Szablon stworzony przez Arianę dla Wioski Szablonów | Technologia Blogger | X X X

niedziela, 31 maja 2015

Myśl negatywnie!


Tyle się ostatnio naczytałam o zbawiennych skutkach myślenia pozytywnego. Nawet pokusiłam się o udział w wyzwaniu zorganizowanym przez Moje Pokoje, w którym to każdego dnia wypisywałam co dobrego mnie w życiu spotkało (tutaj możecie o tym poczytać). 

Dzisiaj jednak przychodzę do was z czymś całkowicie odmiennym, przez co niespotykanym, choć dla wielu z was nie powinno być to nic zaskakującego. Przecież większość z nas ma w zwyczaju negatywne myślenie. Lubimy to robić, bo wówczas czujemy się częścią większej społeczności. Tej narzekającej, na wszystko co się rusza, społeczności. Przynależność do grupy jest dla nas tak ważna, że zwyczajnie się w tym zatracamy. Dlatego też dzisiaj zapraszam was gorąco do pewnego eksperymentu.


Myśl negatywnie przez cały dzień!

 

Nastaw sobie budzik na swoją zwyczajową godzinę, ale kiedy zadzwoni wyłącz go zamiast przestawienia na drzemkę. Kiedy już zrozumiesz co zrobiłeś i będziesz chciał wstać, pamiętaj by zrobić to lewą nogą. To warunek konieczny! Zastanów się trzy razy, zanim postawisz stopę na wykładzinie. Potem zrób sobie szybkie śniadanie, przy okazji oblewając się gorącą kawą i wyjrzyj przez okno. Pada deszcz? Świetnie, nawet świat pomaga ci w tym negatywnym dniu. Świeci słońce? Jeszcze lepiej. Idąc do pracy / na uczelnię / do szkoły spocisz się jak świnia, a twoje 'perfumy' umilą czas twym kumplom. Niech i oni poczują się częścią narzekającej i negatywnej społeczności. 

Następnie kwituj każdy komplement wysuwany w twoją stronę niewyraźnym pomrukiem, bo przecież ty doskonale zdajesz sobie sprawę z tego, że nie ma czego chwalić. Twój pochlebca z całą pewnością również to wie i jedynie lituje się nad tobą, bo tak wypada. 

Odpowiadaj na każdy uśmiech wysuwany w twoją stronę jego krzywym odbiciem. Przecież nie ma z czego się cieszyć, bo ta chwila szczęścia zaraz się skończy. Popularne powiedzenie mówi, że 'po burzy, zawsze wychodzi słońce'. Ty jednak zauważasz je w całkiem odwrotny sposób. Dla ciebie po słońcu zawsze następuje burza, dlatego też nie ma co się cieszyć z maleńkich sukcesów. Doskonale przecież wiesz, że zaraz po nich nastąpi porażka. 

Nie byłbyś więc sobą, gdybyś nie uświadomił w tym swojej koleżanki, która właśnie radośnie opowiada ci o zrzuconych kilogramach czy sukcesie w pracy. Jedna uwaga z twoich negatywnych ust, sprawia że jej mina rzednie. Widzisz nawet, że jest na skraju płaczu. Czujesz się winny, ale zaraz tłumisz to w sobie. Wiesz przecież, że nie powiedziałeś nic złego. Zrobiłeś to dla jej dobra. Niech też poczuje się częścią twojego świata. Niech wie, co to znaczy żyć w świecie pełnym negatywów. W końcu jej szczęście jest tylko pozorne.

Potem pójdzie ci już jak z płatka. Nawet podczas robienia zakupów do twojej pustej lodówki znajdź sposób na chwilę negatywnych myśli. Przecież na każdym kroku widzisz zwiędnięte warzywa, czy naszpikowane konserwantami mięso. Nic co dałoby się zjeść ze smakiem. Rzucasz to w cholerę i wracasz do domu z jogurtem naturalnym i pęczkiem starannie wybranych rzodkiewek. Jedynie do tego miałeś jako takie przekonanie. Z naciskiem na JAKO TAKIE!

Z wściekłością rzucasz się na kanapę i włączasz telewizor. Przeskakujesz z kanału na kanał szukając odpowiednio lekkiego programu, który jednocześnie nie ogłupiłby cię zbytnio. Niestety na swojej drodze spotykasz jedynie Ukrytą Prawdę, Sąsiadów, Szkołę czy inne Dlaczego ja? Postanawiasz więc obejrzeć TVN24 lecz i tam nie odnajdujesz nic ciekawego. Ot cała Polska żyje wyborami. Wyłączasz telewizor i zgrzytasz zębami. Na usta cisną ci się słowa:

DLACZEGO JA?!

Nic dziś nie poszło po twojej myśli i nawet dopełniony eksperyment cię nie cieszy. No bo z czego tu się cieszyć? Twoje życie jest wystarczająco przepełnione negatywnością, by teraz doszukiwać się czegoś radosnego. Nie widzisz już kolorów tęczy, a jedynie wszystkie odcienie szarości.

Chcesz żyć tak dalej? Proszę bardzo. Droga wolna. Tylko nie wciągaj w to proszę nikogo więcej. To twoje życie i masz prawo z nim zrobić co chcesz. Pamiętaj tylko, że ta sama zasada tyczy się twoich kolegów i przyjaciół. Ludzi cię otaczających. Mają oni to samo prawo wyboru i jestem święcie przekonana, że wybiorą inaczej.

Chcielibyście żyć w takim negatywnym świecie? Potrafilibyście wytrwać w nim całe 24-godziny? Nie? 

Otwórzcie więc oczy i zacznijcie odnotowywać pozytywne strony waszego życia. Włączcie pozytywne myślenie i pozwólcie sobie na chwilę radości. Nawet jeśli miałaby trwać jedynie 5 minut podczas całego waszego dnia, warto jest pozwolić jej na to. Potem z całą pewnością do tych 5 minut powrócicie, a życie nagle nabierze paru kolorków!

sobota, 30 maja 2015

Za granicę na wariata: Exeter po raz trzeci!


Aplikowałam do pracy na wakacje, gdzieś w połowie grudnia. Liczyłam na dobrą fuchę za granicą. Miałam lecieć z tą samą firmą co poprzedniego roku. W końcu mimu licznych niedociągnięć, nawet mi się podobało. Praca w międzynarodowym zespole to niczym spełnienie marzeń. Mimowolnie uczymy się przestrzegać własnych kultur, wyznaczamy swoje własne granice. Pragniemy jedynie sprawić, by wakacje dla dzieciaków przebywających na obozie językowym w obcym dla nich kraju były niezapomniane, jednocześnie starając przeżyć się w zgodzie całe dwa miesiące. Wszystko ładnie i pięknie, gdyby nie firma, która to wszystko organizuje.

W tym roku przeszli samych siebie. Od dwóch miesięcy próbowałam się z nimi skontaktować, by wymusić na nich informację, czy pracuję dla nich w tym roku, czy też puścili mnie w trąbę. Bez skutku. Zaczęłam już nawet powątpiewać czy jest sens dłuższego czekania, kiedy dwa dni temu otrzymałam niezbyt jednoznacznego e-maila. Nie rozjaśnił mi on nic, a jedynie wprowadził więcej zamieszania do mojego życia. Doszło już nawet do tego stopnia, że rozpoczęłam szukanie alternatywy na wakacje. 

Szczęście w nieszczęściu, dzisiaj otrzymałam kolejnego e-maila z potwierdzeniem mojej współpracy z tą firmą w tym roku. Znów przerzucili mnie na inną pozycję - zaczynam zastanawiać się, czy aby nie planują mną pożonglować trochę bardziej. Co to bym mogła spróbować swych sił na każdej z proponowanych pozycji. Nie miałabym im tego za złe o ile będę się o tym dowiadywała nieco wcześniej!

Wyruszam do Exeter (po raz trzeci!) już 25 czerwca, ale nie tak po ludzku. Samolotem. Półtorej godzinki i lądowanie w Londynie, a potem jedyne 5 godzin w autokarze i witaj Exeter! O nie... jak zwykle moje szczęście postanowiło mi pograć nieco po nosie. Przecież nie mogło być za dobrze, co nie?

Otóż do Anglii pojadę przez Dortmund, gdzie toż wskoczę do autokaru z pierwszą grupą małolatów (niemieckich małolatów) i podróżując z nimi dobrą dobę zanim wylądujemy w miejscu docelowym. Już nie mogę się doczekać tego wspaniałego doświadczenia, zwłaszcza jeśli włączymy w to wszystko moją chorobę lokomocyjną. 

Ale jak to się mówi - raz się żyje! Co mnie nie zabije to mnie wzmocni i już. Teraz czas zakasać rękawy i przeżyć jeszcze jakoś te 3 tygodnie - sesja, skompletowanie i wysłanie dokumentów potrzebnych na rekrutacje na studia podyplomowe, PIGMALION (koniec kursów, a więc i test semestralny dla słuchaczy) oraz przygotowania do wyjazdu... 

ZWARIOWAĆ MOŻNA!!!


Co zrobić by kompletnie nie zwariować? Ja stawiam na listę 'TO DO', choć doświadczenie z nimi mam znikome. Najczęściej zwyczajnie o nich zapominałam i tyle mi po nich było. Tym razem zamierzam zmienić moje postrzeganie tego typu list. Od tej pory stają się moimi przyjaciółmi!

Już jutro planuję rozpocząć tworzenie dwóch osobnych list. Jedna z nich będzie dotyczyła czysto czynności, które muszę zrobić przed wyjazdem. Natomiast druga to zwykła lista zakupów. Inaczej zapomnę połowy rzeczy, które chodzą mi po głowie już teraz. Rzeczy niezbędnych tam na miejscu, a przecież najważniejsze to mieć ze sobą to co najważniejsze.

Moim pierwszym punktem na tej liście będą LEKI. Coś przeciwbólowego, coś na gardło, coś na problemy żołądkowe oraz niezbędne Gripexy. Nauczona doświadczeniem poprzednich lat, doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że na pewno zachoruję w Anglii. Jakoś tak pech chce, że co najmniej raz bierze mnie tam przeziębienie (na przestrzeni tych dwóch miesięcy). Nie wiem dlaczego akurat wtedy, skoro cały rok tryskam zdrowiem, ale mój organizm jest wciąż dla mnie zagadką!

Kolejna sprawa to KOSMETYKI. Pod tym jednym względem jestem zadowolona z tego, że będę podróżowała te 24 godziny autokarem. Nie muszę się bowiem martwić nadbagażem, który z całą pewnością będę ze sobą wiozła. Nie będę się już ograniczała jeśli chodzi o niezbędne kosmetyki. Wiem przecież, że na pewno je wykorzystam i nie wrócą ze mną do domu. Szampon, pasta do zębów, odżywka do włosów, dezodorant - to tylko podstawa, a jakie ułatwienie życia i mimo wszystko oszczędność. Nie trzeba na nie wydawać pieniędzy na miejscu. Żyć nie umierać!

Reszta listy jeszcze się tworzy i formułuje u mnie w głowie. Zacznę ją spisywać jutro i pewnie chwilę mi to zajmie. Myślę jednak, że będzie ona ułatwieniem życia. Pomoże mi zorganizować swój czas w taki sposób, bym ze wszystkim na spokojnie zdążyła. Jako, że organizacja czasu u mnie leży, tym razem postawię na sprawdzoną metodę! Zobaczymy jak sobie poradzę w praktyce, bo teoria zawsze brzmi świetnie.

