Szablon stworzony przez Arianę dla Wioski Szablonów | Technologia Blogger | X X X

piątek, 26 czerwca 2015

Czas relaksu i podróży

Słońce. Plaża. Morze. Pierwsza miłość. Szalony romans. Młodość. Wakacje. Wycieczki. Imprezy. Spokój oraz relaks. To wszystko i o wiele więcej wchodzi w skład pojęcia powszechnie znanego jako "lato". Jestem przekonana, że każdy człowiek posiada swoją własną definicję lata. Być może będą do siebie podobne, ale z całą pewnością odnajdziemy parę osobistych drobiazgów, które pozwolą na spersonalizowanie tych definicji.

No to jak? 
Do dzieła! 
Jaka jest Twoja definicja "lata"? 
Co Twoim zdaniem jest najważniejsze? 
Co Ty nazwiesz "latem"?

Dla mnie lato to czas na odpoczynek, na uśmiech nie schodzący mi z twarzy. Straszliwe upały i żar lejący się z nieba, kiedy to mam ochotę zostać w łóżku i nie ruszać się z niego pod żadnymi pozorami. Lato to również wysyp owoców, które tak uwielbiam. Czereśnie i nektarynki to moi faworyci. Zaraz potem są truskawki w swojej pierwotnej postaci. No i wreszcie to co najważniejsze - góry.

Kocham góry i choć nie wyglądam, uwielbiam po nich chodzić. Zdobywanie nowych szczytów dostarcza mi najwięcej przyjemności. Niestety od paru lat nie udało mi się do nich wrócić. Ciągle odsuwam je na dalszy plan i choć smutno mi, to ciesze się gdy tylko mogę zdobyć nawet ten najmniejszy szczyt.


Lato to również zajadanie się przepysznymi lodami. Ostatnio obok mojej ulubionej wanilii pojawił się nowy smak, który wprost rozkochał mnie w sobie. Jest nim mięta z kawałkami czekolady. Dlatego już nie mogę doczekać się przyjazdu do Wielkiej Brytanii. To kraj, w którym ten smak wprost króluje. Z całą pewnością pozwolę sobie na małe co nieco w postaci tych lodów!

No i wreszcie - lato - to czas, kiedy to mogę bezkarnie podróżować odkrywając nowe zakątki świata oraz swojego miasta. To czas wypełniony wycieczkami rowerowymi oraz przebywaniem na świeżym powietrzu.

Nie jest jednak moją ulubioną porą roku. Wielu zachwyca się wysokimi temperaturami i możliwość opalania się. Mnie wysokie temperatury nieco odrzucając, a duchota jedynie męczy. Może się to wydać dziwne, bo przecież planuję wyjazd do kraju, w którym taka kolej rzeczy jest naturalna. Cóż... może właśnie wtedy odmieni się mój punkt widzenia?

Na dzień dzisiejszy moje serce zdecydowanie zdobywa zima, a jak to jest z Wami?

~.~
To już ostatni wpis, który powstał dzięki Uli. Ja tymczasem jestem już w podróży. Wyruszyłam wczoraj po południu i zawitałam już do Niemiec. Teraz wystarczy poczekać na odpowiednią godzinę i rozpocząć to letnie szaleństwo. Trzymajcie kciuki!

czwartek, 25 czerwca 2015

Czego nikt ci nie powie o byciu blogerem?


Dawno, dawno temu w niewielkim mieście o dźwięcznej nazwie Toruń, pewna dziewczyna odkryła portal onet.pl. Dopiero odkrywała magię internetu, kiedy zakochała się w tworze zwanym "blogiem". Początkowo pisała opowiadania na podstawie japońskiego anime, by w końcu dojrzeć na tyle by rozpocząć swoją własną historię. To był ten czas, kiedy to zapragnęła napisać książkę. Nie udało się. Prace stanęły w miejscu, a ona sama rzuciła blogi w cholerę. 

Potem zdarzyło się jej poprowadzić to jeden, a to drugi blog, ale zazwyczaj szybko się nimi nudziła. To już nie było to samo co kiedyś. Stwierdziła, że być może z tego wyrosła. Zniknęła więc ze świata blogowego na kilka dobrych lat, powracając dopiero niedawno.

Podczas jej nieobecności, Polska sfera blogowa zdążyła wydorośleć i przekształcić się z raczkującego potworka w nieźle prosperującego gimnazjalistę. To już nie ta sama społeczność co kiedyś. Wyewoluowała. Zmieniła się... chciałoby się powiedzieć, że na lepsze. 

Nie jestem jednak przekonana, że tak rzeczywiście jest. To prawda, że teraz blogerzy są zdecydowanie bardziej świadomi swoich działań, tekstów. Stawiają raczej na jakość, ale z tego co zdążyłam zauważyć również na ilość. Czasem niestety jakość na tym cierpi. Jeszcze parę lat temu wystarczyło napisać jeden, no dwa teksty tygodniowo. Popularność blogera nie spadała, a czytelnicy znajdowali się sami. Teraz? To niemożliwe. Statystyki nie kłamią. Pisząc codziennie, nabijamy je przepięknie. Co drugi dzień? Zainteresowanie spada. Dziwne...
 
Jest jeszcze sprawa wszechobecnych zdjęć, które masowo zalały sferę blogową. Mam wrażenie, że współczesny bloger (i jego czytelnik) nie potrafi wyobrazić sobie wpisu bez zdjęć. Ale co z tego, że w ich postach pojawi się masa zdjęć, jeśli tekstu będzie jak na lekarstwo? Sama uzależniłam się od tej mody. Zdjęcia są po to, by urozmaicić post, by przyciągnąć czytelnika i ułatwić mu czytanie. Sprawić większą przyjemność. Wiadomo jak na zmysły działa wizualizacja. To dla mnie nowość. 
 
Parę lat temu tego nie było. Ludziom wystarczył dobrze napisany tekst, koniecznie wyjustowany i podzielony na akapity. Nie było mody na tyle zdjęć, a blogerzy nie marnowali czasu na ich obróbkę. Zajmowali się jedynie pisaniem dobrych jakościowo tekstów. Choć przyznaję, nie każdy taki był. Nie ma świata idealnego.

Być blogerem może każdy. Przecież to niezwykle proste. Wchodzimy na jedną z darmowych stron i zakładamy tam swoje miejsce w świecie. Każdy potrafi to zrobić, jednak nikt mi nigdy nie powiedział, że bycie blogerem będzie takie wymagające. 

Tutaj łączymy pasję do pisania z wielką wyobraźnią oraz zmysłem marketingowym. Niestety (a może jednak stety) na dzień dzisiejszy blogerowi nie wystarczą dobre teksty i piękne zdjęcia. Taki człowiek to chodząca orkiestra. Musi potrafić się sprzedać, stosować chwyty całkiem marketingowe. Zachęcić czytelnika do pozostania na jego stronie na dłużej i najlepiej by był aktywny na wszystkich znanych nam społecznościowych mediach.

To również jest dla mnie głupotą i kompletną stratą czasu. Znów dałam się porwać modzie i nawet stworzyłam swoją własną stronę na facebooku, byle tylko nie odstawać od innych. Przecież to ważne (przynajmniej udało się wam mnie do tego przekonać). Jednakże nie do końca wiem czy długo pociągnę z tymi mediami. Nie mam jeszcze pojęcia jak się za to zabrać i co dokładnie oznacza ten fakt. Na razie moje strony sobie po prostu wiszą i egzystują. Zobaczymy jak długo z nimi wytrzymam. Być może to one wykończą mnie pierwszą.

Dzisiaj bycie blogerem to niczym dodatkowa praca. Nic dziwnego, że tyle osób zarabia tworząc takie strony. Wkładają w nie wiele wysiłku i pragną zostać docenionymi. Mam do takich osób wielki szacunek, a jako ta początkująca blogerka (bo spójrzmy prawdzie w oczy - sfera blogowa zmieniła się tak drastycznie, że już nic nie jest takie samo) muszę się jeszcze wielu rzeczy nauczyć. Przede wszystkim stawiam na odwagę i pokonywanie swojej wrodzonej nieśmiałości. 

Dzisiaj również pozostawiam ten wpis bez żadnego zdjęcia. Używam do niego starej szkoły blogowania. Żadne wspomagacze są tutaj niepotrzebne. Myślę, że mimo iż wiele rzeczy zmieniło się na lepsze to można odnaleźć też całkiem sporo wad. Blogowanie z czasem może stać się wysiłkiem nie do zniesienia, a tego chciałabym uniknąć.

~.~

To już przedostatni wpis z serii tych od Ulki. Wracam więc do pakowania. Znikam chwilę po 16 na swoją szaloną podróż. W dwa dni do Anglii. To będzie moja najdłuższa podróż życia!

