wulg. «o kobiecie»
4. wulg. «o kimś, kto dla osiągnięcia korzyści postępuje w sposób moralnie naganny»

 "Kurwa" to nic innego jak przekleństwo stosowane przez nas, Polaków, zbyt często. Jak i określenie na rozwiązłą kobietę. Co ciekawe na męską prostytutkę określenia wulgarnego znaleźć nie potrafiłam, a szkoda (choć może to i lepiej, im mniej wulgaryzmów tym lepiej, a jak wiadomo my - Polacy - kreatywnym narodem jesteśmy i na pewno znajdziemy i na to określenie prędzej czy później). 

Zatrzymajmy się jednak przy drugim wyjaśnieniu tego słowa na chwilę dłużej i zastanówmy się kiedy jej używamy. Zaprezentuję tu kilka przykładów z życia wziętych:

Stojąc w korku samochodowym lub jadąc za tak zwanym "zawalidrogą".  

"Kurwa" ciśnie się na usta i podparta zostaje różnymi innymi przekleństwami ("Noż kurwa, ja pierdolę"). Samochód ukazuje nasza prawdziwą naturę. Jesteśmy niecierpliwi i często już spóźnieni. Wszystko nam przeszkadza. No bo jak to tak? Ja tu sobie płynnie jadę, wpadam w odpowiedni rytm, a tu nagle taka przeszkoda! No szlag by to!

Ucząc się do egzaminu czy innego testu.

Zazwyczaj uczyć zaczynałam się na kilka dni przed egzaminem. Zdarzało się jednak, że przytłoczona tym wszystkim odpuszczałam naukę aż do samego końca, a wówczas z czasem, który skurczył się do minimum patrzyłam na notatki i starałam się ogarnąć cały semestr w jedną noc. Kto tego nie doświadczył, ręka do góry! Podziwiam Was rodzynki moje! No i co wtedy? No cóż, najczęściej kończyło się telefonem do koleżanki, która również przypominała sobie o egzaminie dopiero na dzień przed nim i kurwienie na co popadnie. Od tak, by sobie ulżyć. Najlepiej jeszcze obsmarować tych niczemu winnych wykładowców, których przedmioty na pewno do niczego nam się nie przydadzą (inna sprawa, że większość upierdliwców właśnie takie przedmioty prowadziła...). Oj tak, "kurwa" towarzyszyła mi dzielnie i w takich momentach.

Wypadki kuchenne.

Spadające garnki, stłuczone szklanki, przecięty palec czy opryskanie gorącym olejem. Kto tego nie zna? Zdarza się i najlepszemu, bo jesteśmy tylko ludźmi i każdy z nas ma swoje gorsze dni. Wtedy również "kurwa" lub jej łagodniejsze odmiany cisną się na usta, bo w połączeniu z bólem jest najlepszym przykładem na odreagowanie. 

"Kurwa" jako przecinek.

To użycie słowa "kurwa" jest charakterystyczne dla Polskich dresiarzy. Często można podsłuchać stojących pod blokiem dresów, którzy "kurwa" traktują niczym przecinek. Co drugie lub trzecie słowo zastępuje "kurwa". To oni również używają tego przerywnika by pokazać jak bardzo są zadowoleni, lub iż jakaś dziewczyna miała seksowną figurę. Swój entuzjazm muszą podkreślić "kurwą". Smutne, ale prawdziwe.


Doskonale podsumowuje to Furious Pete, którego na pewno każdy z Was widział go chociaż raz:


Trzymajcie się kochani!
Magisterka oddana (co mnie niezwykle cieszy), a czwartek zapowiada się pasjonująco.
Będę relaksować się w Rzymie przed obroną!

Miłego tygodnia kochani!


piątek, 6 maja 2016

Zamknięty w metalowej klatce

Toruń. Piętnaście po dwudziestej drugiej. Parking przy TESCO. Ludzie spieszą się, by kupić ostatnie sztuki chleba. Inni palą pod sklepem, a jeszcze paru bezdomnych ucina sobie tam drzemkę. Można również zaobserwować ochroniarza, który pilnuje by śpiący przypadkiem nie zakłócili spokoju klientom sklepu. Jestem i ja, wraz z moim psiakiem. Czekamy na moją siostrę, która wparowała do sklepu, bo nie mogła wytrzymać bez picia do rano. Będzie też profit dla mnie - butelka soku pomarańczowego, a także dla naszego psiaka - przysmak, któremu wprost nie może się oprzeć. Jest ciepło, ale i bez przesady.