Za granicę trochę na wariata? Da się? Da się! Jest trudno? Na pewno, ale jaka potem będzie satysfakcja. Na samą myśl buzia mi się śmieje i przyznam szczerze, że kamień spadł mi z serca. Teraz spokojnie mogę planować kolejny rok akademicki ze wszystkim co sobie założyłam. 

Planowaliście kiedyś wyjazd na wariata? Jak wam poszło? O wielu rzeczach zapomnieliście? Znacie skuteczniejsze sposoby niż lista rzeczy do zrobienia jeśli chodzi o dobrą organizację? Jakie? Każda pomoc się przyda!

Źródło: 1

środa, 27 maja 2015

Lumpeks - kraina radości!


Secondhandy, ciucholandy czy lumpeksy - to tylko jedne z popularnych określeń tych przybytków, do których rzesza kobiet ciągnie starając się znaleźć coś modnego, wygodnego i na każdą kieszeń. Nie raz i nie dwa spotkałam się z kobietą ubraną od stóp po sam czubek głowy w ciuszkach z drugiego obiegu. Noszone, nie zawsze oznacza złe i zniszczone.

Część osób przekonuje, że w lumpeksie możesz ubrać się dobrze, za niewielką cenę, jednocześnie wyławiając z nich perełki - ciuszki jeszcze z metkami. Czyż to nie gratka? Wejść do sklepu z budżetem 50 zł i wyjść z niego bogatszym o 6 szmatek?

Toż to istny raj dla zakupoholiczek. Kobiety prześcigają się w nowych zdobyczach i coraz chętniej chwalą się całemu światu faktem, że ich ciuszek został zakupiony w lumpeksie. Zachęcają tym samym pozostałe panie do chociażby jednego razu w takim sklepie. Bo co złego jest w noszonym ciuszku, jeśli jego jakość wciąż utrzymuje poziom? Co złego jest w tym, że nie stać nas na zakup markowej szmatki? 

Nic, choć są i przeciwnicy lumpeksów. Ludzie, dla których marka to wszystko. Ludzie, którzy uważają, że ciuch z odzysku to śmieć. Nie potrafiący zrozumieć jak można nosić coś takiego, bo przecież to niczym przestępstwo. Jak to? W końcu nie chcesz stracić twarzy, co nie? 

Na szczęście takich ludzi jest coraz mniej (mam nadzieję) i coraz rzadziej można spotkać się z krytyką swojego stroju. Teraz szybciej napotka się zdziwienie i zaciekawienie, bo coś tak fajnego można znaleźć w lumpeksach. Na pewno dodaje to kobietom pewności siebie i pozwala im zaplanować swoje nowe łowy.

Jednak, aby rzeczywiście znaleźć coś w ciucholandzie, należy mieć całkiem pokaźną gamę sztuczek. Przede wszystkim na łowy należy pójść gdzieś w połowie tygodnia, kiedy to ceny nie są jeszcze najniższe i wciąż można wyhaczyć całkiem niezłą sztukę. Wówczas zaczyna się prawdziwa zabawa. Nie mogłybyśmy nazwać się Polkami, gdybyśmy nie spróbowały tak ukryć naszej szmatki, by inna kobietka jej nie odnalazła wśród innego rodzaju ciuszków. Kiedy już uda nam się ta sztuka, spokojnie czekamy do dnia totalnej wyprzedaży. Ten dzień jest dla nas prawdziwą nagrodą za cały trud włożony w owe polowanie. Wreszcie możemy zakupić nasz cudowny ciuszek, a potem już tylko włożyć go na siebie i pławić się w komplementach naszych przyjaciół. Czyż to aby nie za proste?

Brzmi pięknie, ale rzeczywistość jest nieco bardziej przygnębiająca. Przynajmniej dla mnie. Żeby cokolwiek sobie wyszukać w takim sklepie trzeba mieć stalowe nerwy, uzbroić się w cierpliwość i brać poprawkę na to, że jeden raz nie wystarczy. Dodatkowo sklep nie zachęca do powrotu. W niemalże każdym lumpeksie czuć stęchlizną, a kobiety przepychają się przy wieszakach. Szperają w nich w takim tempie, że czasem zastanawiasz się, czy cokolwiek jeszcze widzą. A może już dawno zamieniły się w roboty? Wcale by mnie to nie zdziwiło! Dochodzi jeszcze problem rozmiaru oraz przymierzalnia. Nie często chce się przymierzać ciuch w małej, ciasnej klitce. 

Natomiast zawodowe lumpo-szukaczki nie przymierzają. Łapią tylko szmatki garściami i dumnie kroczą ze swą zdobyczą do kasy. Nie ważne, że później najprawdopodobniej nie zmieszczą się w dany ciuszek. To nic, że tak naprawdę to nie ich styl. Co z tego, że szmatka stanie się jedynie kolejnym śmieciem w ich garderobie? Najważniejsze, że mają swoją chwilę triumfu. Niech inne patrzą i zazdroszczą. Niech zgrzytają zębami. Tym razem wyjdą z ciucholandu z fiaskiem!

To straszne, że ludzie potrafią się tak zmienić pod wpływem zakupów - i nie chodzi tu tylko o lumpeksy, ale i o tak zwane 'noce zakupów', podczas których człowiek zamienia się w zwierzę. To coś niesamowitego, trudnego do pojęcia, ale tak działa ten świat. Niestety raczej już go nie zmienimy. A szkoda.

A co wy sądzicie o ciucholandach? Kupujecie w nich garściami? Zdarzyło wam się wyłowić już coś niezłego? Może jesteście przeciwnikami tych sklepów?

poniedziałek, 25 maja 2015

Wampir znajdzie cię wszędzie

 
Wampir to istota z pogranicza fantastyki, która żywi się ludzką krwią. Jest niemalże nieśmiertelny, a jego charakterystyczną cechą jest blada cera oraz nieco wydłużone kły. Zazwyczaj spotkać go można po zmroku, promienie słoneczne są dla niego śmiertelne. Można te istoty dość łatwo odstraszyć. Wystarczy drewniany kołek, szczypta czosnku i odrobina odwagi. 

Wampiry to istoty, które w naszym świecie nie powinny istnieć. Czytamy o nich w książkach, chłoniemy niczym gąbki wszelkie seriale i filmy z nimi w rolach głównych. Czasem się z nimi utożsamiamy, jednak mamy tę świadomość, że to tylko fikcja i nigdy nie pojawi się w naszych życiach.

Ale czy na pewno?


Rozejrzyjcie się dookoła siebie, a na pewno znajdziecie kogoś, o kim z czystym sercem możecie powiedzieć, iż jest to wampir energetyczny. Taka osoba może być waszym bliskim przyjacielem, czy daleką znajomą. Charakteryzuje się tym, że wysysa z nas wszelaką życiową energię. Wprawia nasze myśli w zamęt i sprawia iż często po spotkaniu z taką osobą, czujemy się poirytowani i zmęczeni. Jakbyśmy wykonali niebotycznie wielką pracę, a nie jedynie spotkali się ze znajomym na kawie. 

Wampir energetyczny bardzo często działa nieświadomie. Nie zdaje sobie sprawy z tego co robi i jak to na nas wpływa. Stara się zagłuszyć nasze problemy, swoimi własnymi. Udaje, że nas słucha by jednak jak najszybciej przejść do swojej własnej historii, która jego zdaniem zawsze będzie bardziej makabryczna niż nasza. Taki człowiek bierze nas na litość. Wałkuje swoje problemy na okrągło i choć byśmy tego bardzo pragnęli to nigdy nie będziemy w stanie mu pomóc.

Nasze rady pozostają bez echa. Niby wampir się z nami zgodzi, ale przy kolejnym spotkaniu znów poruszy ten sam temat. Doda kilka nowych szczegółów, a na pytanie czy zastosował się do naszych rad, stwierdzi że oczywiście próbował, ale nie wyszło. Poprosi o kolejne i jeszcze jedne i jeszcze... aż w końcu my sami zorientujemy się, że to niczym walka z wiatrakami. Żadne słowo do takiego człowieka nie dociera. Pragnie zmiany, nie wykonując w tym kierunku żadnego wysiłku. 

Nasze poirytowanie będzie rosło wraz z każdym spotkaniem. Zacznie brakować nam argumentów, a fakt że wszystkie rady spalają na niczym jeszcze bardziej nas dobije. Choć gdzieś w zakamarkach naszej głowy będzie się tliła myśl, że to przecież nie jest nasza wina... to wyrzuty sumienia będą dawały się nam we znaki. No bo jak to tak nie pomóc drugiej osobie? Co z tego, że mam własne problemy... on mnie potrzebuje!

Takim myśleniem często zapędzamy się w kozi róg. Nie dość, że nie będziemy w stanie pomóc naszemu przyjacielowi, to jeszcze sami popadniemy w depresję. W najgorszym wypadku zamienimy się w takiego wampira energetycznego żerującego na innych.

Jak z tym skończyć? Jak się ochronić? Myślę, że na te pytania nie ma jednoznacznej odpowiedzi. Oczywiście, najłatwiejszym sposobem jest zwyczajnie odcięcie się od wykańczającego nas potworka, ale nie każdy jest w stanie to zrobić. Jestem na to doskonałym przykładem. Nie potrafię po prostu zostawić takiej osoby, choć męczy mnie i dobija niemalże za każdym razem. 

Wypracowałam w sobie jednak duże pokłady cierpliwości i kiedy taki wampir zaczyna znów bełkotać o swoich problemach, ja się wyłączam. Nie mam potrzeby słuchać dokładnie, bo przecież doskonale znam jego sytuację. Słyszałam ją już tyle razy, że wiem iż nic nowego do niej nie zostało wniesione. Od czasu do czasu wtrącam jakieś półsłówka, a gdy mój wampir wreszcie kończy i ze zniecierpliwieniem czeka na moją odpowiedź, zwyczajnie wzruszam ramionami.

No co ja mam ci jeszcze powiedzieć? Przecież moje zdanie w tej sprawie już znasz.

Kwituję tym krótkim stwierdzeniem cały monolog wampirka, jednocześnie zamykając mu usta na dłuższą chwilę. Najczęściej tyle wystarczy, by taka osoba się opamiętała. Oczywiście nie we wszystkich przypadkach to działa, ale u mnie na szczęście tak. 

Te kilka słów tworzy niewidzialną barierę wokół mnie i wampirka. Nie pozwalając na dopuszczenie do głosu moich wyrzutów sumienia, chronię samą siebie. Może nieco to egoistyczne wyjście, ale nie czuję się z tego powodu winna. Bronię tego co moim zdaniem najważniejsze. 

A wampirek? No cóż... to zależy od jego rodzaju oczywiście. Niektóre z nich po pewnym czasie zaczynają się łapać na swoich wampirzych zapędach. Same doznają olśnienia, że coś jest nie tak i bardzo powoli wracają do zdrowia. 

Tego skrycie życzę każdemu wampirkowi, bo powrót do dawnego ja, nie zatruwającego nikomu życia "ja" jest moim zdaniem najważniejszy. Pierwszy krok do pokonania wampiryzmu to uświadomienie sobie, że właśnie nim się stałem!