środa, 24 czerwca 2015

Magiczny moment pojawiający się tuż między dniem a nocą


Wbrew pozorom standardowe pytanie o ulubiony kolor w moim wypadku nie posiada jednoznacznej odpowiedzi. Lubię wiele odcieni błękitu, czerwieni. Uwielbiam też czerń i biały. Nie mam jakiejś dużej awersji do odcieni żółtych, a jedynym kolorem, za którym nie przepadam jest zielony.

Nie umiem więc jednoznacznie stwierdzić co jest moim ukochanym kolorem. W mojej szafie dominuje czerwień, czerń i błękit, ale to nie szafa powinna zacierać granicę między moimi ulubionymi barwami. Postanowiłam więc podejść do sprawy nieco inaczej.

Uwielbiam spoglądać w niebo. Obserwować jak jego barwa zmienia się w przeciągu całego dnia. Jest niczym sprytny kameleon. O poranku wita nas swym błękitem z delikatnymi białymi chmurami, by za kilka godzin całkowicie pociemnieć. W prosty sposób potrafi przyprawić mnie o delikatny uśmiech. Kiedy patrzę w niebo uspokajam się, a buzia sama mi się śmieje. Nie wiem skąd to uczucie, ale cieszy mnie jego obecność.


Jednakże moim ulubionym momentem jest ta chwila, kiedy to dzień chyli się ku końcowi. Ten moment, kiedy to jeszcze nie ma nocy, ale nie można go już nazwać dniem. Słońce powoli schodzi z horyzontu, a niebo barwi się odcieniami różu i czerwieni. Chmury jedynie dodają mu uroku. Ten moment, kiedy to różne odcienie czerwieni rozprzestrzeniają się jak szalone, by zaraz pociemnieć i przerodzić się w ciemną noc jest zdecydowanie moim ulubionym.

To w tym momencie się zakochałam i jego najczęściej wyczekuję. Mogę również ze spokojnym sumieniem uznać, że barwa nieba zabarwionego poprzez zachodzące słońce jest moim zdecydowanym faworytem. Żaden inny kolor tak mnie nie zachwyca!


Ten dzień wyzwania jest chyba jednym z trudniejszych dla mnie. Ula postarała się, by zapewnić mi trochę rozrywki i główkowania podczas wyzwania. Wszystkie zdjęcia są autorstwa mojej siostry. Wielkiego miłośnika fotografii, nieco nie doceniającego swojego talentu. Moim zdaniem są przepiękne. Doskonale oddały tę moją ulubioną porę dnia!

wtorek, 23 czerwca 2015

Praktyczne sposoby na zmarnowanie swojego życia


Tyle się dzisiaj mówi o kierowaniu swoim własnym życiem. Twierdzi się, że to niby my jesteśmy głównymi aktorami na jego scenie. W naszych rękach leży nasz los. To my i tylko my jesteśmy za niego odpowiedzialni. 

Przytakujemy temu potulnie głowami i staramy się zmienić. Pokierować tak swoim życiem, by spełnić swoje własne marzenia. Spróbować czegoś nowego, podróżować, a może po prostu zdać maturę i zaliczyć studia. Próbujemy chudnąć, uprawiamy sport i codziennie jemy te cholerne owsianki, które tak naprawdę wcale nam nie smakują, ale przecież tak powinno być. Tak jest zdrowo. Tego się od nas oczekuje. 

Czasem tylko w głowie zaświta nam ta jedna, nieznośna myśl, która to może zmienić wszystko. Myśl, której trudno się pozbyć. Jest niczym malutki chochlik pragnący cały ten nasz wysiłek zaprzepaścić.


Po co te nasze starania, skoro życie i tak zaplącze nam nogi i podłoży kłodę pod nogi? Po co to wszystko? Czy my w ogóle mamy jakąś szansę wyjść na prostą? Czy nasze wysiłki są tego warte?

Postanowiłam więc przyjść nam wszystkim z pomocą i stworzyć ten krótki poradnik. Nie jestem co prawda ekspertem, ale spróbuję ze wszystkich sił zobrazować to co w tej chwili w duszy mi gra. 

Oto przed państwem kilka praktycznych sposobów na to:

JAK ZMARNOWAĆ SOBIE ŻYCIE!

  1. SKOŃCZ Z BYCIEM FIT. Przecież tak naprawdę nigdy tego nie chciałeś. Po co rezygnować z jedynej przyjemności swojego życia? W jakim celu to wszystko robisz? Po co męczyć się przez kilka kolejnych lat licząc kalorie i wstając z łóżka dobrą godzinę wcześniej by przygotować sobie jedzonko? Tak naprawdę pragniesz wstąpić do pobliskiej pizzerni albo zjeść sobie smacznego kebaba, a kiedy tylko poczujesz zapach McDonalda pragniesz tam wstąpić. Nie żałuj sobie! Przecież raz się żyje i wszystko jest dla ludzi!
  2. POZWÓL SOBIE NA LENISTWO. Ciągle za czymś gonisz i w ogóle nie znajdujesz czasu dla siebie. Nie potrafisz pozwolić sobie nawet na chwilę błogiego nic nie robienia. Wszystko musi być na tip top, perfekcyjnie. Stop! Zatrzymaj się i rozejrzyj. Czy w twoim otoczeniu jeszcze ktoś tak haruje? Koleżanka z pracy oddała swój projekt trzy dni po terminie i nie dostała nawet reprymendy. Nie ma potrzeby wkładać w to wszystko tyle wysiłku. Powinniśmy przyjąć strategię "mam to w dupie" i zrezygnować z naszych obowiązków na rzecz ulubionego serialu. W końcu co się odwlecze to nie uciecze! 
  3. ZAPUŚĆ SIĘ. Nie potrzeba ci wiele makijażu. Postaw na naturalne piękno. Ubierz swój stary, powyciągany dres i zacznij dłubać palcem w nosie. Nie musisz również ciągle i na nowo układać swych włosów. Po co? Żeby ładniej wyglądać? Przecież to podobno wnętrze ma największe znaczenie! Zdecyduj się wreszcie w co wierzysz, bo zaprzeczasz samemu sobie!
  4. NARZEKAJ GŁOŚNO NA ŻYCIE. Muszę tutaj zaznaczyć, że to jeden z najważniejszych punktów tego krótkiego poradnika. Bez niego przecież ten wpis nie miałby najmniejszego sensu. Jesteś w końcu Polakiem! W twojej naturze leży narzekanie na wszystko co się rusza. Zacznij wreszcie doceniać ten dar, który otrzymałeś od swoich przodków. Rozwiń go i dodaj kilka wyszukanych słów. To zawsze dodaje powagi sytuacji, a twojego rozmówcę wmuruje w ziemię. Długo będzie musiał zbierać swoją szczękę z podłogi. To akurat mogę ci zagwarantować!
  5. ZAPUŚĆ KORZENIE NA KANAPIE. Czas na punkt kulminacyjny tego programu. Coś co będzie bardzo trudne do spełnienia, choć wydawać może się niezwykle prostym warunkiem. Czas wreszcie poćwiczyć swój zmysł nic nie robienia. To ważne, by głośno wszystkich informować o swoich celach w życiu. Trzeba tylko pamiętać, by nie robić nic poza tym. Nie wolno ci nawet pomyśleć o tym, by starać się przybliżyć do tego celu. Toż to byłaby katastrofa! Wszystkie twoje starania poszłyby na marne i musiałbyś rozpoczynać proces od samego początku. A tego raczej już byś nie chciał! Zaufaj mi. Wiem co mówię.
Teraz już wiesz jak możesz zmarnować swoje życie. Tak naprawdę wystarczy, że zastosujesz się do ostatnich dwóch punktów programu i gwarantuję ci zdobycie celu. Czyż to nie piękne? Będziesz mógł pochwalić się znajomym swoim osiągnięciem.  Wreszcie coś zyskasz! 

Pytanie tylko, czy naprawdę tego chcesz?


Teraz przeczytaj jeszcze raz wszystkie punkty tego krótkiego poradnika i obróć je o 180 stopni. Czy widzisz już swą świetlaną przyszłość? Znalazłeś to czego tak naprawdę szukałeś? Już znasz przepis na szczęście? Wystarczy tylko garstka chęci oraz dwie tony ciężkiej pracy. Zrób pierwszy krok w stronę swojego lepszego życia. Naucz się brać je w swoje ręce i rzeczywiście stań się pierwszoplanowym aktorem w tej cudownej sztuce zwanej życiem!

~.~


Źródło: 1, 2

poniedziałek, 22 czerwca 2015

10 najpiękniejszych chwil mojego życia

Czerwiec powoli zbliża się ku końcowi, a mnie czeka dość szalona końcówka tego tygodnia. Postanowiłam jednak dołożyć sobie nieco wyzwań do pełnego już koszyka i zdecydowałam się wziąć udział w ostatnim już wyzwaniu tego typu u Uli z bloga Sen Mai.