I wtedy przyjeżdżają oni. Dwóch mężczyzn, najwyraźniej z tych niższych sfer umysłowych. Typowe, polskie dresy wraz z wypindrzoną dziunią. Ich auto tańczy wraz z techno, które rozbrzmiewa w środku. Tak głośne, że mimo zamkniętych wszystkich szyb, mogę rozróżnić poszczególne słowa. I jest i on. Bohater dzisiejszego odcinka. Dość sporawy, o brązowej sierści psiak. Psiak, który musi w tych warunkach wytrzymać i nie protestuje ani na trochę.
 
 
On wypuszcza swoich znajomych, obiecując że zaraz do nich dołączy. Parkuje tyłem, poprawiając samochód tak długo, że stwierdziłam iż sama zrobiłabym to lepiej. Dopiero, gdy jest już usatysfakcjonowany z wyniku swej ciężkiej pracy, wychodzi. Zamyka auto, ustawia alarm. Sprawdza klamkę. Psiak porusza się niespokojnie na siedzenie kierowcy, jakby z nadzieją, że jednak zostanie wypuszczony.

Nadzieja szybko gaśnie. Pan odchodzi, a psiak zostaje sam. W metalowej puszce. Przez chwilę biega od jednego siedzenia do drugiego, by w końcu ze zrezygnowaniem usiąść na swoim miejscu. To wtedy włącza się alarm. Psiak głupieje. Chowa się i długo nie chce pokazać pyska. Alarm wyje, samochód znów tańczy, a uwięzione stworzenie umiera ze strachu. Co teraz będzie? Pan na pewno nie będzie zadowolony. Jeszcze bura czeka... a przecież on nie chciał. Nie chciał zrobić nic złego. On po prostu pragnął wyjść razem ze swoim panem. 

Nie rozumiem właścicieli czworonogów. Przecież tyle się mówi o niebezpieczeństwie, jakie stoi za zamykaniem zwierzaków w tym zdradliwym więzieniu, zwanym pospolicie samochodem. Tyle się mówi, jak bardzo zwierzak cierpi będąc w tej klatce. Jest tyle kampanii - a jedną z nich możecie zobaczyć poniżej:


Czemu więc wciąż tak wielu brakuje wyobraźni? Czemu zajmujecie się wychowywaniem czworonogów, kiedy nie potraficie zająć się samym sobą? Czemu jesteście aż takimi głupcami? Pies to wielka odpowiedzialność i coś takiego nie powinno mieć miejsca! 

Może i nie jest jeszcze specjalnie gorąco, ale już teraz powinniśmy zacząć o tym myśleć. Psiaki to żywe istoty, mają swoje potrzeby.

Wiem, że sama popełniam wiele błędów z moim czworonogiem, ale do głowy nawet by mi nie przyszło, by zamykać go w aucie. Nawet jeśli wychodziłabym z niego na pięć minut. Nie i koniec. Pies to nie zabawka. Też ma uczucia. Kochajmy go za to i doceniajmy. Nie próbujmy ukarać go za coś czego nie zrobił. 

Chcesz mieć czworonoga? Włącz myślenie. To nie boli, a za to pozwoli Ci na zbudowanie wspaniałej więzi z Twoim zwierzakiem.

Trzymajcie się cieplutko, dziubaki!
Niech Maj będzie z Wami!

poniedziałek, 14 grudnia 2015

Kocham poniedziałki!

 Źródło




Poniedziałek to taki mały rozrabiaka, który daje w kość niemal każdemu i idę niemalże o zakład, że wszyscy tu obecni jak jeden mąż, choć raz powtórzyli poniższą mantrę:

NIENAWIDZĘ PONIEDZIAŁKÓW!