Jakie są wasze sposoby na wasze potworki? Otaczacie się takimi ludźmi, a może sami jesteście wampirami?

sobota, 23 maja 2015

Piątkowy miszmasz na sobotni wieczór #6

W ten sobotni wieczór przychodzę z podsumowaniem mojego tygodnia. Tym razem nie było w nim tak dużo pozytywnego myślenia jak w poprzednim. Uznałam, że źle zrobiłam przerywając eksperyment. Wrócę do spisywania tych pozytywnych myśli z każdego dnia od poniedziałku, bo inaczej będę co chwila przeżywała porażki - co skutkuje u mnie napadem na słodkie (niestety).

~.~

Szkoła językowa, w której pracuje ma swoją tradycję. Co roku organizuje kończącą imprezę dla dorosłych słuchaczy i lektorów (rzecz jasna). Tego roku miałam przyjemność w niej uczestniczyć. Przyznam szczerze, że nie chciałam tam iść. Nie mogłam jednak wystawić mojej grupy, z której aż 3 osoby odważyły się pojawić.

Zawsze obawiałam się, że kiepsko tłumaczę gramatykę. Nigdy nie byłam w niej dobra i czasem sama się jeszcze mylę, a mam ją wykładać. Bałam się tego i szczerze mówiąc trochę odwlekałam sprawę, a kiedy już nadchodził ten moment na lekcji robiłam to z niepokojem w sercu. Na domiar złego, gdy tylko widziałam ich niepewne miny panikowałam. Jednak w ich odczuciu jest zupełnie inaczej, co mnie niezmiernie zaskoczyło. Uważają, że tłumaczę gramatykę lepiej niż poprzednia lektorka, która ich uczyła. Na dodatek na zajęciach było sztywno i nikt nie chciał się odzywać.

Mile mnie zaskoczyli twierdząc, że chcieliby bym i w przyszłym roku poprowadziła dla nich zajęcia. Zobaczymy. Może da się coś takiego zrobić... wszystko zależy od tego czy otrzymam przedłużenie umowy, czy też nie.

Trzymajcie kciuki!

~.~

Wreszcie odebrałam swój dyplom licencjacki z UAM! Jednakże... mam pracownicom "przyjaznego dziekanatu" wiele do zarzucenia. Swój egzamin zdawałam we wrześniu 2014 roku. Do lutego tego roku mojego dyplomu nawet jeszcze nie było. Kiedy zadzwoniłam do nich przed moim wyjazdem do Poznania, otrzymałam zapewnienie, że wszystko już jest. Czeka w gotowości do odbioru. Żyć nie umierać. Wskoczyłam w pociąg i dwie godziny później byłam na miejscu.

Niestety... czekała mnie niemiła niespodzianka. Dyplom był. Cały i kompletny... brakowało tylko odpisów w wersji angielskiej do mojego dyplomu. Podpisałam papiery, a pani obiecała przesłać mi resztę pocztą. Tu dwa nękające mnie pytania - czy nie można było powiedzieć przez telefon, że jeszcze nie wszystko jest gotowe? I drugie - jechałam tylko, by podpisać świstek o odbiorze dyplomu. Czy naprawdę nie można tego było zrobić jakoś inaczej? No bo skoro odpisy mogą przylecieć pocztą, to dlaczego nie reszta?

Biurokracja jest do dupy.

~.~

Nie mniej jednak to w Poznaniu będąc i włócząc się po nim odrobinę znalazłam księgarnię, która miała 50% zniżki na cały swój asortyment. Nie byłabym sobą, gdybym z tego nie skorzystała. Zakupiłam 3 książeczki i zapłaciłam 50 złotych. Jestem zadowolona i niezwykle raduje mi się buzia. Znów powiększyłam swoją małą kolekcję książek, która pnie się w górę z każdym nowym miesiącem. Zaczyna brakować mi miejsca na książki i dochodzę do wniosku że pozwolę wieżom piąć się w górę aż dotkną sufitu.

Jak u was wygląda sprawa z książkami? Których jest u was więcej - tych w wersji pdf czy tych dużych i pachnących? 

Ja jestem zdecydowanie miłośnikiem papierowych wersji książek. Tych, które mają w sobie duszę i aż zapraszają do swojego małego świata.

~.~

Sesja zbliża się wielkimi krokami. Pierwszy egzamin mam już w środę, a gdzie są moje myśli? Wszędzie tylko nie przy tej przeklętej sesji. Najchętniej już miałabym ją za sobą. Nie mam kompletnie ochoty do nauki.

Co więc robię? Zajęłam się nauką japońskiego, naskrobałam opowiadanie na konkurs i znalazłam sobie dwa kolejne, gdyż wydają się interesujące. Układam też realny plan wyjazdu do Tajlandii i znalezienia tam pracy (mimo, że wiem iż zanim to zrobię minie jeszcze trochę czasu - trzeba zacząć zbierać fundusze i skończyć studia). Wychodzę na spacery, jeżdżę na rowerze, spotykam się z kumplami i spędzam czas z rodziną.  Robię wszystko, tylko nie to co powinnam. Zawsze przed sesją staję się nadzwyczaj produktywna.

A jak jest z wami? Macie już jakieś sprawdzone sposoby na zwalczanie tej produktywności? Może potraficie ją przekierować na odpowiednie tory? 

Pomoc potrzebna od zaraz!

Wyborczej niedzieli życzę wam wszystkim i najlepszego nadchodzącego tygodnia! Sprawmy by końcówka maja okazała się najlepszą częścią tego miesiąca!

środa, 20 maja 2015

Co się stało z trzepakami?

Trzepaki były kiedyś nieodłączną częścią mojego beztroskiego życia. Uwielbiałam wykonywać na nich najdziwniejsze ewolucje, chwaląc się przed koleżankami czego też nie potrafię zrobić. Wymach w przód? Nie ma problemu! W tył? Och proszę! Nie możesz wymyślić czegoś trudniejszego? 

Jeśli już wszystko zdołało się pokazać, rozpoczynał się czas posiedzenia. Siadało się wówczas całą gromadą. Najlepsze miejsca były właśnie tam na trzepaku, ale gdy było nas za dużo to i pod nim zajmowało się skrawki ziemi. Trzepaki były świadkami naszych małych smutków i radości. Jako pierwsze doświadczały rodzące się małe plotkary. Cieszyły się za każdym razem, gdy ktoś się nimi zainteresował. Mało tego! Rzadko kiedy dało się znaleźć puściutki trzepak. Co to, to nie! Jeśli już się taki znalazło, zaraz wołało się całą ferajnę. Przecież to najlepsza zabawka, jaką można było sobie znaleźć na podwórku! Miałeś trzepak, miałeś w swych łapkach całe podwórko. Byłeś panem na włościach (nawet jeśli kolejnego dnia ktoś inny miał go okupować).

Pamiętacie te swoje trzepaki? Stoją jeszcze na swoich miejscach? Może już ich nie ma? Co się z nimi stało? Dlaczego jest ich coraz mniej? A może wciąż samotnie stoją na tych swoich miejscach, zapomniane i przerdzewiałe?

Czasy świetności tych placów zabaw odeszły już dawno w niepamięć. Teraz jedynie nieliczne dzieciaki odnajdują radość w bujaniu się na trzepakach, bowiem zdecydowana większość woli przesiadywać przed komputerami z dłońmi wściekle stukającymi w ich coraz to lepsze smartfony czy jeszcze inne smart-zabawki. Niewiele dzieci odnajduje teraz radość w bieganiu po dworze, a te które to robią szukają rozrywek na poziomie. Rolki, rower i hulajnoga to tylko jedne z tych zabawek, które nadają się do tego jak najbardziej.

A co z biednymi trzepakami? Patrzą na wciąż zmieniający się czas z boku. Smutnym wzrokiem obserwują te zmanierowane dzieciaki, a ich żelazne serducha zaczynają bić nieco mocniej w chwili gdy jakieś dziecko na nie spojrzy, tylko po to by zaraz odwrócić się i pobiec do domu, bo przecież nie może przegapić kolejnego odcinka Szkoły.

Biedne trzepaki są przy tym wszystkim niezwykle cierpliwe. Czekają na swój powrót i nie mrugają nawet okiem, gdy ten nie nadchodzi. Zmuszane są do wysłuchiwania najróżniejszego rodzaju kurwienia i innego pijanego bełkotu, bo tylko takich użytkowników zdają się mieć. Nie narzekają, bo nie mają ku temu okazji. Patrzą tylko tęsknym wzrokiem i liczą na to, że kiedyś znów wrócą do łask.

Przeprośmy się więc z naszymi starymi przyjaciółmi - trzepakami i spróbujmy je w jakiś sposób pocieszyć. Niech dzieciaki zobaczą, że te mogą być lepszymi placami zabaw niż wymyślne ustrojstwa. Niech znów poczują co to znaczy otworzyć do kogoś buzię. Kogoś, kto nie jest twoim wirtualnym przyjacielem. 

Trzymam kciuki za powrót trzepaków. Myślę, że jeszcze chwila a moda na nie może znów wrócić! Mam cichą nadzieję, że się nie mylę.

poniedziałek, 18 maja 2015

Mój tydzień z pozytywnym myśleniem


Wiele razy słyszałam o zbawiennym skutku pozytywnego myślenia, które to miało być połową sukcesu, albo nawet i lepiej. Mówi się, że talent gra tu podrzędną rolę. Jest niczym szczypta soli lub wisienka na torcie. Sukces to przede wszystkim wiara we własne możliwości, pozytywne myślenie i ciężka praca. Nic dodać, nic ująć.

Nie potrafiłam dać temu wiary, bądź może nie chciałam. Pukałam się w czoło za każdym razem, gdy ktoś o tym mówił, samej nie podejmując nawet prób by zwiększyć efektywność swojego pozytywnego myślenia. Ten stan rzeczy trwał bardzo długo. Zaraz po nim nastąpił okres wzlotów i upadków podczas moich nieudanych prób robionych w tym kierunku. Byłam niczym człowiek idący w ciemności, potykający się o wszystko co tylko możliwe. 

W końcu zrezygnowałam z tego całego pozytywnego myślenia. Rzuciłam to w cholerę, bo moim zdaniem próbowanie sprawiło mi więcej kłopotów w życiu niż miałam bez niego. Uznałam to niemal za walkę z wiatrakami. Co mi po czymś takim? Nie potrzebuję kolejnego problemu do kolekcji.

Wtedy właśnie na blogu Moje Pokoje pojawił się wpis zachęcający mnie do podjęcia wyzwania. Czytając zasady całego procesu, uznałam to za warte uwagi. Nie wyglądało zbyt skomplikowanie, a zarazem problematycznie, więc podniosłam rzuconą rękawicę. Zakasałam rękawy i przez cały tydzień spisywałam swoje małe sukcesy na luźnej karteczce. Największym problemem okazała się moja zagubiona gdzieś systematyczność. Zapomniałam o tej karteczce w czwartek, przez co w piątek nadrabiałam dwa dni. Na szczęście moja pamięć jest na tyle dobra, że udało się odtworzyć czwartek! 

A otóż i one (fanfary). Moje wyniki:

PONIEDZIAŁEK - Przywitało mnie słoneczko i przepiękna pogoda. Aż chciało się żyć tego dnia. O dziwo w pracy poszło jak z płatka, a lekcja udała się wyjątkowo dobrze. Byłam pozytywnie zaskoczona reakcją na niektóre ćwiczenia. Udało mi się również opublikować post na blogu o nieśmiałości, który jak się później okazało stał się hitem (jeśli brać pod uwagę karierę tego raczkującego bloga). Dzień zwieńczyłam wycieczką rowerową do dziadków. Przejechałam całe 9 km i dotleniłam się porządnie.