~.~

Zastanawialiście się kiedyś dlaczego gdy mamy wymienić 10 najgorszych chwil życia czy też swoich wad  to pomysły sypią nam się z rękawa i końca nie widać, a gdy już próbujemy zrobić to samo ze swoimi zaletami czy tymi pięknymi momentami to nagle w naszych głowach świeci pustka?

Dokładnie to miałam w głowie, kiedy przeczytałam temat wyzwania na ten przepiękny poniedziałek. Pustka, z której po dłuższej chwili wyłowiłam kilka pojedynczych chwil. Zastanowiłam się, co mogłabym opowiedzieć swoim dzieciom albo i wnukom (o ile kiedykolwiek takowe będę posiadała). Nie było łatwo, ale w końcu znalazłam te kilka chwil, wyjątkowych dla mnie chwil. 

Zapraszam Was w podróż po moich zakamarkach pamięci. W podróż w czasie, obowiązkowo z uśmiechami na twarzy. Gotowi? Zaczynajmy!

10 najpiękniejszych chwil mojego życia
  1. Moja pierwsza, samodzielnie przeczytana książka. Pamiętam to jak przez mgłę. Z wypiekami na twarzy wypożyczyłam swoją pierwszą książkę - "Stonoga" - lekką i przyjemną. Położyłam się na dywanie w dużym pokoju i rozpoczęłam dukanie. Tak, dokładnie. Ledwie składałam słowa w zdania, a krótką książkę czytałam straszliwie długo. Moja mama wciąż się z tego śmieje. Twierdzi, że trudno było im znieść to moje dukanie. Jednak przeżyli to i nikt nie pomarł, a na dodatek stała się rzecz niesamowita. Drzwi do mojej wyobraźni zostały otwarte. Od tamtej pory pochłaniałam książki garściami.
  2. Długie dnie spędzane u babci na słuchaniu opowieści z jej przeszłości. Uwielbiałam słuchać te niestworzone i całkiem dziwne dla mnie historie o życiu szkolnym mojej babci. O grach i zabawach, jakie wówczas panowały. O sarence, którą babcia miała przyjemność się opiekować. O tym nieznanym mi świecie. Uwielbiałam to. Zawsze słuchałam jej uważnie zajadając się w międzyczasie smakołykami, które dla mnie przygotowywała. A potem? Potem siadałam nad pustą kartką z głową pełną pomysłów i przelewałam je na papier, a ona zawsze je czytała. Była moją pierwszą fanką.
  3. Ogniska - kiedy byłam dzieckiem wiele razy spotykaliśmy się u dziadków na ognisku. Było ono takie prawdziwe, z całą rodziną dookoła ognia. Mama grała na gitarze, wszyscy śpiewali biesiadne pieśni. Były kiełbaski dobrze przypieczone i pachnące ogniem, ale i zabawy z żarzącymi się patykami. Patykami, które dzięki energicznemu potrząsaniu tworzyły magiczne wzory, niczym czarodziejskie różdżki.
  4. Rodzinne święta. Ten punkt będzie dość ogólnikowy. Nie dotyczy on jednej konkretnej daty. Ja po prostu uwielbiam tę atmosferę. Spędzanie czasu w gronie rodziny pozwala mi się zrelaksować, pośmiać, a czasem i podenerwować na wszystkich. To nic. Najważniejsze, że wciąż mogę to robić. Cieszę się z każdej chwili, a jeszcze bardziej kiedy mogę obdarować moich bliskich prezentami.
  5. Wybór wymarzonego liceum. Wypadło na Liceum Ogólnokształcące nr I im. Mikołaja Kopernika, klasa o profilu matematyczno-informatycznym. Mimo moich 155 punktów uzyskanych z testu gimnazjalnego oraz ocen, bałam się że mogę się tam nie dostać. Obawiałam się tego momentu, kiedy trzeba będzie sprawdzić wyniki. Nie miałam jeszcze internetu w domu, toteż wyniki sprawdzałam u taty w szkole. Serwer był przeciążony i nie było to proste zadanie. W końcu jednak się udało, a ja poczułam wyraźną ulgę. Dostałam się. Uśmiech nie schodził mi z twarzy jeszcze długie godziny. Potem poszliśmy nawet upewnić się czy to prawda, sprawdzić listy przyjętych. Moje nazwisko wisiało sobie dumnie pośród 34 innych szczęściarzy wybranych do tej klasy. To liceum było moją pierwszą świadomy decyzją. Jedną z tych najważniejszych do tej pory.
  6. Bieszczady. Zakochałam się w nich od pierwszego wejrzenia, a było to na wycieczce klasowej w liceum. Uwielbiam góry, ale Bieszczady wskoczyły na pierwsze miejsce w mojej klasyfikacji już pierwszego dnia pobytu tam. Wówczas jeszcze nie wyeksploatowane tak jak teraz, mniej popularne niż Tatry i tym samym z mniejszą liczbą ludzi na szlakach. Teraz z całą pewnością się to zmieniło. Czar tych gór zostanie ze mną na długo i chętnie do nich wrócę, kiedy tylko nadarzy się taka okazja.
  7. Zdany egzamin na prawo jazdy i pierwszy raz za kółkiem. Na drugie podejście do egzaminu praktycznego poszłam z miną nietęgą. Stres zjadał mnie niemiłosiernie, ale miałam wsparcie przyjaciółki. Wsiadłam i nie do końca nawet pamiętam jakie manewry musiałam wykonać. Jedyne co zapadło mi w pamięć to jazda za traktorem na rondzie, dzięki czemu spokojnie 10 minut egzaminu straciłam... a potem? Radość wielka! 
  8. Zmiana kierunku studiów. Straciłam trzy lata na studiach, których nawet nie lubiłam. Potem wreszcie odważyłam się schować swoją dumę do kieszeni i zmienić je na mój obecny kierunek. Była to jedna z tych lepszych decyzji mojego życia. Cieszę się, że miałam tyle odwagi, bo wreszcie czuję że żyję (choć strach przed rozpoczęciem nowych studiów był wielki - a wiązał się z miastem, w którym to miałam studiować. Nie od dziś przecież wiadomo, że Bydgoszcz i Toruń nie pałają do siebie miłością).
  9. Samodzielny wyjazd za granicę do pracy. Udowodniłam sobie wówczas, że jestem w stanie poradzić sobie nawet w najtrudniejszych momentach. Wiele potrafię zrobić, kiedy muszę. Bez niczyjej pomocy, zdając się jedynie na swoje możliwości. To dodało mi wiele pewności siebie, a ponadto złapałam bakcyla podróżowania!
  10. Pierwszy raz w samolocie. Obawiałam się tego pierwszego lotu, ale szybko okazało się, że nie miałam czego. To było coś niesamowitego, kiedy to dryfuje się pośród chmur. Ta wielka, stalowa maszyna zanurza się w nich raz za razem, a ty masz wrażenie jakbyś mógł je dotknąć. Uwielbiam zaglądać przez okno i obserwować chmury, ale jeszcze piękniejszy jest zachód słońca, kiedy znajdujesz się pośród nich. Coś czego nie da się opisać słowami. To po prostu trzeba zobaczyć.
No i stało się. Miałam ogromny problem z wyborem tych najlepszych momentów mojego życia. Najciekawszych chwil, uczuć czy ludzi, których poznałam. Dodałabym do nich jeszcze dwa dodatkowe punkty - moja pierwsza manga (bo to od nich zaczęła się moja przygoda z Japońskim, która trwa po dzień dzisiejszy i jakoś nie chce się skończyć) oraz filmy Disneya (które to zajmowały wielką część mojego dzieciństwa, do teraz pamiętam jak bardzo płakałam, kiedy Mufasa ginie i myślę że nawet dzisiaj bym to zrobiła). 

 
Ile tych dobrych chwil swojego życia potraficie sobie przypomnieć na poczekaniu? Zdradźcie swój sekret. Które chwile najbardziej zapadły wam w pamięci? Co przeważa?
Wkradło mi się do posta małe przypomnienie. Już jutro Dzień Ojca. Co szykujecie dla swojego taty?

Źródło: 1 , 2

sobota, 20 czerwca 2015

Piątkowy miszmasz na sobotni wieczór #9

Wreszcie mam sesję za sobą! Oficjalnie jestem wolna do pierwszego października, a potem przeżyć jeszcze rok i skończyć ostatecznie ze studiowaniem. No chyba, że kiedyś znowu coś mnie trafi i uznam, że przecież studiować nie było przecież aż tak źle.