Dlaczego tak właściwie ich nie znosimy? Przecież to nie wina poniedziałków, że muszą oznaczać początek tygodnia przepełnionego pracą. Nie są temu winne. Gdyby ten zaszczyt padł sobotom to one stałyby się bohaterami powyższej mantry, a jednak mało kto dzisiaj powie, że sobót nie znosi. 

Biedne poniedziałki zbierają baty za naszą parszywą ludzką naturę. Naturę, która każe nam uwielbiać lenistwo, a potępiać pracę. Kiedy więc zaczyna się nowy tydzień, pełen zmagań, nic dziwnego że większość z nas przeklina ten nieszczęsny poniedziałek.

Jedynie nieliczni dostrzegli w poniedziałku coś więcej.

Poniedziałek to nie tylko początek nowego tygodnia pracy. To również nowy początek. Nowy tydzień pozwala nam na nowe postanowienia, dodatkowy czas na wypełnienie naszych marzeń. Każdy poniedziałek może okazać się punktem zwrotnym dla ludzi, którzy nie znoszą czegoś zaczynać w środku tygodnia. Często obiecujemy sobie dietę od poniedziałku, lub to że zaczniemy uczyć się czegoś nowego - od poniedziałku. Bo przecież poniedziałek jest wspaniałym dniem na rozpoczęcie czegoś wspaniałego. Na rozpalenie w sobie pasji i udowodnienie, że potrafimy uśmiechać się nawet na samym początku tygodnia.

Nie zwracajmy uwagi na negatywy. Spróbujmy choć przez chwilę pomyśleć pozytywnie i przywitajmy poniedziałek z uśmiechami na naszych twarzach. Dajmy poniedziałkom czynić swą magię i radować nas niewielkimi przyjemnościami. 

Poniedziałki da się lubić. Wystarczy jedynie im na to pozwolić.

To jak? Uśmiechy na twarzach są? Jak Wam minął poniedziałek? Coś dobrego się zdarzyło? Czekam na Wasze sprawozdania, Misiaki!

sobota, 21 listopada 2015

Niespełnione obietnice - kolejna próba zerwania z lenistwem!


Nie zliczę już ile razy składałam sobie pewne obietnice, których to wypełnienie miało mi przynieść szczęście, spełnienie, a nawet i lepsze życie. Nie potrafię też powiedzieć ile razy je złamałam, wytrwałam w mych postanowieniach miesiąc, dwa... czasem dłużej, a potem czar pryskał. Nigdy nie osiągnęłam założonego przez siebie celu.



Łamałam je tak szybko jak tylko się dało, a potem popadałam w delikatną depresję (choć to zbyt mocne słowo). Przygnębienie me trwało długo. Topiłam swe smutki w tonach czekolady, albo innego dobrego jedzenia, a potem znów wracałam do obiecywania sobie cudów niewidów. 

Obiecanki cacanki.

Tak właśnie można nazwać stan rzeczy, w który popadam za każdym razem, gdy coś sobie obiecuję. Będę pisać magisterkę 3 razy w tygodniu, będę uczyć się Japońskiego 3 razy w tygodniu, nie będę jeść słodyczy, poćwiczę i nie będę się wymigiwała od biegania zmęczeniem czy bólem brzucha (choć to ostatnie jest niezwykle denerwujące i upierdliwe). To wszystko obiecuje sobie z każdym nadchodzącym tygodniem i nie mijają 2 czy 3 dni, a ja już łamię dane sobie słowo.

Dlaczego? Czy to znaczy, że mi na tym wszystkim nie zależy? A może zabieram się za to od złej strony?

Szczerze mówiąc, jeszcze nie odnalazłam odpowiedzi na to pytanie. Część z niej prawdopodobnie leży w mej leniwej naturze. Najchętniej przeleżałabym w łóżku cały dzień, a potem następny. Obserwuję jak czas przecieka mi przez ręce i trochę mi go żal... ale tylko trochę. Odrobinkę. 

Marudzę też, że przecież tak wiele mam do zrobienia, bo przygotować się do pracy, napisać magisterkę, odkurzyć i posprzątać w mieszkaniu, a czasem i zrobić zakupy i obiad. Do tego jeszcze spacerki z psiakiem i już cały dzień uciekł. Schowało się słońce, przyszedł księżyc, a mi znów nic nie chce się robić. 