WTOREK - Pogoda dalej dopisywała, toteż wybrałam się z siostrą na długi spacer robiąc tym samym dobrze samej sobie, jej oraz naszemu psiakowi. Wreszcie mógł się wyszaleć na ponad 3 godzinnym spacerze. Widoki były niesamowite, a kąpiel Tomo w stawie przyprawił nas o uśmiechy. Do tego wszystkiego należy dodać 5 km bieg, który zwieńczył ten dzień. Wyjątkowo dobrze mi się biegało i mam nadzieję, że tak już będzie zawsze. Na domiar wszystkiego zdecydowałam nadać kształt swojej przyszłości. Spisałam pomysły na kartce i wykombinowałam sobie studia podyplomowe na przyszły rok. Czuję, że 2016 będzie bardzo pracowity!

ŚRODA - Zostałam mile zaskoczona na studiach, kiedy to dowiedziałam się że zaliczyłam test ze słówek. Nie wierzyłam w to za bardzo, ale tak! Udało się! Dodatkowo przeszłam również egzamin próbny z mówienia i już nie boję się, że nie zdam podczas faktycznego egzaminu. Zyskałam odrobinę pewności siebie, która na pewno mi pomoże! Udało mi się też kontynuować moje rowerowe podboje i postanowienia. Do pracy konsekwentnie pojechałam na moich dwóch kołach. Natomiast koniec dnia umiliło mi rodzinne oglądanie filmu. 

CZWARTEK - Strasznie denerwowałam się przed czwartkiem. Miałam bowiem przeprowadzić lekcję plenerową dla jednej osoby. Na szczęście udało się nawet całkiem nieźle. Dzięki tej osóbce poznałam również historię Torunia nieco lepiej i spędziłam miło czas plotkując w kawiarence. Wszystko rzecz jasna po angielsku. Moja słuchaczka nieco się zawstydziła i nie chciała zamówić herbatki w języku angielskim, co też przyprawiło mnie o lekki uśmiech. Zrozumiałam bowiem, że dla mnie to już nie stanowiłoby problemu. Poza tym nie bałabym się zrobić tego po angielsku, mimo że język polski jest przecież moim ojczystym. Tym sposobem znów nauczyłam się o sobie czegoś nowego!

PIĄTEK - Dzień rozpoczęłam od 19 km wyprawy rowerem na pobliską Barbarkę. Namówiłam też do tego dziadka i siostrę. Spędziliśmy miło czas, jednocześnie robiąc coś dla siebie. Następnie odebrałam swoje nowe okularki. Bardzo się cieszyłam, że wreszcie je mam. Pomogłam tacie zrobić zakupy, a potem zabraliśmy się za gotowanie chińszczyzny. To moje ulubione danie, które mogłabym jeść kilogramami. Szkoda, że jest tak rzadko... ale przyznam szczerze, że dużo w nim babrania. Mimo to bawiłam się przednio!

SOBOTA - Ten dzień mogę uznać za swojego rodzaju sukces, bowiem przed komputerem spędziłam jedynie 2 godziny. Coś u mnie nie spotykanego i zarazem fajnego. Wszystko przez przygotowania do imprezy urodzinowej taty. W domu panował lekki rozgardiasz i każdy pomagał tak jak umiał. Znalazłam też chwilę czasu na naukę Japońskiego. Swoją drogą myślę, że kolejny tydzień poświęcę zwiększaniu swojej systematyczności jeśli o Japoński chodzi. Koniec dnia zwieńczyłam spacerkiem z kuzynką i psiakiem. Towarzyszyło nam sporo śmiechu i radości.

NIEDZIELA - Dzień rozpoczęłam zakupowym szaleństwem. Dwie bluzki, spodenki i sandały  - to wszystko moje nowe nabytki. Nigdy nie sądziłam, że takie zakupy od czasu do czasu sprawią mi tyle przyjemności. Potem spotkałam się z przyjaciółmi z Solca Kujawskiego. Spędziliśmy miło czas spacerując trochę po toruńskiej starówce oraz zajadając pyszności od Lenkiewicza i Metropolis (myślę, że trochę zawaliłam swoje odchudzanie w ten weekend - nie dość, że impreza to jeszcze to spotkanie - ale co tam, raz się żyje!). Mogę też z czystym sumieniem dodać, że zaraz po ułożeniu zarysu lekcji poniedziałkowej, pozwoliłam sobie na słodkie lenistwo. 

Cały tydzień z pozytywnym myśleniem uznaję za całkiem udany. Myślę, że warto to kontynuować i spróbuję tak zrobić. Czy się uda? Zobaczymy... rzecz w systematyczności, a jak wiecie z tym u mnie bardzo kiepsko!

niedziela, 17 maja 2015

Poznaj ze mną Toruń - Centrum Nowoczesności Młyn Wiedzy

Każdy z nas żyje w jakimś malowniczym miejscu, które niejednego turystę skusiłoby swoimi walorami. Często jednak nie potrafimy docenić tego co mamy. Wolimy cudze, które wydaje nam się lepsze. Dlaczego? Bo nie jest naszą codziennością. To wypad raz na jakiś czas. Odpoczynek od pracy, szkoły, naszego zabieganego świata. Ileż to razy łapaliście się na tym, że w waszej głowie pojawiały się nieznośne myśli typu: dlaczego u nas tego nie ma / szkoda, że nasze miasto nie potrafi wykombinować tak wspaniałego eventu / ech żałuję, że to nie tu mieszkam... ? Takich myśli na pewno jest zdecydowanie więcej. Jakby się jednak dłużej zastanowić to odnajdziecie w waszych miastach podobne budynki, piękne i ustronne miejsca, czy wybuchowe imprezy. Wystarczy się tylko rozejrzeć, by zauważyć że nasze miasta nie są takie złe. W gruncie rzeczy mają wiele interesujących opcji do zaoferowania.

Zdecydowałam więc, że co jakiś czas przedstawię wam ciekawe miejsca mojego miasta. Toruń to piękne miejsce. Jego starówka jest niemalże przepełniona historią. Spacerując tam można przenieść się niekiedy do średniowiecza. Gotyk otacza ze wszystkich stron i całkiem nieźle komponuje się z nowoczesnością tego świata. Dzisiaj jednak nie będzie o starówce. Nie będzie o zabytkach czy galeriach. Nie będzie o centrum miasta. 

Dzisiaj przedstawię wam Centrum Nowoczesności, czyli tak zwany Młyn Wiedzy.

Jestem niemalże przekonana, że widząc "Centrum Nowoczesności" wasze myśli zawędrowały do Warszawy. Macie tutaj absolutną rację, bowiem Młyn wiedzy to nic innego tylko twór na podobiznę warszawskiego Centrum Nauki Kopernik. Nie wiem jak to wygląda w Warszawie, bo niestety nie udało mi się go zwiedzić, gdy miałam na to okazję (dotarłam do niego zbyt późno i nie zostałam wpuszczona - szkoda, bo miałabym porównanie). Nie mniej jednak, cieszę się ogromnie, że coś takiego powstało w moim małym Toruniu.

Długo zwlekałam z wybraniem się do tego miejsca. Zawsze znalazło się coś ważniejszego. W końcu jednak skorzystałam z okazji wizyty moich przyjaciół z Bydgoszczy i drugiego maja moja noga przestąpiła próg Młyna Wiedzy
Centrum Nowoczesności Młyn Wiedzy to pierwsze centrum nauki w regionie kujawsko – pomorskim. Otwarcie Centrum nastąpiło 9 listopada 2013 roku. Siedziba instytucji to dawne młyny Richtera, budynki zbudowane na przełomie XIX i XX, teraz całkowicie odrestaurowane, służą nauce i zabawie. Na przestrzeni 5 tys. m2, na 6 kondygnacjach znajduje się przestrzeń wystawiennicza, pracownie naukowe, sale ekspozycyjne dla dzieci i biura. 
Na samym początku zostałam niezwykle mile zaskoczona poprzez wahadło Foucaulta, które znajduje się nieco niżej poziomu zero. Jest ono najdłuższe w całej Polsce, zamontowane na stałe. Można je podziwiać bez kupowania biletu wstępu. Wahadło to jest ogromne i pokazuje, że ziemia obraca się wokół własnej osi.
Następną rzeczą, która nas zachwyciła było wielkie koło, do którego mogliśmy wejść i pobiegać. Można było poczuć się niemal jak chomik. Śmiechu co nie miara. Zabawa przednia. Na tym samym poziomie znajdowała się waga. Siadało się na dwóch jej końca i łapiąc za urządzonko starało się wprawić ją w stan równowagi.
Na innym piętrze na moment zamieniliśmy się w agentów FBI i mieliśmy okazję przejść specjalnymi ścieżkami, nie włączając alarmu. Wbrew pozorom nie jest to takie proste i dopiero po kilku próbach udało się wykombinować jak to zrobić. Znów mieliśmy przy tym sporo zabawy.
 A poza tym było trochę stawania na rękach, leżenia w czymś co przypominało nieco wyobrażenie łóżka w statku kosmicznym, oglądanie Bolka i Lolka dzięki specjalnym okularom (bez nich, na ekranie widać było kaszę) oraz wiele innych. 
Podsumowując cały wypad - bawiliśmy się przednie i chętnie wrócilibyśmy do Młyna Wiedzy ponownie. Przede wszystkim można wszystkiego dotknąć (co chyba podobało się nam najbardziej!) i zabawić się w naukowców. Świetny sposób na spędzenie trochę innego popołudnia. Cenowo również źle nie jest - 10 zł studenci / uczniowie, a 15 zł dorośli. Czas na zwiedzanie to godzina, ale my byliśmy trochę dłużej i nikt nie kazał nam dopłacać. Polecam każdemu planującemu odwiedzić Toruń!

Kto podniesie rzuconą rękawicę i rozpocznie zwiedzanie swojego miasta? Odnajdźcie ciekawe miejsca, a te które znacie bardzo dobrze - odkryjcie na nowo! Zapewniam was, że będziecie mile zaskoczeni tym, ile wasze miasto oferuje!

sobota, 16 maja 2015

Piątkowy miszmasz #5


Kolejny tydzień za nami, a do mnie właśnie dotarło, że to już połowa Maja. A przecież tak niedawno go witałam. Czas ucieka mi jak szalony i nie daje chwili wytchnienia, jednocześnie mam niejasne wrażenie, że przecieka mi przez palce. 

To już zaczyna się przeradzać u mnie w rutynę. Piątkowy miszmasz wychodzi pomiędzy piątkiem a sobotą. Nie będę jednak zmieniała mu nazwy, gdyż wówczas pewnie przesunąłby się na niedzielę. Akurat na tyle siebie znam by to wiedzieć.
Stało się. Padłam ofiarą darmowych próbek. Z czystej ciekawości odnalazłam parę stron, dzięki którym można otrzymać darmowe produkty. Często wystarczy jedynie zalogować się na ów stronie lub zgłosić się do konkursu. Everydayme jest jedną z takich stron. Dzięki niej otrzymałam próbkę tabletek do zmywarki Fairy (aż 3 sztuki) oraz podpaskę Always. Szczerze mówiąc liczyłam na nieco więcej, ale z drugiej strony dobre i to.

Co sądzicie o darmowych próbkach? Bawicie się w to? Lubicie coś takiego otrzymywać? Przyznam szczerze, że póki co mnie to rajcuje. Zawsze miło coś takiego dostać.