Zaczynam jednak zauważać tendencję spadkową chęci w miarę upływu lat. Teraz już najchętniej rzuciłabym studia i machnęła na nie lekką ręką. Nie uczę się na nich nic nowego, a kolejny rok jawi się jako ten zmarnowany. Doszłam również do wniosku, że robię studia dla papierka. Dla tego upragnionego magistra. Żeby mieć go już w kieszeni i niczym się nie martwić. W razie potrzeby zawsze można nim machnąć przed oczyma pracodawcy.

Czy Wy też miewacie takie odczucia dotyczące swoich studiów, a może jestem wśród nich odosobniona?

~.~


W tym tygodniu również miałam ostatnią lekcję w szkole językowej, dzięki której stałam się "pełnoprawnym nauczycielem". Dostałam swoje pierwsze kwiaty i czekoladki w podziękowaniu za cały rok. Poza tym otrzymałam również szczere opinie o tym co było dobrze, a co niekoniecznie i ku mojemu zdumieniu raczej nie odnalazłam tych złych opinii. Udowodniono mi, że jednak aż tak złym nauczycielem nie jestem. Nie wiem tylko czy mam się śmiać czy płakać, bo uaktywniły się moje geny nauczycielskie.

~.~


W tym tygodniu otrzymałam też list od mojej listownej przyjaciółki - Chalani - która to mieszka w Sri Lance. Jest bardzo ciepłą osobą o złotym sercu. Posiada całkiem przyziemne przyjemności i jest głęboko wierząca. Nie wiem dokładnie jaką rolę odgrywa, w życiu wszystkich tam mieszkających ludzi, chrześcijaństwo ale ona wydaje się być wyjątkowo na tym punkcie uczulona. 

Wraz z długim listem otrzymałam od niej książkę, kilka zdjęć, bransoletkę, kolczyki, pocztówki oraz orzeszki polane słodkim karmelem (które były całkiem niezłe acz jeśli chodzi o mnie to trochę za słodkie). Uwielbiam próbować smaków dostępnych w innych krajach i taka wymiana listami z innymi pozwala mi na to. 

Miałam już przyjemność smakować prawdziwej japońskiej herbaty oraz czekolady. Australijskiej czeko-rurki, która teraz i w Polsce się pojawia (a przecież długo jej nie było) i paru innych przysmaków. To całkiem niezła podróż dla kubków smakowych, jak i w przyszłości na pewno próba własnych umiejętności kulinarnych - bo przecież kiedyś na pewno wypróbuję te wszystkie przepisy, które od nich dostaję!

~.~

Jak Wam minął ten ostatni tydzień przed kalendarzowym latem? Sesja zdana? Rok szkolny już też prawie dobiegł końca, więc na pewno się z tego cieszycie. Ostatnie poprawki ocen zaliczone? Wakacje już zaplanowane i zapięte na ostatni guzik?

czwartek, 18 czerwca 2015

Rodziny się nie wybiera

 Kiedy między kobietą a mężczyzną dochodzi do stosunku płciowego, istnieje szansa na utworzenie nowego życia. Niewinnej istoty dorastającej w łonie kobiety bite dziewięć miesięcy. Stworzenia czującego i rozumującego. Nie istotny wydaje się wiec fakt, czy ów kobieta kocha swojego partnera, czy też nie. Nie ważne jest również to, czy uprawiała seks pod wpływem chwili uniesienia z dopiero co poznanym mężczyzną. To wszystko jest mało istotne dla tego małego bytu. Ono nie ma jeszcze prawa wyboru.

W ten sposób już na samym starcie niektóre dzieciaki mają gorzej od innych. Rodzą się bowiem w rodzinach niepełnych, nastoletnich, czy jeszcze gorzej - patologicznych. Kochają swych rodziców bezwarunkowo. Nie ważny jest dla nich fakt, że tatuś bije, a mamusia puszcza się na lewo czy prawo. One tylko pragną miłości. Niczego więcej.

Człowiekowi wychowującemu się w jednej z tych dysfunkcyjnych rodzin brakuje pewności siebie. Mają zaniżone poczucie własnej wartości i nie wierzą we własne możliwości. Oczywiście nie tyczy się to wszystkich, bo wcale nie powiedziane, że samotni ojcowie czy matki nie potrafią dobrze wychować swojego dziecka. Co to, to nie.

Nie zrozumcie mnie źle. To o czym tu wspominam tyczy się tylko i wyłącznie rodzin, w których jedno z rodziców topi smutki w kielonku wódki albo też używa przemocy na innych członkach rodziny. Chodzi mi również o te rodziny, które nie radzą sobie z wychowywaniem dzieci. Te biedne nastoletnie matki, które chcąc nie chcąc w końcu wpadają w depresję i nie potrafią się z niej pozbierać. Przykłady takich rodzin mogłabym tu mnożyć, ale nie w tym rzecz. Sami sobie dopowiedzcie co tam jeszcze chcecie.

To niewinne stworzenie, mały obywatel, nie ma prawa głosu. Nie rozumie jeszcze co się dzieje w jego domu i dlaczego jego rodzice różnią się od innych. To stworzenie pragnie jedynie ich miłości. Chce być zauważone i docenione. Często zamiast tego dostaje zimny prysznic na głowę. Od maleńkości musi uczyć się, jak to jest mieć twardą dupę. Właściwie nie ma dzieciństwa. Dorasta nieco szybciej od swoich rówieśników lub też robi coś zupełnie odwrotnego - wchodzi w używki, przeklina i awanturuje się. Dlaczego? Bo przecież jego rodzice również tak robią! Nie posiada innego wzorca, a gdy już inny dostaje - bardzo trudno jest mu wyrwać się z długo używanego wzorca.

Tak samo jest ze wszystkimi używkami oraz naszymi nawykami. Bardzo ciężko jest zmienić swoje życie. Zmienić złe nawyki na te lepsze. Teoria brzmi pięknie, ale na pierwsze sukcesy trzeba sporo czekać. Dlatego tak trudno jest takim dzieciom przyznać, że ich rodzina nie jest idealna. Tak trudno jest im zmienić swoje postrzeganie świata. Nie wiedzą jakimi wzorcami powinni się posługiwać. Często więc same kopią pod sobą doły, w które ochoczo wpadają.

To właśnie dzieci z takich rodzin najczęściej stają się wampirami energetycznymi. Pytają o rady, żalą się ze swoich problemów, a raczej rzadko próbują coś w swoim życiu zmienić. Albo i próbują, ale każde niepowodzenie wpędza go w jeszcze większe poczucie beznadziei. Nie potrafią nawet spojrzeć sobie w twarz. Nie widzą tego światełka w tunelu.

Ja sama miałam to szczęście urodzić się w normalnej, kochającej rodzinie. Co ciekawe nie jestem jakoś specjalnie pewna siebie i mam wiele kompleksów, o których pewnie jeszcze sama nie wiem. Mimo tego, że moja rodzina nie jest idealna - kłótnie i poróżnienie na wielu płaszczyznach życia to u nas codzienność - to mimo to nie zamieniłabym jej na żadną inną. Uważam, że miałam niezwykłe szczęście urodzić się akurat w tej rodzinie. Cieszę się mogąc nazwać właśnie tych ludzi rodzicami. Jestem szczęściarą!

Natomiast dzieci z tych mniej normalnych rodzin nie są wcale gorsze. Faktycznie, mają słabszy start w życie. Nie wyniosą z domu takich wartości, jakie powinni. Często boją się później własnego cienia, a sprawa usamodzielnienie pozostaje w ich bujnej wyobraźni. Mimo to i oni są wdzięczni swoim rodzicom. Gdzieś głęboko w sercu wierzą, że ich miłość zostaje odwzajemniona. Wkładają wiele wysiłku w swoją zmianę i kiedy w końcu coś pójdzie po ich myśli, odczuwają ten sukces sto razy silniej niż reszta z nas. Co więcej, potrafią cieszyć się z najdrobniejszych rzeczy, co jest cenną umiejętnością, której czasem im zazdroszczę.

Rodziny nie możemy sobie wybrać, ale wszystko inne i owszem. Wybierajmy więc mądrze i starajmy się przeżyć swoje życia jak najpełniej. Tak naprawdę nie liczy się start, tylko późniejsze nasze decyzje. Nasz wkład w kształtowanie swojej własnej osoby. Bądźmy sobą i nie dajmy się zwariować. Jeśli jednak coś pójdzie nie tak, zróbmy krok wstecz i zacznijmy od nowa!

Za co cenicie swoich rodziców?

poniedziałek, 15 czerwca 2015

Życie jest małą ściemniarą


Budzisz się któregoś dnia i nie możesz wstać z łóżka. Nie potrafisz zmusić się do zrobienia nawet najmniejszego gestu by wyjść z łóżka. Zamykasz oczy i pragniesz jedynie zniknąć. Swoje życie spisałeś już na straty. Nic ci w nim nie wychodzi, a jedynie wszystko zwala ci się na głowę. Masz piękny czerwiec, słońce kusi cię swoimi promieniami do wychylenia głowy na zewnątrz, ale wiesz, że gdy tylko to zrobisz pochłonie cię wir pracy.