To straszne. Jakbym wpadała w kręcące się koło i nie potrafiła z niego wypaść. 

Dlatego dzisiaj przestaję sobie cokolwiek obiecywać. Zaczynam chcieć i organizować sobie czas tak by na wszystko mi go starczyło. Przestaję wylegiwać się w wyrku do 12 rano, ale wstaję tuż po przebudzeniu. Nie chcę dłużej tracić czasu. 

Mój eksperyment zaczynam już teraz, a trwać on będzie do końca grudnia. Tak na dobry początek, bo pragnę sprawdzić czy uda mi się wytrwać w tych moich mały postanowieniach. Chciałabym zaobserwować choćby i małą różnicę w mym leniwym trybie życia. Malutką, ale wielką. Dla mnie, dla mojego samopoczucia. Skończę z wielkim lenistwem i spróbuję na wszystko znaleźć sobie czas. 

Trzymajcie kciuki za to, bym zobaczyła choć malutką poprawę, która pozwoli mi przeć do przodu nawet w styczniu i lutym, a może i dłużej. Mały krok dla ludzkości, wielki dla mnie i mojego samopoczucia.

Jak się ma u Was sprawa takich obietnic? Dotrzymujecie sobie danego słowa, czy podobnie jak ja Wasz wewnętrzny leń bierze górę i często sobie odpuszczacie? Macie jakieś sprawdzone sposoby na pokonanie tego lenia? Dajcie znać co u Was, dziubaki?

środa, 11 listopada 2015

Jak to jest z tymi marzeniami?



Człowiek do życia potrzebuje niewiele. Odrobiny snu, jedzenia, trochę wody oraz tlenu, bo bez niego to ani rusz. Zaraz za tymi oczywistymi potrzebami, większość ludzi stawia marzenia. Bo przecież marzenia są niczym ten życiodajny tlen. Nadają sens naszemu życiu i ukierunkowują nas w odpowiednią stronę. Bez nich nie istniejesz. 

Czy aby na pewno?

Dziś podsłuchałam pewną rozmowę dwóch dziewczynek (wiem, że to nie ładnie, ale co zrobić - akurat mnie mijały), małych i niezbyt jeszcze przez życie doświadczonych. Tak na oko dałabym im te 11 lat. A szło to tak:

- Kiedy już będę bogata to kupię sobie tyle sandwitchów z kurczakiem ile sobie wymarzę, a ty?
- Nie wiem - wzruszenie ramion. 
- Jak to? Kupimy je razem! - zdziwionym głosem, bo przecież to takie oczywiste. - Nie masz marzeń?
- Nie wiem - kolejne wzruszenie ramion.

Mała nie wiedziała co ma odpowiedzieć. Być może jeszcze nigdy nie wpadła na to, by zastanowić się nad przyszłością. Pewnie teraz się tego nie robi, a zdania typu - gdy już będę dorosła / bogata / etc. to (...) - odeszły w niepamięć. 

Ponawiam więc me pytanie - jak to jest z tymi marzeniami? Kiedy zaczynamy marzyć? Dlaczego to robimy i po co nam one? Czemu właściwie nie możemy przyjąć, że coś jest takie jak jest i koniec kropka? Do czego dążymy?

Marzenia nadają naszemu życiu cel. Zmieniają się jednak wraz z wiekiem. Dlaczego? Czemu przestajemy o czymś marzyć? Dorastamy, powiecie. Zmieniają się nam poglądy, zainteresowania... ale co z tamtymi marzeniami? Dlaczego teraz już ich nie mamy?

 Odrzuciliśmy je lekką ręką, kiedy to pochłonęły nas te nowe, lepsze, mniej dziecinne. Tamte odeszły w niepamięć. Niespełnione, lub połowicznie spełnione. I jakoś nie jest nam żal tych mrzonek. Machamy lekceważąco ręką, nawet nie zastanawiając się nad tym głębiej.

Marzenia siedzą nam w głowach. My je napędzamy i tylko my możemy je zatrzymać. Machina ta czasem wadliwa, zakłócana przez nasze spadki nastrojów i chęci, wciąż jednak prze do przodu. Sama decyduje, kiedy posłać któreś z naszych marzeń w niepamięć. 