Natomiast krem Nivea udało mi się wygrać w jednym z konkursów. Mimo swoich nikłych 50ml, mordka mi się ucieszyła, kiedy odbierałam dzisiaj paczuszkę od listonosza. Jakby nie patrzeć to moja pierwsza wygrana od długiego czasu. Niby nic takiego, a jak dzień może się poprawić przez taką wygraną!

Wtorek był dniem obfitującym w aktywność fizyczną. Rozpoczął się całkiem niewinnie. Ot zgrabne 6,5 km wycieczki pieszej wraz z siostrą i psiakiem, który to w trakcie jej trwania postanowił pokazać, że uwielbia wodę. Niewiele myśląc wskoczył do stawiku i rozpoczął hasanie po wodzie. Mnie ręce opadły, ale brudas czuł się niczym ryba w wodzie. Coś tak czuję, że pływać to on potrafi!

Dzień zakończyłam poprzez 5 km trasę truchcikiem. Jestem bardzo, ale to bardzo początkującym biegaczem, toteż te 5 km to wcale nie są takie przelewki. Rzecz jasna nie biegam non stop. Na trasie 5 km, przebiegam bez przerwy 2 km, potem szybki marsz i kolejne 2 km lub mniej. Zależy od dnia.
A to hit tego wieczoru. Wraz z siostrą postanowiłyśmy wreszcie przyznać się do swojego podobieństwa. Niestety (albo stety) niczego nie da się ukryć. Jesteśmy niczym dwie krople wody z 6-letnią różnicą wieku między nami. Choć często się kłócimy i najchętniej nie przyznałybyśmy się do siebie to jednak geny robią swoje. Nie da się ich oszukać. No, chyba że w grę wchodzi operacja plastyczna.

Jak tam z waszym podobieństwem do rodzeństwa? Odnajdujecie je, czy może tak jak my zaprzeczacie?

Wczoraj zdecydowałam się na mały powrót do swojej pierwotnej pasji, którą było pisanie. Czas przeszły został tutaj użyty specjalnie, ponieważ od kiedy znalazłam się na obecnych studiach ta pasja zaczęła powoli blednąć, a język polski staje się mi coraz bardziej obcy. Nie jestem pewna czy wciąż potrafię poprawnie się nim posługiwać. Powtórzenia i przecinki w nieodpowiednich miejscach zawsze były moją zmorą. Tym akurat się nie martwię. Gorzej z przelewaniem słów na papier. Układaniem odpowiednich zdań i przenoszeniem tego wszystkiego co w głowie się rodzi tak... by słowo pisane ożyło. Nie wiem czy wciąż umiem to robić. Nie wiem też czy jest sens do tego wracać, gdyż pewnie czeka mnie rozczarowanie. Zdecydowałam jednak, że spróbuję i jeśli się uda to do 15 czerwca zgłoszę swoją pracę na konkurs. Temat jest zacny - "Obiecaj" - wykonanie... no cóż... zobaczymy! Pomyślałam również, że gdy już się rozpiszę (JEŚLI!) to być może coś się tutaj pojawi. Niewielka próbka tego co potrafię. Będę was wówczas prosiła o poddanie jej surowej analizie. 

Wszystko jednak w swoim czasie. Czas poodkurzać stare pasje. Odnaleźć w nich coś nowego i być może połączyć z nowymi. Jak mówi powiedzenie - stare ale jare! Mam nadzieję, że ta moja próba nie będzie znowu taka tragiczna. 

Jak tam z waszymi pasjami? Pozmieniały się wraz z wiekiem?  
Dzisiaj zakończę optymistycznym akcentem. Zostałam zmuszona do wymiany okularków, bo stare odmówiły mi posłuszeństwa. Nie lubię tego robić, bo to strata pieniędzy i potem trochę się martwię o ten majątek, który siedzi na mojej głowie. Może nie powinnam, ale cóż... człowiek jest skomplikowanym stworzeniem jednak. Jak już coś sobie wbije do głupiego łba to kaplica. Zostaje z nim na bardzo długo. Trudno się tego oduczyć.

Jak Wam minął tydzień? Spoglądacie w kolejny z optymizmem, czy wolelibyście by się nie zaczynał? 

Miłego weekendu, Dziubaski!

czwartek, 14 maja 2015

Świat gadżeciarza


Świat współczesnego człowieka w dużej mierze kręci się wokół stereotypów, które są bardziej lub mniej prawdziwe. W tym świecie kobiety postrzegane są jako łowczynie okazji czy potworne zakupoholiczki, które za kolorową szmatkę mogłyby nawet i zabić. Wystarczy tylko spojrzeć na te wszystkie akcje typu - 'Noc Zakupów' - organizowane przez galerie handlowe. Szalone przeceny, które potrwają jedynie kilka godzin, przyciągają mnóstwo uwagi spragnionych wrażeń kobiet. Właśnie wtedy można zaobserwować galerię handlową zamieniającą się w ring walczących zwierząt. Nie da się tego nazwać inaczej. Dochodzi przecież do drapania, wyrywania włosów, popychania, a w skrajnych przypadkach nawet bójek. To tylko jeden przykład potwierdzający ten nieco krzywdzący stereotyp. 

A co jeśli chcemy pomyśleć o mężczyznach? Pierwszym co przychodzi mi na myśl są gadżety. Mężczyźni to fani wszystkiego co kobiety uważają za zbędne i do życia nie potrzebne. Kolorowe kołpaki, nakrętka na kran, która sprawia że woda zmienia kolor w zależności od tego czy jest ciepła czy zimna, zegar dla prawdziwego matematyka, który zamiast normalnych cyferek ma działania matematyczne... mogłabym tak wymieniać i wymieniać, a lista nie miałaby końca. Jest wiele wymyślnych gadżetów, a panowie chętnie się nimi otaczają. Uwielbiają mieć coś nowego, coś w ich pojęciu fajnego. 

Jak na to patrzą kobiety?

Większość z nich uważa to za bezsensowną stratę ciężko zarobionych pieniędzy. No bo po co nam kolejny przedmiot na już i tak zapchanych półkach? Po co nam coś, co będzie się tylko kurzyło? Większość kobiet zwyczajnie nie widzi w tym sensu. Nie potrafią zrozumieć tego umiłowania gadżetów przez mężczyzny. Wolą kolejny ciuch w szafie lub nowy lakier do paznokciu, który wcale nie różni się kolorem od poprzedniego. No, może jest o dwa tony jaśniejszy.

A co ja mam z tym wspólnego? 

Znów utwierdziłam się w przekonaniu, że daleko mi do stereotypowych kobiet. Owszem lubię chodzić po sklepach, ale moimi stałymi punktami programu nie są wcale te dotyczące ciuchów. Nie kręci mnie chodzenie po sklepach bez konkretnego celu. Jeśli już odwiedzam sklep z ciuchami to tylko i wyłącznie z potrzeby. No i być może podczas pomocy kumpeli w doborze ciuszku (ale to już odrębna sytuacja). Natomiast te sklepy, które często odwiedzam (i to nie zawsze z zamiarem zakupu) to Media Markt oraz Empik. Uwielbiam przeglądać te wszystkie drobne cudeńka, bibeloty, nikomu niepotrzebne gadżety. Lubię być na bieżąco z nowinkami technologicznymi.

Tak, ja po prostu lubię gadżety. Niedawno nawet skorzystałam z promocji w Empiku i kupiłam sobie materiały biurowe. Kolorowe spinacze, zamknięte w probówkach pięknie wyglądają na półce. Świetnie się kurzą (to trzeba niestety przyznać). Spełniają jednak dodatkową funkcję. Poza wyglądem, przydają mi się w życiu codziennym.
Tak! Udało się! 
Osiągnęłam swój cel. 
Znalazłam słoty środek. 

Połączyłam swoją duszę gadżeciary z nikłym kobiecym pierwiastkiem, który gdzieś tam się we mnie kłębi. 

Myślę, że zbieranie gadżetów to nic złego, pod warunkiem (oczywiście!) że nie stanowią one większości zakupów człowieka. Najlepiej też by pomagały nam w życiu codziennym. Nikt przecież nie lubi całkiem niepotrzebnych przedmiotów (albo w tej chwili po prostu wylazła ze mnie prawdziwa kobieta!).

Jaki macie stosunek do gadżetów? Lubicie się nimi otaczać?

poniedziałek, 11 maja 2015

Upierdliwa nieśmiałość!

Dobrze znana ci melodia rozpoczyna fanfary. Spoglądasz na swój telefon. Na wyświetlaczu widzisz nieznany sobie numer. Serce podchodzi ci do gardła, a dłonie nagle stają się niezwykle śliskie. Łapiesz telefon nieco niepewnie i z walącym w piersi sercu cały czas obserwujesz ten nieznany ci ciąg cyfr. Przełykasz głośno ślinę nie wiedząc co zrobić. Czujesz ogarniające cię gorąco i kiedy wreszcie decydujesz się odebrać, telefon cichnie. Emocje opadają, a ty odczuwasz wyraźną ulgę. Dopiero po dłuższej chwili przeklinasz siebie samego za swoją słabość. Za te niechciane uczucie niepewności. Za strach przed nieznanym, mimo że odebranie telefonu nie jest znowu czymś wymagającym od ciebie wielu wysiłku. Nie potrafisz zrozumieć samego siebie i obiecujesz sobie, że następnym razem z całą pewnością odbierzesz... ale kiedy sytuacja się powtarza, twoje wnętrzności znów skręcają się ze strachu i prędzej jesteś gotów odrzucić połączenie niż je odebrać.

Nauczyciel rozdaje poprawione testy. Wiesz, że się uczyłeś i sądziłeś, że poszło ci całkiem nieźle. Jednak na teście widnieje wielka, czerwona trója. Marszczysz brwi kompletnie niezadowolony ze swojego wyniku. Raz jeszcze liczysz punkty. Zauważasz, że jedno zadanie zostało niepoliczone. Całe pięć punktów. Pięć punktów, na które tak ciężko pracowałeś. Pięć punktów, które mogłoby zmienić twoją ocenę. Zamierzasz iść do biurka nauczyciela i pokazać mu jego niedopatrzenie. W myślach widzisz samego siebie, który to wstaje z krzesła i między ławkami zmierza do biurka wszechwiedzącego dorosłego. Widzisz to oczami wyobraźni, a jednak nie ruszasz się z miejsca. Kiedy chcesz to zrobić, czujesz nagłą suchość w gardle. Brakuje ci słów, nie wiesz jak się odezwać, jak zgłosić swój sprzeciw. Ręce trzęsą ci się od wszechogarniającego cię strachu. Do oczu cisną ci się łzy. Nic nie możesz zrobić. Nie potrafisz. Nie umiesz. Jesteś beznadziejny.

W twoim miejscu pracy organizowane są szkolenia pracowników. Znasz ich wszystkich, chociażby z widzenia. Przychodzisz na takie szkolenie i siadasz obok jednej z nich. Ktoś cię zagaduje, a ty nie potrafisz mu odpowiedzieć. Kiwasz tylko głową i po krótkiej chwili sklecasz jakieś względnie poprawne zdanie. Z ulgą oddychasz dopiero, kiedy szkolenie się rozpoczyna i nie ty musisz je prowadzić. Czujesz jednak gulę w gardle, za każdym razem, gdy jesteś proszony o odpowiedź. Przecież doskonale ją znasz. Nie masz potrzeby się wstydzić, a mimo to twój głos trzęsie się gdy odpowiadasz. Ledwie wyduszasz z siebie tę najważniejszą myśl. Boisz się tego, co o tobie pomyślą twoi koledzy po fachu. Nerwowo rozglądasz się po zebranych i z ulgą odbierasz ich przyjazne uśmiechy. Nie było znowu tak strasznie... a mimo to, podczas kolejnego zabieranego przez ciebie głosu wcale nie czujesz się pewniej.