Zakrywasz się więc kołdrą po sam nos i udajesz, że cię nie ma. Może jeszcze zaczniesz kombinować, jak tu wymiksować się od konieczności ruszenia swoich czterech liter do pracy. Pewnie nawet jesteś w stanie skombinować sobie L4, ale co ono Ci da? 

Wymiksujesz się z pracy i odpoczniesz? A co z Twoim życiem? Chcesz się wymiksować z życia? Jedynym na to sposobem jest śmierć, ale Ty nie masz na to odwagi. I całe szczęście! Niech Ci przez myśl nawet to nie przechodzi! 

Śmierć oznacza definitywny koniec. Nie będziesz mógł na nowo zalogować się do życia. To nie gra, w której wstajesz z martwych ile razy tylko sobie tego zapragniesz. Przekichana sprawa. Doskonale zdaję sobie z tego sprawę. 
Życie nie jest łatwe.

Wiele razy rzuca nam kłody pod nogi, śmiejąc się pod nosem. Obserwuje nasze upadki z dziką satysfakcją zacierając ręce, kiedy to jesteśmy na skraju załamania nerwowego. To wredne życie robi wszystko, by zmusić nas do kapitulacji.

Co więc możesz zrobić?

Ktoś mi kiedyś powiedział, że póki się nie poddasz, możesz zrobić wszystko. Dopóki wstajesz po każdym upadku, mozolnie pokonujesz kłody często ścierając sobie przy tym dłonie i kolana. Dopóki walczysz, możesz odmienić swoje życie. Dopóki nie pozwolisz mu sobie wmówić, że nie ma już innej drogi działania, poradzisz sobie. 

A wiesz dlaczego?

Bo jesteś człowiekiem. Istotą rozumną, zawsze skłonną do działania. Jesteś uparty i choć może jeszcze nie zdajesz sobie z tego sprawy, to gdzieś tam podświadomie już wiesz: 

TY JESTEŚ PANEM SWOJEGO ŻYCIA. 

Złap więc je obiema swoimi rękoma. Trzymaj się go mocno i na przekór wszystkiemu uśmiechaj się szeroko. To Twoje życie. Zobacz jakie jest piękne. Coś ci nie wyszło? Nie szkodzi, po to właśnie zawsze nadchodzi nowy dzień, który jest niczym niezapisana kartka. 

Złap za długopis i działaj. Szalej. Spełniaj samego siebie. Przejmij kontrolę nad swoim życiem i ciesz się każdą chwilą. Daj mu popalić i wyciśnij jak cytrynę!

Czasem nachodzą mnie dni, kiedy mam wszystkiego dość. Wtedy właśnie staram się wyjrzeć przez okno i nabrać nowych sił. Biorę kilka głębokich oddechów i wracam do zwariowanego życia. Jest ono tylko moje i nie zamieniłabym go na żadne inne. 

Jak to jest z wami? Co robicie, kiedy nie macie już sił by wstać z łóżek? Kiedy wszystko zaprzysięga się przeciwko wam?

Źródło: 1

sobota, 13 czerwca 2015

Piątkowy miszmasz na sobotni wieczór #8


Czerwiec ucieka mi jak szalony. Jeszcze nie tak dawno martwiłam się nadchodzącą sesją, teraz pozostały mi dwa ostatnie egzaminy. Najgorsze już za mną, a te które nadejdą są jedynie formalnością (a przynajmniej takie odnoszę wrażenie... jak będzie w rzeczywistości - okaże się już niedługo). 

~.~


Ten tydzień rozpoczął się niewinnie. Profesor zdecydował się odwołać poniedziałkowy egzamin, na cztery godziny przed nim, oraz przenieść go na kolejny tydzień. Możecie wyobrazić sobie moją wściekłość, bo o ile brakiem egzaminu w ten konkretny dzień za bardzo się nie przejęłam, to faktem że specjalnie wzięłam wolne w pracy, by go napisać,  i owszem. Termin, który wykładowca wyznaczył na drugie podejście do sprawy znów kolidował z moją pracą. Na szczęście okazał się być człowiekiem i pozwolił mi przyjechać w poniedziałek rano. Mam tylko nadzieję, że da mi test do pisania a nie będzie pytał. 

~.~

Prostak, cham, wieśniak. Takie określenia można spotkać na prawo i lewo. Odnoszą się one najczęściej do panów średniego wieku, którzy upodobali sobie wyjątkowo upierdliwe hobby. Ich komentarze rzucane w wiatr, gdy tylko zobaczą kobietę potrafią prowadzić w niemałe kompleksy. I mnie spotkała ta wątpliwa przyjemność zaznajomienia się z jednym z nich. Choć może "zawarcie znajomości" to trochę zbyt dużo powiedziane, gdyż ta nasza znajomość trwała co najwyżej piętnaście sekund. Mimo to, pan prostak postanowił zrównać mnie z ziemią jednym zdaniem. Zasugerował mi, iż mogłabym trochę schudnąć. Wiedział gdzie nacisnąć, by zepsuć mi humor na parę chwil.

No właśnie. Trwało to tylko kilka chwil, gdyż szybko doszłam do wniosku, że przecież go nie znam. Nie powinno mnie interesować co o mnie sądzi obcy spotkany na ulicy. Zwłaszcza ktoś taki jak ten pan.

Jak to się dzieje, że tacy ludzie wciąż chodzą po tym świecie? Zamiast patrzeć na siebie i zauważać swoje wady, oni twierdzą, że są najlepsi a wszyscy inni mają problem. Zastanawiam się, czy przypadkiem pod tym względem nie mają racji. Może właśnie takie podejście powinniśmy mieć do siebie? Ja jestem najlepszy i nie widzę nic poza czubek mojego nosa? Czy życie nie byłoby łatwiejsze?

~.~
 
http://www.internationalprojects.com/en/

International Project (IP), z którymi jadę do pracy, wreszcie dali mi znać. Muszę przyznać, że już zdołałam zapomnieć jak to się z nimi współpracowało. Teraz od nowa mam okazję podziwiać cudowny burdel, a nawet jeszcze nie jestem na miejscu. Zamieszanie związane z autobusami i fakt, że będę podróżować bite dwa dni zanim dotrę do miejsca docelowego - Exeter, wcale nie napawa mnie optymizmem. Jednocześnie wiem, że nie będzie znowu tak źle. Atmosfera na miejscu wynagrodzi wszystkie trudy, a satysfakcja pozostanie na długie dni.

~.~


Spotkała mnie miła niespodzianka. W drzwiach stanął listonosz z paczuszką dla mnie. Zdziwiłam się szczerze, bo przecież niczego nie zamawiałam. Okazało się, że to żel pod prysznic Luksji (trafił mi się ten prawy). Przypomniałam sobie, że brałam udział w takim konkursie, ale nie miałam pojęcia o wygranej. Organizatorzy nieco w tym wypadku szwankują. Żel pachnie cudownie! Kąpiel wraz z nim relaksuje!

~.~

Zostało mi 12 dni do wyjazdu. Niewiele. Jestem już na półmetku jeśli chodzi o przygotowywania do niego. Teraz czekam jedynie na paczuszkę od nich z gadżetami firmowymi, które muszę ze sobą mieć oraz na telefon na tak zwany 'briefing' dotyczący całego zamieszania związanego z tą koszmarnie długą podróżą do Anglii.

~.~

Upał mi doskwiera, a duchota sprawia że mojemu psiakowi nie chce się spacerować! Tym optymistycznym akcentem kończę i tuptam do nauki!

Jak Wam minął tydzień? Pojawiły się jakieś miłe niespodzianki? Już po sesji? Wakacyjne plany są? Gdzie wyjeżdżacie?

czwartek, 11 czerwca 2015

Marzyć każdy może, ale czy każdy potrafi?


Ludzie są niezwykle skomplikowanymi istotami, którzy marzeniami otaczają się niczym bańką mydlaną. Ma ona im pomóc w trudach codziennego życia. Być wyznacznikiem celu, który planują osiągnąć i jednocześnie wymówką, kiedy ktoś zapyta ich o to czego pragną. Statystyczny człowiek nie jest pewien co chce osiągnąć w swoim życiu. Nie ma bladego pojęcia, którą ścieżką podążyć, bo przecież 18 lat to zdecydowanie za mało czasu, by poznać się od podszewki. Ba! Jestem niemalże przekonana, że i 50 lat ku temu może nie wystarczy. 