Czy aby na pewno marzenia są niczym tlen? Czy wspomniana wyżej dziewczynka miała prawo nie mieć marzeń bądź o nich nie wiedzieć? Może właśnie była podczas procesu zapominania o jednym z nich. Być może, kto wie?

Ja sama marzę, choć teraz wolę mówić, że stawiam przed sobą cele. Cele, które wypełniam szybciej, niż później. Wszystko zależy od mych chęci, a często niestety od lenistwa. Bo ze mnie straszny leniwiec jest.

Myślę jednak, że powinniśmy patrzeć na nasze marzenia nieco sceptycznie. Wypełniać i dążyć do nich. Oczywiście. To nie ulega wątpliwościom. Jednocześnie jednak nie popadajmy w depresję, kiedy coś nam się nie uda. Bo marzenia przychodzą i odchodzą, a życie toczy się dalej.

Źródło: 1

sobota, 7 listopada 2015

Książki, których nigdy nie przeczytam


Na pewno spotkaliście się z bestselerami, które zostały Wam polecone przez waszych przyjaciół czy rodzinę. Książki, które są znane na całym świecie i wiele osób twierdzi, że powinno się je przeczytać. Książki, do których nawet i przysiądziecie, otworzycie pierwszą stronę, przeczytać kilka rozdziałów i... odłożycie na półkę. Potem zapomnicie o tym, że mieliście je skończyć czytać i tak będą jedynie kurzyć się na waszej półce, a każdemu ze swoich przyjaciół będziecie mówili, że je przeczytaliście lub macie to w planach. 


W moim przypadku Zafon i jego tomiszcza są tego typu książkami. Słyszałam wiele pozytywnych opinii na temat tego autora. Ludzie zachwalają jego dzieła, a "Cień Wiatru" przeszedł już chyba do historii literatury współczesnej. Wiele osób twierdzi, że jest to książka świetna. Rzecz dzieje się w magicznej Barcelonie, która zachwyca swymi tajemnicami. Wszystko świetnie i pięknie... ale co z tego? Do tej książki podejść miałam kilka, ostatnie z nich z powodu wyzwania u Marty, która pisze. Wyzwania październikowego. Przeczytam co najmniej 5 książek....

Nie udało się. Przeczytałam dwie, a wszystko to winą "Cienia Wiatru", który szedł mi niczym krew z nosa. Byłam dzielna. Naprawdę. Przebrnęłam przez 300 stron tej powieści, ale nie skończyłam jej. Zakładka wciąż stoi pomiędzy stronami tego tomiszcza i nie chce się ruszyć nawet o milimetr. Powoli tracę nadzieję. Zwłaszcza, kiedy w trakcie jej czytania mą uwagę przykuwają inne tytuły i odstawiam Zafrona z powrotem na półkę.

Nie rozumiem czemu nie potrafię przeczytać tej pozycji. Być może ma z tym coś wspólnego moje nastawienie do tej książki. Nastawienie, które z całą pewnością dobre nie jest. Biorę ją przecież do ręki z lekkim westchnieniem. Wodze wzrokiem po stronach i czasem nie rozumiem co czytam, innym razem opuszczam duże kawałki tekstu, który wydaje mi się tam zupełnie nie potrzebny.

Oficjalnie więc spisuje Zafrona na straty. Jego Cienia Wiatru i Gry Anioła raczej nigdy nie poznam. Nie będę mogła się dobrze wypowiedzieć na temat twórczości tego pana i książki te dołączą do "Imienia Róży", które również kurzy mi się na półce. Nie sięgnę po nie od niechcenia. Nie przeczytam ich po raz drugi, ani trzeci.

Nie wykluczam jednak tego iż któregoś dnia po prostu po nie sięgnę i stwierdzę, że wiele straciłam przez te kilka lat, w których książki te leżały na półce. Być może. Jednak na dzień dzisiejszy zostawiam je w spokoju, być może próbując jeszcze tylko raz podejść do "Cienia", bo skoro jestem już tak daleko... być może warto skończyć?

Macie takie pozycje książkowe u siebie? Próbowaliście się do nich przekonać? Udało się, czy zrezygnowaliście z tego pomysłu tak szybko, jak pojawił się w Waszych głowach?