Nieśmiałość jest niezwykle upierdliwą cechą, którą posiada większość z nas. Ja nie jestem tutaj jakimś wyjątkiem. Staram się nad nią pracować każdego dnia (o ile to możliwe) i czasem czuję, że wreszcie zrobiłam krok do przodu. W stronę lepszej przyszłości i swojej osoby. 

Bardzo długo nie wiedziałam jak sobie poradzić z tą swoją cechą. Próbowałam wielu sposobów, ale nic na mnie nie działało - albo też nie byłam zbyt wytrwała w ćwiczeniach samej siebie. Zawsze znajdowałam sobie niestworzone wymówki byle tylko nie pracować nad sobą. Wmawiałam sobie, że nieśmiałość to nieodłączna cecha mojego charakteru, bez niej nie będę już sobą. Twierdziłam, że nic nie da się z tym zrobić, że już zawsze będę taka beznadziejna. Nieśmiałość pozwalała mi na usprawiedliwianie większości swoich życiowych porażek, więc była swoistego rodzaju środkiem przeciwbólowym. Mimo to nienawidziłam siebie samej. Nienawidziłam swojej bezsilności.

Aż w końcu powiedziałam sobie dość. Czas coś z tym zrobić. Nie może być tak, że będziesz obawiać się swojego własnego cienia. Nic wówczas w życiu nie osiągniesz. Będziesz tylko popychadłem, które chętnie ustawi się tam, gdzie będą mu kazali. Zacisnęłam zęby i rozpoczęłam dość trudną pracę nad samą sobą.

Jak zaczęłam pracować nad samą sobą? Przede wszystkim zmieniłam kierunek studiów. Nie skończyłam zarządzania, bo w końcu przyznałam się przed samą sobą i wszystkimi dookoła mnie, że ten kierunek nie jest dla mnie. Straciłam na niego całe trzy lata, ale nie żałuję ich dzisiaj. Mimo, że czasem wciąż zdarza mi się myśleć, że głupia byłam. Mogłam przecież skończyć już to zarządzanie i ewentualnie później zrobić drugi kierunek. Nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem. Uważam zmianę kierunku studiów za jedną z najlepszych decyzji mojego życia. 

Poznałam niesamowitych ludzi na moich obecnych studiach. Ludzi, którzy zachęcili mnie do większej pracy nad sobą. Ludzi wcale nie idealnych, ale nie bojących się przyznać do swoich własnych błędów. Ludzi, którzy mnie zaakceptowali taką jaką jestem. Ludzi, których dzisiaj z czystym sercem mogę nazwać swoimi prawdziwimi przyjaciółmi. To dzięki nim zrozumiałam, że nie jest ważne czy człowiek jest pewny siebie czy też nieśmiały. Najważniejsze to mieć swoje własne zdanie i żyć w zgodzie ze sobą. Wówczas znajdziemy kogoś kto nas zaakceptuje. Tego kogoś nazwiemy przyjacielem i będzie to prawdziwy przyjaciel, a nie ten który tylko szczyci się tą nazwą, a nie robi nic co by wskazywało na przyjaźń. Potrafi jedynie z nas szydzić i wyśmiewać się z każdego niepowodzenia. 

Następnie otworzyło się dla mnie wiele ścieżek, a ja dzięki wsparciu mych przyjaciół ale i rodziców, zdecydowałam się na wielki krok. Wyjechałam do pracy za granicę. Tam byłam zdana jedynie na samą siebie. W obcym kraju, z obcym językiem i otaczającymi cię kompanami z różnych zakątków świata. Taki wyjazd to niezwykła szkoła życia. Człowiek nie ma wyjścia. Musi nauczyć się stawiać na swoim. Musi otworzyć się na swoje otoczenie, bo inaczej sobie nie poradzi. A satysfakcja jaka po tej wspaniałej przygodzie pozostanie będzie gwarantowana. Zapewniam was, że jeśli tylko odważycie się zrobić coś, co w waszym mniemaniu jest nierealne, to wasze życie zmieni się o sto osiemdziesiąt stopni. Stanie do góry nogami.

Nieśmiałość nadal jest obecna w moim życiu i pewnie będzie w nim już na zawsze. Czasem wciąż mnie hamuje, ale teraz zdecydowanie częściej zabieram głos na różnego typu zgromadzeniach. Nie boję się głośno wymawiać swojego zdania. Jestem pewniejsza siebie, bo wiem że potrafię poradzić sobie w najtrudniejszych warunkach. Wciąż nad sobą pracuję i widzę już pierwsze tego efekty. 

Wam moi drodzy życzę tego samego. Przeanalizujcie swoje życie i zdecydujcie się na odważny krok dla was samych. Dla waszej satysfakcji, dla polubienia samego siebie. Odważcie się, a zostaniecie wynagrodzeni. 

Ja wciąż nie mogę powiedzieć, że kocham samą siebie, ale już się nie nienawidzę. Wiem, że stać mnie na więcej. Dążę teraz do polubienia swojej nieśmiałości. Może właśnie w tym tkwi klucz do sukcesu. Nie pozbywajmy się jej, tylko ją polubmy. Wtedy przestanie być już taka upierdliwa i nieco ucichnie, pozwalając nam żyć pełnią życia.

Jakie macie sposoby na walkę z nieśmiałością? Pracujecie nad sobą? Czy też czuliście się kiedykolwiek stłamszeni do tego stopnia, że się nienawidziliście?

sobota, 9 maja 2015

Piątkowy miszmasz na sobotni wieczór #4

Kiedy wpisałam tytuł dzisiejszego posta zrozumiałam jak szybko upływa czas. Minął już cały miesiąc odkąd odnalazłam swoje własne miejsce w sieci. Pierwszy miesiąc za mną, a czuję się jakby nie minął nawet tydzień. Straszny ze mnie amator, jeśli chodzi o sztukę blogowania. Oczywiście nie jest to moje pierwsze podejście do tych spraw, ale niezmiernie odnoszę wrażenie, że kiedyś było łatwiej.

W swej karierze mam kilka blogów, z których pierwszy dotyczył anime - Shaman King (wówczas było ono hitem sezonu) - i został założony przez moją siostrę. Szybko jednak znudziło jej się pisanie opowiadania i ja przejęłam pałeczkę. Dzięki niemu szlifowałam swój kunszt pisarski, w końcu decydując się rozpocząć swoją własną historię. Historię, która miała być tylko i wyłącznie moja. Mój świat, moi bohaterowie i wreszcie moja intryga. Chciałam bawić się w pisarza i nie chwaląc się, całkiem nieźle mi szło. Jeszcze całkiem niedawno ta historia wisiała zapomniana przez wszystkich, włącznie ze mną, na portalu onet. Nie pamiętałam hasła ani maila, na którym miałam u nich swoje miejsce. Historii tej nigdy nie skończyłam i to właśnie do niej ostatnio wracam coraz częściej. Liczę na to, że niedługo uda mi się powrócić do swoich starych 'przyjaciół'. W między czasie prowadziłam również stronę z własnymi przemyśleniami. Krótkimi opowiastkami dotyczącymi tego co mnie otaczało. Czyli coś podobnego do dzisiejszej strony. Pojawiał się w tym wszystkim tylko jeden problem. 

Od początku mej kariery wszyscy moi czytelnicy, jak jeden mąż, stwierdzili że jestem chłopakiem. Bowiem posłowie autora pisałam bezosobowo. Nie wyprowadzałam ich z błędu, wstydząc się swojego prawdziwego 'JA'. Łatwiej było mi udawać kogoś innego, wypowiadać swoje własne zdanie lecz jakby ustami kogoś zupełnie ode mnie odrębnego. To była perfekcyjnie nałożona maska, która pozwalała mi rozróżniać dwa światy - ten realny, w którym byłam nikim. Zwykłą, szarą dziewczyną, która nie potrafiła o siebie zawalczyć. No i ten drugi - blogosferę, online, w którym nie dość że potrafiłam się wypowiadać swobodnie, to jeszcze byłam całkiem poważanym bloggerem. Ludzie często zwracali się do mnie ze swoimi problemami, a ja próbowałam im pomóc. Z różnym skutkiem, najczęściej jednak zmierzając w dobrym kierunku. Byłam chłopakiem. Kimś, kto mógł zrobić wszystko.

Nie do pomyślenia dla mnie było pokazać swoją twarz, powiedzieć jak naprawdę mam na imię i odsłonić siebie. Dlaczego? Bo uważałam, że prawdziwa 'JA' jest nijaka. Nie warto się z nią zadawać. To zwykły kujon, któremu na dodatek nie zawsze dobrze idzie. Grubaska, ciemna masa bez przyszłości. Zazdrościłam wszystkim swoim koleżankom tego, że potrafiły być sobą. Umiały wypowiadać własne zdanie i nie bały się tego. Walczyły o swoje, kiedy ja chowałam się po kątach i posłusznie wypełniałam wszystkie swoje obowiązki. Do głowy nie przyszła mi myśl, żeby się zbuntować.

Właśnie ta dziewczynka dostała od życia porządnego kopa w dupę i powoli uczyła się dbać o swoje własne dobro. Ta nieśmiała istota (wciąż walczy z tą swoją cechą) z czasem złapała swoje życie obiema dłońmi i zaczęła z niego czerpać garściami. No i wreszcie to ta istota, miesiąc temu, zdecydowała się na powrót do blogosfery. Tym razem nikogo nie udając. Postanowiła dać z siebie wszystko łącząc to co kocha w jedną całość.

Teraz już potrafię grać w otwarte karty i mimo tego, że sfera blogowa zmieniła się drastycznie na przestrzeni tych kilku lat, powoli odnajduję tu siebie samą. Dziękuję przede wszystkim Wam za ogromnie, serdeczne przyjęcie w swoje szeregi.

Jestem jednak bardzo ciekawa tego jak wyglądała wasza podróż z blogowaniem? Była równie burzliwa jak moja? 
~.~
Słowo wstępu zrobiło się nieco dłuższe niż przypuszczałam, ale tak to już chyba jest, kiedy człowiek zaczyna się uzewnętrzniać. Żeby miszmasz pozostał miszmaszem lecimy dalej:
Wczoraj miałam okazję uczestniczyć w już ostatnim szkoleniu lektorów u mnie w pracy. Piątym i ostatnim. Mówiąc szczerze to nie do końca wiem do czego one są nam potrzebne. Nie wynosimy z nich znowu tak dużo. Może jedynie kilka pomysłów na dodatkowe ćwiczenia dla naszych słuchaczy. Wczoraj jednak skupiliśmy się głównie na nas samych. Na naszych wadach i zaletach. Na tym co robimy dobrze, a czego unikamy. Na naszej autonomii. Dowiedziałam się również od swoich znajomych z pracy paru ciekawych rzeczy o samej sobie. Między innymi, uważają oni mnie za odważną dziewczynę. Zaskoczyło mnie to niezmiernie, bo sama siebie w życiu bym taką nie nazwała. Może jest to spowodowane moją niską samooceną, a może po prostu nie leży mi w to naturze... Miło jednak wiedzieć, że komuś mogę wydawać się odważna.
 ~.~
Dzisiaj skorzystałam z przepięknej pogody. Wraz z moją siostrą wskoczyłyśmy na rower i przejechałyśmy całe 9,40 km z przystankiem na małe co nieco. Zajechałyśmy do galerii Plaza, gdzie miałam przyjemność posmakować tego cuda, co to na zdjęciu się pięknie prezentuje. Nie jest to znowu zbyt trudne do zrobienia. Ot schłodzony jogurt naturalny z dodatkiem ekstraktu z cytryny oraz garść różnorodnych owoców. Niby nic trudnego, a jakie pyszne... nie pogardzę powrotem do tego miejsca. 