Zazwyczaj więc podążamy ślepo. Czasem wierząc w swoje własne umiejętności i wybierając studia, na których będziemy rozwijać swoją pasję. Innym razem, decydujemy się na drastyczny krok, który nasze marzenia odsuwa, gdzieś na bok. Wybieramy realistyczną wersję samych siebie. Taką, która zadowoli nie tyle nas samych, co naszych rodziców i społeczeństwo. 

Rezygnujemy z marzeń, nieco na siłę zastępując je nowymi. Staramy się samych siebie przekonać, że tak jest dobrze. Tak powinno być. Przecież to właśnie oznacza dorosłe życie. Kompromisy, do których do tej pory nie musieliśmy się przyzwyczajać, teraz stają się naszą rzeczywistością. 

A co potem?

Pot, łzy i zgrzytanie zębami. To jedynie niektóre symptomy choroby porzuconych marzeń. Gdzieś ucieka nam ta dziecięca beztroska. Zostaje wyparta poprzez szarą rzeczywistość. Świetna zamiana, doprawdy! Marzenia? A co to takiego? Już dawno przestaliśmy wierzyć, że coś takiego istnieje. To tylko nasza wybujała wyobraźnia. Rozdział, który zamknęliśmy na kłódkę, a klucz porzuciliśmy na dnie swojego serca. Nawet gdybyśmy chcieli, mielibyśmy problem z odnalezieniem go.

Ale to przecież na tym polega dorosłość! Nie daj sobie wmówić, że jest inaczej! Musisz, no po prostu musisz, wreszcie się obudzić! Marzenia są dla dzieci! 

A co jeśli znajdzie się osoba, uparcie dążąca do swoich marzeń? Co jeśli wśród nas wciąż jest ktoś, kto potrafi odnaleźć klucz i powoli acz uparcie otwiera zardzewiałą kłódkę? Obserwujemy takiego osobnika z zaciekawieniem, które wraz z jego sukcesami przeradza się w zazdrość, złość i frustrację. Dlaczego to on ma wygrać swoje życie, a nie ja?!

Odpowiedź jest zaskakująca w swej prostocie. To on zrobił krok ku swoim marzeniom. To on zdecydował, że chce skończyć ze swoją szarą rzeczywistością i to wreszcie on w pocie czoła, czasem nadal zgrzytając zębami, dąży uparcie do swojej lepszej przyszłości. Ma satysfakcję z każdego, nawet najmniejszego kroku, który udaje mu się zrobić na przód i nie poddaje się, po mimo wyskakujących mu pod nogi kłód. 

On już jest zwycięzcą! On już wygrał swoje życie, a co zrobisz Ty? Pozostaniesz w swojej szarej rzeczywistości, czy podwiniesz rękawy i przygotujesz się do swojej walki? Żmudnej i długiej, ale gwarantuję Ci, że nigdy nie będziesz jej żałować. 

Uśmiechnij się, odnajdź klucz, otwórz zardzewiałą kłódkę, odśwież swoje marzenia, spraw co musisz zrobić by się spełniły, a potem... DZIAŁAJ!


Ja odebrałam i była to najlepsza decyzja jaką podjęłam w swoim życiu. Zdecydowałam, że nie pozwolę moim marzeniom pozostać w zawieszeniu. Zrobiłam już ku nim pierwszy krok, ale długa i wyboista droga mnie jeszcze czeka. Wierzę jednak, że już się nie poddam. W końcu osiągnę to, czego przez całe życie pragnęłam i wiem, że i Tobie się to uda. 

Uwierz, bo od tego wszystko się zaczyna!

~.~

Ten wpis bierze udział w Karnawale Blogowym Kobiet (http://karnawalblogowykobiet.pl/). Tematem #4 edycji, zaproponowanym przez Agnieszkę Grześków (http://AgnieszkaGrzeskow.pl/) są Marzenia. Więcej o tej edycji Karnawału znajdziesz tutaj.
 

poniedziałek, 8 czerwca 2015

Smaki dzieciństwa - ziemniaki w mundurkach

Ziemniaki są najczęściej pojawiającym się warzywem na naszych stołach, a ja? Ja za nimi nie przepadam. Zdążyły mi się znudzić i w tej podstawowej formie ich nie przełknę. Tej gotowanej, polanej sosem lub z masełkiem. Nie potrafię przekonać samej siebie do tej formy ziemniaczków.

Dzisiaj jednak zainspirowana wpisem Niny postanowiłam dać im kolejną szansę. Postawiłam na ziemniaczki w mundurkach, które to uwielbiałam będąc dzieckiem. Pamiętam, choć jak przez mgłę, te ziemniaczki wyciągane z piekarnika z chrupiącą skórką oraz rozpływającym się masełkiem na wierzchu. Coś wspaniałego. Ich zapach wciąż mi towarzyszy. 

Zakasałam więc rękawy i ruszyłam do kuchni. Efekt przeszedł moje najśmielsze oczekiwania, choć na zdjęciach tego nie widać, to smak był cudowny. Smakowało zdecydowanie na więcej, ale ziemniaków w domu znalazłam tylko 6 sztuk. Dlaczego, gdy tylko najdzie mnie na coś ochota to w kuchni nie ma tego czego potrzebuję, albo jest tego zdecydowanie za mało? Przeczuwam tutaj okropny podstęp!

Prosty przepis na ziemniaki w mundurkach z czosnkiem.


Składniki:
- ziemniaki,
- 4 ząbki czosnku,
- masło,
- opcjonalnie: sól, pieprz oraz starty ser.
 
Dokładnie szorujemy ziemniaczki i suszymy je ręcznikiem. Następnie nacinamy je w odstępach mniej więcej na 5mm wgłąb ziemniaczka. Czosnek kroimy na drobne paseczki, po czym nadziewamy nim ziemniaki. Uff! Najgorsze już za nami. Teraz czeka nas jedynie czekanie w mękach piekielnych aż ziemniaczki będą gotowe! Czekamy bitą godzinę, kiedy te pieką się w 200 stopniach w otchłaniach naszego piekarnika. Leżą sobie spokojnie w wysmarowanym masełkiem żaroodpornym naczynku i spokojnie dochodzą. Po 30 minutach należy je wyjąć i jeszcze raz posmarować masełkiem. Wszystko po to, by w efekcie końcowym chrupała nam skórka!
Po wyjęciu ziemniaczków z piekarnika, poczułam jak ślinka sama mi cieknie. W efekcie nie byłam nawet w stanie zrobić im porządnych zdjęć. Szybko zniknęły z talerzyka, a każdy domownik miał inną technikę zajadania. Masełko i ser obowiązkowo na wierzchu, ale potem nasze zdania różniły się odrobinę. Jedni woleli ziemniaczków nie solić, inni zdecydowali, że bez soli to jednak nie to samo.

Ja, o dziwo, należałam do tej grupy, która posoliła ziemniaczka. Nie żałowałam swojej decyzji ani przez chwilkę. Wyborne i jakże proste danie, choć odrobinę czasochłonne. Mimo to sprawia wielką radość i niejako zmusza do powrotu myślami do dzieciństwa.

Te ziemniaczki z całą pewnością będą gościły u nas w domku częściej!

niedziela, 7 czerwca 2015

Wędrując po dżungli - studia!


Wiele razy słyszałam, że studia to najpiękniejszy okres w życiu człowieka. Jesteśmy jeszcze młodzi, piękni i wydaje nam się że możemy wszystko. Cieszy nas dopiero co pozyskana wolność, która niestety często przyprawia o zawrót głowy. Wówczas już tylko czeka spadek na samo dno i powolna próba powrotu do pionu. To na studiach dowiadujemy się, że trzeba mieć twarde tyłki, bo nie wszystko w życiu jest tak kolorowe jak nam się do tej pory wydawało. Ten okres to czas szalonych imprez oraz porównywalnie szalonego zakuwania tuż przed sesją, którą popularnie określa się Systemem Eliminacji Studentów. Wiele jest w tym określeniu prawdy niestety. Bo jak inaczej uczelnia pozbędzie się niechcianą setkę studentów, którą rekrutowała ponad stan? 


Niestety takie przypadki zdarzają się często. Sama miałam okazję uczestniczyć w jednym z nich. Politechnika Gdańska, na kierunek zarządzanie, nabrała sobie 350 studentów, a jak się później okazało, liczba ta nie powinna przekroczyć 300. Niby niewiele, ale jednak. Pięćdziesiąt pierwszorocznych było skazanych na odrzucenie tuż po pierwszej... no ewentualnie drugiej sesji egzaminacyjnej. Tak też się stało. Liczba grup spadła z 9 do 7. Wszystko wróciło do normy.