Źródło: 1

środa, 21 października 2015

W dżungli: kierowcy autobusów

Zostajemy wciąż w klimacie jesiennym, dzisiaj biorąc pod lupę polskich kierowców autobusów miejskich. Jestem niemalże pewna, iż nie byłabym jedyna, która została potraktowana nieciekawie przez owych osobników. Zatrzaśnięte przed nosem drzwi, przytrzaśnięta drzwiami torebka czy brak wydanego biletu, bo nie mieliśmy w portfelu drobnych to tylko nieliczne z sytuacji, które przeżyłam.


Choć przyznaję sytuacja powoli się poprawia (teraz przynajmniej mogę kupić bilet bez oglądania niezadowolonego grymasu na twarzy pana kierowcy), to wciąż najlepiej nie jest. Nie tak dawno temu, bo w zeszłą niedzielę wsiadłam do autobusu wraz z moją siostrą. Z panem kierowcą nie musiałyśmy mieć nic wspólnego, gdyż bilety zakupiłyśmy nieco wcześniej i nie byłyśmy spóźnione. Wielki plus! Miała czekać nas spokojna podróż i rzeczywiście źle nie było.

Pech jednak chciał, iż lało. Lało niemiłosiernie, a kałuże na drogach tylko zachęcały do rozchlapywania ich na biednych pieszych. I co zrobił nasz bohater odcinka? Oczywiście nie oparł się pokusie. Wjeżdżał niemal w każdą możliwą kałużę, a fala jaka powstawała osiągała około 1,5 metra wysokości. Przysięgam!

Szczęście w nieszczęściu, iż żaden pieszy nie szedł boczkiem chodnika, a jeśli już szli to akurat w miejscach bezpiecznych. Tam, gdzie kierowca musiał nieco przyhamować. Jednakże sam fakt, iż rozchlapywał tę wodę nieco mnie zdruzgotał.

Kto takiemu panu prawo jazdy dał ja się pytam? Przecież każdy kursant dobrze wie, iż jeśli ochlapie pieszego to nie otrzyma plastikowej płytki szczęścia. Panów egzaminatorów proszę o zabranie głosu! Gdzie tu sprawiedliwość? Czemu taki pan kierowca może sobie jeździć po drodze?

Innym razem (historia zasłyszana od mojej kochanej siostry) biedna studentka widząc stojący na przystanku autobus, dobiega do niego z wywalonym na wierzch językiem, puka w drzwi tuż obok pana kierowcy, a ten ignoruje jej rozpaczliwe błagania. Odjeżdża z piskiem opon ciesząc się zielonym światłem.

No dobrze, być może ta studentka się pomyliła. Spóźniła się jakieś 30 sekund, ale czy nie powinniśmy sobie pomagać? Zwłaszcza, gdy wciąż stoi autobus na przystanku? Co złego byłoby w otwarciu drzwi i wpuszczeniu takiego osobnika? Korona by z głowy spadła? Mogę już panom powiedzieć, że jedyne co by się stało, to mogliby panowie otrzymać wdzięczność od takiej osóbki...

Szkoda tylko, że tak niewielu panów kierowców to rozumie. Są panami miejskich dróg, a kiedy mogą uprzykrzyć potencjalnemu pasażerowi życie - to zrobią to. Przecież tylko utrą takiemu jednemu czy drugiemu wymoczkowi nosa. Nie zdąży na ważne spotkanie. Nie wróci tak szybko do domu i nie zrobi obiadu dla reszty domowników. Bo dlaczego to oni mają mieć lepiej niż panowie kierowcy?

Szkoda, że ten zawistny diabeł, czysta złośliwość wyłania się niemalże wszędzie. Dotknęł też kierowców autobusów i nie chce puścić choć ładnie o to prosimy.

Jakie są Wasze przygody związane z autobusami? Często nimi jeździcie, czy stawiacie na swoje własne dwa lub cztery kółka? 

Wcale się nie zdziwię... i nie przekona mnie żadna gadka o ekologiczności - autobus vs samochód? Sprawa jest przesądzona. Ja wybieram auto.

Źródło: 1