Na tym zakończę dzisiaj swoje dygresje, bo zaczynam zauważać, że zbyt mocno skupiam się w nich na sobie. Odrobina egoizmu i samolubności nikomu jeszcze nie zaszkodziła i tego będę się trzymać!

Mieliście ostatnio okazję próbować czegoś nowego? Odkryliście coś czego o sobie nie wiedzieliście? Jak spędzacie ten jeszcze słoneczny weekend?

czwartek, 7 maja 2015

Podsumowanie Kwietnia - moje sukcesy i porażki

Pierwszy tydzień maja dobiega końca, a ja wciąż zwlekam z podsumowaniem kwietnia. Głównie dlatego, że zwyczajnie nie mam się czym chwalić. Moje wyzwania niestety wykonuję z różnym skutkiem. Niektóre są lepiej wykonane, inne gorzej. Z niektórymi mam małe problemy, inne bez problemu wprowadzam w życie. Walczę ze sobą niemal każdego dnia z mizernym skutkiem, ale zacznijmy od początku:
  1. Zrzucić do 15kg:
    • Cel na kwiecień - do 5 kg! - Dzięki temu, że w kwietniu były święta Wielkanocne, a później zdarzyło się kilka imprez to najgorzej wykonany przeze mnie cel. W tej chwili waga mimo wszystko pokazuje minus 1,5 kg. Nie jestem szczególnie zadowolona, ale też cieszę się, że spadła choć odrobinę!
    • Cel na maj - do 5 kg!
    • Cel na czerwiec - do 5 kg!
    • Brzuszki - 3 razy w tygodniu! - Udało się i nie było tak strasznie. Brzuszki robiłam w kwietniu sukcesywnie, trzy do czterech razy w tygodniu. Nie poświęcałam na nie zbyt dużo czasu, od piętnaście do dwudziestu minut ćwiczeń. Efekty jeszcze nie są zbyt duże, ale powoli zaczynają się kształtować.
    • Biegi - 2 razy w tygodniu! - Kolejne wyzwanie, które spisuję kompletnie na straty. Nie udało się. Pewien czas w kwietniu chorowałam, innym razem znowu nadeszły kobiece sprawy i nie byłam w stanie się ruszyć. Powiem szczerze, że gdyby zebrać wszystkie biegające razy ze mną w roli głównej to wyszłoby ich może ze 4. Porażka na całej linii. W maju obiecuję poprawę.
    • Zrezygnować całkowicie z sera i białego pieczywa! - Udało się. Zwłaszcza jeśli chodzi o ser. Białe pieczywo zjadłam z 6 razy w przeciągu miesiąca, więc uznaję to za swój osobisty sukces. Myślałam, że będzie gorzej... wciąż jednak szukam pomysłów na pyszne śniadanka bez pieczywa w roli głównej.
  2. Uczyć się japońskiego co najmniej godzinę, dwa razy w tygodniu. - Tutaj muszę zrezygnować z wyznaczonych dni nauki. Uczę się japońskiego dwa razy w tygodniu, zazwyczaj siedzę nad nim dłużej niż godzinę. Nie potrafię jednak zrobić tego w wyznaczone sobie wcześniej dni, bo czasami zwyczajnie wypada mi coś innego. Brak systematyczności? Być może... odbija się tutaj raczej brak silnej woli, jeśli chodzi o konkretne dni na japoński.
  3. Praca Magisterska - zdecydować się na jej kształt, konspekt. - Wyzwanie zaliczone! Sukces osiągnięty! Konspekt napisany i kształt pracy w głowie jakoś się utorował!
  4. Do pracy jeździć rowerem! - To jest najłatwiejsze wyzwanie tego miesiąca. Uwielbiam jeździć rowerem, a dojeżdżanie do pracy było tylko dodatkowym bodźcem do zwiększenia aktywności fizycznej.
  5. Wieczór z przyjaciółmi umilić grami planszowymi! - Tu można poczytać o naszym wieczorze. Powiem więcej. Na pewno będzie on powtarzany częściej. 
  6. Wydłużyć spacery z psem - Tomo - co najmniej 30 minut (popołudniowy i wieczorny)! - Mój piesio był niezwykle rad, że to wyzwanie się tu znalazło. Spokojnie udaje się je zrealizować. Czasem wychodzimy nawet na dłuższe spacery niż 30 minut. Zwłaszcza przy tak cudownej pogodzie, żal tego nie robić.
  7. Raz w tygodniu wychodzić na godzinny spacer z psiakiem. - Zaliczone i to z powodzeniem. Zdarza się nawet, że jednego tygodnia będzie więcej takich spacerków. Tomo jest niezwykle z tego rad, a i ja się cieszę, że ruszam swoje cztery litery z domku.
  8. Wybrać się na dłuższą wyprawę rowerową (całodniową)!
  9. Przeczytać 5 nowych książek! - Do tej pory udało mi się przeczytać 3 książki. Jestem w trakcie czytania czwartej. Jestem przekonana, że w podsumowaniu maja ten punkt zniknie na zawsze. Na nowo odkrywam jak wspaniale jest czytać książki. Zanurzać się w świat swojej wyobraźni i coraz częściej otwieram plik ze swoją nieskończoną opowieścią. Zaczyna mnie nęcić ukończenie książki. 
  10. Zrezygnować z kupna słodyczy! - No i tutaj mamy połowiczny sukces. Słodyczy sobie nie kupuję, ale podczas spotkań z przyjaciółmi lub wypadów na mieście nie omieszkam czegoś tam sobie skubnąć. Dlatego teraz będę się nieco bardziej pilnować. Postaram się to wyeliminować.
  11. Omijać fast food szerokim łukiem! - To wyzwanie pokonało mnie jedynie 3 razy w tym miesiącu. To o mniej niż podczas marca czy lutego. Jestem zadowolona z wyniku, ale maj będzie pod tym względem lepiej.
  12. Odkładać 2zł - codziennie! - Ogromny sukces. Zaczęłam odkładać 6 kwietnia i na koniec miesiąca miałam 50 zł w skarbonce. Jestem zadowolona i odkładam dalej. Teraz jednak dołożę odłożenie karty płatniczej, bo z nią w portfelu, pieniądze wręcz uciekają mi z konta.
  13. Nagrać film na youtube!
  14. Pracować z książką "Pewność siebie w ćwiczeniach" - Nie jest łatwo pracować z pewnością siebie, ale staram się pracować z książką regularnie. Czasami jest mi niezwykle trudno robić zadania zamieszczone w tej książce. Co najmniej raz w tygodniu biorę ją w obroty, jednak efektów póki co brak... lub są na tyle niewielkie, że wręcz niezauważalne przeze mnie.
  15. Uzupełniać - "To nie książka" - raz w tygodniu! - Udaje się! Daję radę i planuję umieścić efekty uzupełniania ów pozycji w jednej z najbliższych notek.
  16. Wypróbować nowy przepis i zamienić domowników na szczury laboratoryjne! 
  17. Jeść 5 - 6 razy dziennie - 3 posiłki to owoce! - Kompletna porażka. Nie potrafię się zastosować do tego 'reżimu'. Jem często mniej razy, ale za to zbyt duże porcje. Nad tym więc będę pracowała bardziej w maju.
  18. Poświęć 15 - 20 minut codziennie na rozciąganie się - bez śród! - Kompletna porażka numer dwa. Postanowiłam z tego wyzwania zrezygnować. Nie jestem w stanie rozciągać się codziennie. Nie potrafię się nawet do tego zmusić. Rezygnuję więc z punktu osiemnastego.
  19. Zmniejszyć liczbę przekleństw do bezwzględnego minimum! - Nad tym punktem pracuję prężnie. Zauważyłam, że ostatnio przeklinam nieco mniej, z czego jestem zadowolona. Niestety czasami wciąż mam ten niezdrowy odruch.
  20. Spróbować swoich sił na ściance wspinaczkowej! - To postanowienie wymieniłam na wspinaczkę w parku linowym. O efekcie tego wyzwania możecie przeczytać tutaj
  21. Ułożyć puzzle! - Jestem w trakcie układania puzzli o 2000 elementach. W tej chwili mam ułożoną 1/3 całego obrazka. Mam nadzieję, że do końca maja uda mi się je skończyć. Skrycie na to liczę.
  22. Nocna Dycha Kopernikańska! - 13 czerwiec 
Poza wyzwaniami, które postawiłam sobie na początku kwietnia dołączyłam do kilku nowych, które znalazłam na waszych blogach. Zainspirowały mnie one do podjęcia wyzwania i zrobiłam to nie myśląc zbyt wiele o konsekwencjach. 

Pierwszym z nich jest znalezione u Dzosefinn, które szalenie mi się spodobało. Zmusi mnie ono do przeczytania wielu cudownych pozycji, więc jeśli macie jakieś swoje ulubione pozycje to z przyjemnością o nich przeczytam. Może niektóre z nich trafią wprost w mój gust? Mam na to cichą nadzieję, bo "Przeczytam tyle ile mam wzrostu" to dość trudne do osiągnięcia w przeciągu pół roku. Po 2 kwietnia mam na liczniku 7,6 cm z głowy (a ileż to jest 7,6 cm, kiedy mój wzrost to 169 cm). 

Kolejnym jest 30-dniowe wyzwanie z przysiadami, znalezione na blogu Be Fit and Feel Amazing, który prowadzi niesamowita Katrina. Postanowiłam spróbować swych sił i w tej chwili jestem gdzieś w połowie wyzwania. Dzisiaj zrobiłam już 115 przysiadów. Jestem gdzieś w połowie i szczerze mówiąc nie wiedziałam, że to będzie takie łatwe. Myślałam, że robienie przysiadów jest znacznie trudniejsze, a tu taka niespodzianka. Na pewno postaram się dotrwać do jego końca. Już tak niewiele zostało.

Najnowszym wyzwaniem, jakie podjęłam jest - Rowerem wokół Danii - które to zorganizowała Pat z bloga Fra Kopenhavn with love. Dlaczego się skusiłam? Ponieważ jak już wcześniej wspominałam, uwielbiam rower! Postanowiłam, że jeszcze bardziej zwiększę swoją aktywność fizyczność dzięki temu wyzwaniu. Co prawda, w tym tygodniu coś kiepsko z tym rowerem - tylko 8 km przejechane - ale tydzień jeszcze się nie skończył. 

Uczestniczyłam również w wyzwaniu - Kwiecień w słowach - organizowanym przez Różową Klarę. Pomysł przedni, zmuszający do nieco innego spojrzenia na świat oraz (nie ukrywając) wyręczając nieco jeśli chodzi o pomysł na kolejny temat postu. Chętnie powtórzę to wyzwanie jeśli jeszcze powróci. Jego efekty możecie przeczytać:
To by było na tyle kochani. Kwiecień uważam za miesiąc satysfakcjonujący, acz nie do końca. Stać mnie na więcej i doskonale zdaję sobie z tego sprawę. Nie jest też znowu tak do końca fatalnie toteż nie spisuję go całkowicie na straty. Maj będzie znacznie lepszy! 