Nasuwa się więc pytanie po co tak oszukiwać młodych ludzi? Czemu gwarantować im świetlaną przyszłość, jeśli później chce się ich odrzucić? Pieniądze są tutaj jedyną odpowiedzią. Niestety świat goni za mamoną, a uczelnie wyższe nie pragną się wyróżniać na tle innych. Zresztą skąd niby miałyby pieniądze na rozwój? Przecież studenci pragną najnowocześniejszych sprzętów oraz dobrych wykładowców (najlepiej pasjonatów w swych dziedzinach). To wszystko kosztuje! No to co? Jedziemy! Rekrutujemy naiwne jeszcze dzieciaki. Z całą pewnością znajdzie się jakiś frajer, który to zapłaci sowitą kasiorkę za możliwość zdawania egzaminu po raz kolejny. A może nawet powtórzy cały przedmiot? 

I tacy frajerzy rzeczywiście się znajdują. Sama byłam jednym z nich. Moja duma nie pozwalała mi rezygnować. Nie chciałam zawieźć swoich rodziców. W końcu czegoś się ode mnie oczekiwało. Nie mogłam tak po prostu odpuścić. Brnęłam w to dalej, aż w końcu nadeszła ta chwila realizacji. Zrozumiałam, że to wszystko nie ma sensu. Tylko się męczę, a oni i tak nie zamierzają mnie przepuścić. Mało tego! Miałam wrażenie, że mikroekonomię to ja już mam w małym paluszku, a mimo to wciąż oblewałam ten cholerny egzamin. Nie było mi wtedy wcale do śmiechu.

Znam również inne przypadki. Nie szukając daleko - toruńskie UMK. Niegdyś świetna uczelnia, renomowana. Każdy chciał ją skończyć. Teraz plasuje się gdzieś w połowie stawki. Niby nie najgorzej, a jednak... spadek ten jest wyraźnie odczuwalny. 

Weźmy zatem pod lupę sytuację autentyczną. Wydział prawa. Pierwszy rok. Sesja na koniec pierwszego roku. Ambitna studentka, pracowita, która nie opuściła niemal żadnego wykładu. Zawsze przygotowana i gotowa do działania. Zdobywa wszystkie zaliczenia, a potem podchodzi do egzaminów. I tu rozpoczynają się schody. Napotyka na swojej drodze Historię Powszechną. Dzielnie walczy. Odpowiada na wszystkie pytania. Jest przekonana, że odpowiedziała dobrze.... i nie zdaje. Zdziwiona pisze do profesora. Chce się z nim zobaczyć i obejrzeć pracę. Idzie nawet na dyżur, ale profesor nie zamierza się na nim pojawić. Odpowiada jej za to na maila i robi to w sposób karygodny. 

Przyjął jej prośbę o wyjaśnienie jako atak na samego siebie. No bo jak to tak! Podważać jego zdanie?! Jego?! Kto tu jest w końcu profesorem?! On, czy ta nędzna dziunia, która jedynie domaga się sprawiedliwości?! Nie będzie tu mu taka podskakiwała. 

Dziewczyna nigdy już nie miała okazji sprawdzić co było powodem jej oblania. Zaskoczył ją nieco fakt, iż jej koleżanka, która weszła na egzamin kompletnie nieprzygotowana i odpowiedziała jedynie na trzy pytania, uzyskała zaliczenie. O co w tym wszystkim chodzi? Ano właśnie... najprawdopodobniej pan profesor żonglował pracami. Te, które spadły na podłogę zostały oblane. Reszta zaliczone. Proste? Bardzo! 

Muszę również przyznać, że to całkiem ciekawa taktyka. Tak więc, drodzy edukatorzy, rozpocznijmy uprawiać żonglerkę. Profesorowi uchodzi to na sucho, więc może i przyszłemu magistrowi ujdzie. 

Studia to świetna szkoła życia oraz dżungla charakterów. Nigdy nie możemy być pewnym tego co się zdarzy i co nas spotka za rogiem. Czasem będzie to miła niespodzianka, przy której rozwiniemy nasze skrzydła. Jednak częściej będziemy utwierdzać się w przekonaniu, że twarda dupa to warunek konieczny w dorosłym życiu. Trzeba również wziąć poprawkę na wszystkich dziwnych profesorów, którzy mają swoje widzimisię i raczej go nie przeskoczymy. Oczywiście podjęcie walki to jedna z opcji, ale czy rozsądna? A jaką mamy pewność, że taki jeden z drugim się na nas nie uwezmą? Jaką? Ano właśnie... kiepsko z tymi procencikami!

Tak więc, kochani maturzyści! Powodzenia. Wybierzcie mądrze i nie żałujcie nigdy swoich wyborów. Mam nadzieję, że traficie bardzo dobrze i nie będziecie mieli styczności z pseudo-edukatorami. Nie bójcie się chodzić z wysoko uniesioną głową, ale zachowajcie odrobinę pokory. No i trenujcie pośladki! Przydadzą się Wam! 

Mieliście jakieś ciekawe przeboje z profesorami? Jak sobie z tym poradziliście? Chętnie poznam rąbek tajemnicy.

Źródło: 1

piątek, 5 czerwca 2015

Piątkowy miszmasz #7


Czerwiec przywitał nas prawdziwą, letnią pogodą, która to otwiera sezon grillowy na poważnie. Do tego wycieczki rowerowe oraz długie spacery, czyli robienie wszystkiego byle tylko się nie uczyć. Czerwiec to również, dla nas studentów, czas łez, potu i zgrzytania zębami. Widmo nadchodzącej sesji (bądź już trwającej - jak w moim wypadku) przyprawia nas o nieprzyjemne dreszcze i doprowadzanie prokrastynacji do perfekcji. Ja również jej uległam i jakoś wcale mi z tego powodu nie jest żal.

Pierwszym punktem zwiastującym nadchodzący czerwiec był Festiwal Kolorów, który to zbiegał się niemal z dniem dziecka. Toruń zabarwił się wszystkimi kolorami tęczy w ostatnim dniu maja, by w ten sposób pożegnać ten miesiąc i zaprosić do wspaniałej zabawy w gorącym czerwcu. Była głośna muzyka, która bynajmniej nie przypadła mi do gustu - niestety. Było rzucanie się kolorowym proszkiem, a jego efekty możecie podziwiać powyżej, a co potem? Wędrówka ulicami Torunia i straszenie ludzi swoim wyglądem. Większość z nich patrzyła na nas jak na chorych ludzi. Trudno. Nam się podobało! W życiu potrzeba trochę szaleństwa!
Jak tam z waszym szaleństwem? Pozwalacie sobie na nie od czasu do czasu? 
Potem nadszedł pierwszy tydzień czerwca, który obfitował w niespodzianki. Najpierw zmieniający zasady zaliczenia w ostatniej chwili profesor, który zdołał tym samym podburzyć całą rzeszę studentów. Mogę jednak nazwać się szczęściarą, bo dzięki staraniach mojej przyjaciółki - mój esej został oceniony bez konieczności obrony go przeze mnie osobiście! Tym samym sposobem, nigdy nie miałam okazji zobaczyć profesora na żywo i raczej już nie spotka mnie ta wątpliwa przyjemność. 
Następnie nadeszła środa, a tam dwa egzaminy jednego dnia. Niby proste, ale dreszczyk emocji został do końca. Jednak już wiem, że nie było czego się obawiać. Zaliczone! Tym samym mam z głowy najgorszą część tegorocznej sesji. Teraz tylko pozostaje wykuć się na dwa pozostałe egzaminy i... witaj ostatni roku magisterki!


Natomiast czwarty czerwiec upłynął mi pod znakiem grillowania - pierwszy raz w tym roku! Było smacznie, przyjemnie i bardzo rodzinnie. Następnie chwila relaksu podczas spaceru w lesie, gdzie też Tomo miał okazję się sprawdzić. O dziwo nawet bez smyczy pilnował się jako tako. Od czasu, kiedy mi zwiał trochę obawiam się spuszczania go z niej, ale i tak to robię. Do odważnych świat należy!

Na sam koniec proponuję kilka rozmówek między mną, a moją siostrą, choć nie wiem czy jest się czym chwalić. Może chociaż mordka wam się uśmiechnie!

Ola (świeżo upieczony kierowca w moim mniemaniu) wjeżdża na lewy pas aby skręcić w lewo.
Ja: Teraz skręć w lewo.
Ola (z niedowierzaniem): Mówisz?
Ja: Mówię.

Idąc przez Toruńską starówkę. Nie stąd ni zowąd spadam nieco z chodnika i wygląda to tak, jakbym się potknęła. To nie jest znowu takie rzadkie u mnie, toteż Ola komentuje.
Ola: Znowu się potknęłaś?
Ja: Nie potknęłam się, tylko stopa mi spadła z chodnika.
Po tych słowach nastała chwila ciszy, a moja siostra uniosła lekko brew do góry, zastanawiając się, czy w ogóle jest sens rzucania jakiegoś komentarza. 

W tym tygodniu postawiłam również na załatwienie formalności związanych z moim wyjazdem do Exeter. Nie było to tak łatwe, jak mi się wydawało gdyż procedury w firmie, z którą jadę zmieniły się odrobinę. Nie omieszkali mnie o tym poinformować... tyle że już po fakcie.

Mianowicie, poproszono mnie o uzupełnienie kontraktu swoimi danymi (wraz z danymi konta bankowego) oraz przesłanie ich skanów im na maila. Uczyniłam to jak tylko uzyskałam zaświadczenie o niekaralności. Następnego dnia otrzymuję od nich pięknego maila, że wszystko świetnie, tyle że powinnam uzupełnić swoje dane elektronicznie, a nie ręcznie. W zeszłym roku nie mieli z tym problemu, w tym coś się zmieniło. Szkoda tylko, że nie raczono powiadomić o tej zmianie wcześniej.

Czasem zastanawiam się, jak to jest w ogóle możliwe, by niemiecka firma była aż tak niezorganizowana. Widocznie wyjątki potwierdzają tylko regułę. Zaczynam wierzyć, że w ich wykonaniu już nic mnie nie zdziwi.

Jak wam minął pierwszy tydzień czerwca? 
Przygotowania do sesji wrą? 
Uprawiacie prokrastynację?

czwartek, 4 czerwca 2015

Przestań mi tu pyskować!

 
Czy kiedykolwiek zdarzyło wam się usłyszeć, że pyskujecie? 

Mnie zdarza się to do dziś, ale dopiero od niedawna zaczęłam się takiemu stanu rzeczy przeciwstawiać. Wcześniej przyjmowałam to z pokorą i zamykałam buzię na kłódkę, czasem nawet przepraszając. W głębi duszy toczyłam jednak ze sobą walkę. Uważałam, że nie mam za co przepraszać. Robiłam to odruchowo. Bo tak wypada. 

Ale koniec z tym. Nie interesują mnie już słowa "bo tak wypada", albo "nie pyskuj". No bo ile można? Jak długo jeszcze mam tłumić w sobie swoje poglądy, swoje zdanie? Jak długo mam się bać cokolwiek powiedzieć, żeby nie usłyszeć magicznego "nie pyskuj mi tu!"? 
 
Jestem na to za stara i po raz pierwszy cieszę się, że tak jest. W tym wypadku upływ lat mi nie przeszkadza. Co więcej! Jedynie pomaga!

Teraz słysząc "nie pyskuj", odpowiadam:

Nie pyskuję, wyrażam swoją opinię.

Zastanawiam się jednak gdzie jest ta granica. Gdzie rzeczywiście zaczyna się wyrażanie swojego zdania, a co jest jedynie pyskówką? Co to jest to całe pyskowanie? Czemu rodzice (bo to o nich najczęściej mowa) używają tego słowa nagminnie? 
 
Według "Wielkiego słownika W. Doroszewskiego":


Z tą definicją pyskowania nie sposób się nie zgodzić. Oznacza ono bowiem nic więcej jak brak szacunku do drugiej osoby, być może nawet brak odpowiednich argumentów i próba narzucenia swojego własnego widzimisia. 

Niby prosta sprawa. Widząc taką definicję dość łatwo odnaleźć różnicę, między pyskówką a wyrażaniem własnej opinii. Szkoda tylko, że w rzeczywistości nie jest to znowu takie proste. Dlaczego? Kto jest ku temu winny?


Nie chciałabym na nikogo tu zwalać winy, ale nie mogę się oprzeć. Myślę, że od pokoleń, od maleńkiego jest nam wpajana ta zupełnie inna definicja "pyskowania". Ta, która odpowiada w danym momencie naszym rodzicom. Za każdym razem, kiedy dziecko powie coś, co im się nie spodoba, otrzymuje reprymendę oraz te dwa magiczne słowa, powtarzane niczym magiczne zaklęcie - NIE PYSKUJ!

W ten sposób rosną dzieciaki, które mają problem z wyrażaniem własnej opinii lub te, które nagminnie się buntują i próbują zrobić wszystko by ich zdanie zostało zauważone. Ja należę do tej pierwszej grupy. Długo nie potrafiłam powiedzieć co mi leży na serduchu. Długo też siedziałam cicho przy stole podczas spotkań rodzinnych, jedynie przysłuchując się rozmowom dorosłych. 
 
Teraz ta sytuacja się zmienia z czego jestem rada. Coraz rzadziej też słyszę magiczne słowa "nie pyskuj", co mnie niezwykle cieszy. Wciąż jednak nie jest idealnie i czasem zgrzytam zębami i gryzę się tylko w język by rzeczywiście nie zacząć pyskować. 

Jak było u was z pyskowaniem? Też słyszeliście tę mantrę w trakcie swojego dzieciństwa? Jaki miała ona na was wpływ?

Źródła: 1, 2

wtorek, 2 czerwca 2015

Skromność, a pewność siebie - rozmyta granica

 
Dwa dni temu usłyszałam od pewnego bloggera, że jestem niezwykle skromną osobą. Chodziło mu głównie o jakość pisanych przeze mnie tekstów. Sprowokował mnie tym samym, pewnie trochę nieświadomie, do zastanowienia się, czy rzeczywiście jestem skromna. 
 
 
Czym jest skromność?
Skromność to niedbanie o rozgłos oraz brak wygórowanego mniemania o sobie. Skromność to prostota, do której wielu dąży. No i wreszcie, skromność to swego rodzaju powściągliwość do osób odmiennej płci.
Czytając tę definicję próbowałam ją odnieść do samej siebie. Owszem odnalazłam w niej część siebie, ale niestety nie jest to ten odsetek, który odpowiada za moje umiejętności pisarskie. Tutaj dochodzi coś zupełnie innego. Mieszanina niepewności, nieśmiałości i braku wiary we własne możliwości - koszmarne combo. Trudno się do tego przyznać, bo to trochę niczym pokazywanie własnych słabości (przynajmniej w moim mniemaniu).

W tym wypadku nie mogę przyznać, by cechowała mnie skromność. Po prostu brakuje mi pewności siebie, która to pozwoliłaby mi na docenienie własnych umiejętności. Wciąż szukam dziury w całym i staram się dążyć do perfekcyjności, której przecież nigdy nie osiągnę. Nie dam rady, bo zawsze będę stawiała sobie poprzeczkę coraz wyżej. 

Moje osobiste miejsce w sieci nie ma długiego stażu i wiem, że daleko mu do perfekcyjności, ale jestem z niego dumna. Robię wszystko co tylko mogę by je ulepszać. Staram się stawiać jakość ponad ilość, choć nie jest to takie łatwe. Często nie czytam drugi raz tego co wcześniej napisałam. Dlaczego? Po prostu obawiam się, że gdybym to zrobiła, to żaden tekst nie przeszedłby mojej ostrej krytyki. 

Jestem dla siebie najostrzejszym krytykiem. Trochę niesprawiedliwym trzeba przyznać. Takim, który to miesza z błotem, nie potrafiąc odnaleźć dobrych stron swojego dzieła. Jednak pomimo tego z czystym sumieniem mogę wymienić kilka wpisów, z których jestem szczególnie dumna. Cieszę się, że jednak wracacie tu do mnie i moje znajome twarzyczki zostawiają po sobie maleńki ślad na stronie. To uskrzydla, ale na pewno zdajecie sobie z tego sprawę. Z całą pewnością czujecie to samo u siebie.
 
Zauważyłam też, że nie do końca czuję różnicę między skromnością, a brakiem wiary we własne możliwości. Cienka granica między tymi dwoma pojęciami, w moim przypadku jeszcze bardziej się rozmywa.  Jednocześnie powinnam się cieszyć, gdy ktoś zauważa moją skromność, ale zamiast tego szukam w sobie potwierdzenia tych słów. 
 
Szukam i najczęściej nie znajduję. Zamiast tego siedzi we mnie taki mały potworek, który skutecznie utwierdza mnie w tym, że ta moja skromność to nic innego jak brak wiary w siebie. Czy mogę więc nazywać siebie skromną? Na upartego mogłabym, ale fałszywa skromność to coś co potępiam całym swoim serduchem.
 
Dlatego pozostawię się znów w zawieszeniu. Pozwolę sobie na mętlik w głowie i spróbuję zrobić coś z tym swoim brakiem pewności siebie. Być może rozwiązując ten jeden problem, odnajdę odpowiedź na męczące mnie pytanie. Odnajdę w sobie skromność lub też z przerażeniem stwierdzę, że mi jej brakuje. Jeśli już uda mi się to zrobić to z całym pewnością was o tym poinformuję. 

Jak tam u was ze skromnością? Potraficie ją spokojnie odizolować od niskiego mniemania o własnej osobie i braku wiary we własne możliwości?