Jaki był wasz kwiecień? Spisaliście go na straty, czy może wręcz przeciwnie? 

wtorek, 5 maja 2015

Muzyka łagodzi obyczaje

Muzyka łagodzi obyczaje...

To powiedzenie słyszałam już wiele razy. Zakorzeniło się gdzieś głęboko w mej podświadomości, a powtarzane było tyle razy, że zrobiło się wręcz czymś naturalnym. Przestało fascynować. Muzyka jest nieodłączną częścią ludzkiego życia. Skłaniam się również do pewnej nękającej mnie ostatnimi czasy myśli - jest tyle różnych rodzajów muzyki, ile ludzi na tej planecie. Każdy jest w stanie paść jej ofiarą, a ja nie jestem tu żadnym wyjątkiem.

Tak, padłam ofiarą muzyki i wcale nie zamierzam wydostawać się z jej szponów. Nie potrafię i nie chcę. Jest mi z nią bardzo dobrze. Muzyka to nieodłączna część mojego życia. Coś z czego z całą pewnością nie zrezygnuję.

Uwielbiam te chwile, kiedy odtwarzam sobie swoje ulubione melodie. Zamykam oczy i po raz kolejny wsłuchuję się w tak dobrze znane mi słowa. Nie jest dla mnie istotne to, czy piosenka jest po polsku, angielsku czy japońsku. Najważniejsze, by potrafiła poruszyć mą duszę. Zmusić me serce do szybszego rytmu, bądź nakłonić do myślenia. Nic więcej się nie liczy. To są te ulotne chwile, kiedy jestem tylko ja i mój słodki świat. Świat, który otwiera swoje bramy tylko dla mnie i tylko ja mam do niego klucz.

Wczoraj miałam okazję uczestniczyć w wieczorze bluesa. Earl Thomas wystąpił przed nieliczną publicznością i dał niezwykły pokaz. Jego wokal trafiał prosto w serca. Nie dało się go nie lubić. Odniosłam wrażenie, jakby przekazywał publiczności część swojej pozytywnej siły. Zarażał optymizmem. W jednej chwili nawet zrezygnował z nagłośnienia. Zszedł ze sceny i wmieszał się w tłum, śpiewając cały czas. Pierwszy raz spotkałam się z artystą, który zrobiłby coś takiego. Przyznam szczerze, że mi tym zaimponował i jeśli kiedykolwiek będę miała okazję posłuchać go po raz drugi, na pewno się tam pojawię.

Pierwszy raz również odczułam taką jedność z ludźmi, którzy przyszli tego wieczoru. W tłumie można było zobaczyć co najmniej trzy pokolenia. Młodzi bawili się świetnie wraz z nieco starszymi wyjadaczami bluesa. Nie liczyło się też to jak kto wygląda, co ma na sobie lub kim jest na co dzień. Spotkałam się tam jedynie z życzliwością i dobrą zabawą. Kulturalna impreza bez przykrych niespodzianek. Wieczór, który na długo zostanie mi w pamięci.

Myślę, że tego co poczułam nie da się dobrze opisać słowami. To było coś niesamowitego, pewnego rodzaju jedność z publicznością ale i samym artystą. Muzyka była tu niezwykle istotnym elementem. Dopełnieniem całego obrazka. Pozwalała na wsłuchanie się w samego siebie i odnalezienie tam czegoś... o czym nie miałam pojęcia.

Do tej pory nie byłam też zagorzałą fanką bluesa. Każdy utwór brzmiał dla mnie podobnie lub niemalże identycznie. Jednak wczoraj okazało się, że miałam zdecydowanie mylne wrażenie. Co prawda, niektóre utwory miały podobny rytm oraz brzmienie, ale były to raczej nieliczne wyjątki. Reszta różniła się diametralnie. 
 
Zrozumiałam też również za co ludzie kochają bluesa. Albo może inaczej... ja pokochałam go za tę bijącą od niego pozytywną energię. Za piękne utwory zostające gdzieś tam na dnie twojego serca oraz za to, że aż chce się poszerzać swoją wiedzę na temat bluesa.

Muzyka zdecydowanie łagodzi obyczaje. Teraz mogę już to powiedzieć i podpisać się pod tym stwierdzeniem obiema rękoma. Wczoraj miałam na to najlepszy przykład, bo jestem przekonana, że w życiu codziennym nie każdy z tej zbieraniny ludzi byłby w stanie się do siebie uśmiechać, czy razem śpiewać. Jesteśmy zbyt różni, co nie oznacza że to źle. Im większa różnorodność tym weselej.

Potrafilibyście zrezygnować z muzyki? Może też jesteście jej ofiarami i wcale wam to nie przeszkadza? Czy kiedykolwiek zostaliście poruszeni przez jakiegoś muzyka?

Chciałabym się z wami podzielić utworem, który najbardziej zapadł mi w pamięć. Wsłuchajcie się w jego słowa, bo są przepiękne i jakże prawdziwe. Jeśli nie przepadasz za bluesem, daj mu choć raz szansę. Nie zamykaj się i poszerz swoje horyzonty, nawet jeśli miałby to być twój jednorazowy taki wybryk.

niedziela, 3 maja 2015

Pokonaj siebie, przezwycięż strach!

Zdarzyło wam się kiedykolwiek zastanawiać co byście zrobili, gdybyście mieli skoczyć na bungee lub ze spadochronem? Co zrobilibyście w ekstremalnej sytuacji? Bylibyście w stanie wspiąć się na Rysy? A może nie chcielibyście wykąpać się z rekinami? Szukacie wrażeń, adrenaliny, czy wręcz przeciwnie? 

Do tej pory wiele razy rozważałam to jak zachowam się w nietypowej dla mnie sytuacji. Wyobrażałam sobie, że niezależnie od sytuacji na pewno sobie z nią poradzę. Przezwyciężę samą siebie, swoje słabości i na pewno obejdzie się bez paniki. W końcu jestem taka odważna. Nieśmiała, ale za to odważna (choć prawdopodobnie te dwie cechy kłócą się ze sobą). Tak, właśnie za taką się uważałam.

Dwa dni temu miałam okazję stanąć przed prawdziwym wyzwaniem i jednocześnie mogłam zweryfikować moje wyobrażenie o swojej odwadze. Korzystając z okazji, którą była zniżka na wejście do parku linowego, zdecydowałam, że spróbuję swoich sił. Namówiłam siostrę by mi towarzyszyła, bo sama nie miałam odwagi tego zrobić. Byłam pewna siebie, swoich sił. Chciałam to zrobić... dopóki nie stanęłam na miejscu i nie zobaczyłam ludzi zmagających się z zadaniem. Poczułam gulę w gardle i w pierwszym odruchu zapragnęłam zrezygnować z tej przyjemności. W końcu jednak się przełamałam. Nie byłabym przecież sobą, gdybym tego nie zrobiła.
Park linowy, który mieści się na Barbarce, tuż pod Toruniem, składa się z trzech tras o różnym poziomie trudności. Zielona jest postrzegana jako najtrudniejsza i przeznaczona dla dorosłych. Oczywiście i nastolatkowie mogą spróbować na niej swych sił jeśli się odważą, a dorośli mają prawo wybrać łatwiejszą trasę. 

To miał być mój pierwszy raz, więc rzecz jasna wybrałam najtrudniejszą trasę. Argumentem, który niezaprzeczalnie mnie do tego przekonał był fakt, że na zielonej trasie było pusto, a dzieciaki kłębiły się na dwóch pozostałych. Po krótkim przeszkoleniu, ruszyłam więc pewnie i rozpoczęłam wspinaczkę.

Na początku wszystko szło w miarę gładko. Oczywiście nie grzeszyłam szybkością. Poruszałam się ostrożnie w miarę żółwim tempem, aż do momentu strzemion (najtrudniejszego odcinka trasy). Tam rozpoczęły się schody. Lina asekuracyjna zaplątała mi się pomiędzy przeszkodę, a nogi rozjechały niemalże tworząc szpagat w powietrzu (tutaj pragnę nadmienić, że jeszcze nigdy szpagatu nie zrobiłam). Ręce powoli zaczęły odmawiać posłuszeństwa, a ja gorączkowo próbowałam się wyplątać, krzycząc jednocześnie na siostrę. Biedna próbowała mnie dopingować. Starała się dodać otuchy tam z dołu, ale ja już jej nie słuchałam.

Spanikowałam. Nie wiedziałam co robić. Chciałam stamtąd zejść jak najszybciej. Wołałam pomocy, jednocześnie robiąc z siebie pośmiewisko dla wszystkich, którzy stali tuż pode mną. Trudno, tego już przecież nie zmienię.

W końcu po długich chwilach grozy, które zaowocowały tym, że siostra jednak przyprowadziła pracownika obiektu. Kobitka nie powiedziała mi nic nowego. Musiałam poradzić tam sobie sama. Myślałam, że utknę tam na zawsze, ale mimo wszystko wzięłam się w garść i dotarłam do końca piekielnej przeszkody. Możecie mi wierzyć lub nie, ale moje ręce i nogi miałam już wówczas jak z waty. A to dopiero połowa trasy! 
Na szczęście dalsza część była nieco łatwiejsza. Obyło się niemalże bez pomyłek (mówię niemal, bo przy drugim zjeździe nie udało mi się złapać odpowiedniej linki, przez co musiałam podciągać się na już mocno sfatygowanych rękach). Niemal nie zrezygnowałam, ale mimo wszystko uparcie brnęłam aż do samego końca.

Zakończyłam ten swój pierwszy raz z parkiem linowym zmęczona, ale i zadowolona. Jestem z siebie dumna, bo mimo paniki, krzyku i złości jaką czułam głównie do samej siebie, udało mi się przejść całą trasę. Pokonałam ogarniający mnie strach i dokonałam tego, choć nie było znowu tak prosto.

Teraz wciąż czuję ból w dłoniach i udach. Zakwasy nie chcą zejść i czuję, że jeszcze parę dni minie, zanim ostatecznie miną, ale na pytanie czy powtórzyłabym to? Bez wahania odpowiem: 
 
TAK! 
 
Życie stawia nas przed wieloma trudnymi sytuacjami. Często musimy walczyć z sobą, by pokonać kolejną kłodę, które to postanowiło nam rzucić pod nogi. Niekiedy będąc bliskim załamania nerwowego wciąż brniemy przed siebie. Właśnie to jest najważniejsze. Nie panika, która nas ogarnia. Nie złość, krzyk i płacz. To wszystko tylko niewielkie skutki uboczne naszych działań. Często to właśnie te uczucia pomagają nam przezwyciężyć największą przeszkodę. A kiedy już nam się to uda, czujemy że moglibyśmy podbić cały świat. Nic więcej się nie liczy, bo właśnie przeżyliśmy nasz osobisty sukces, który to zawsze będziemy pamiętać. 
 
Jak radzicie sobie ze strachem? Co robicie w trudnych sytuacjach? Czy często towarzyszą wam łzy? A może jesteście niezwykle spokojnymi osobami, które do wszystkiego podchodzą rozsądnie?
Odrobina szaleństwa w życiu nam nie zaszkodzi. Co najwyżej zabarwi je wszystkimi kolorami tęczy, a przecież właśnie do tego powinniśmy dążyć. Sprawmy by nasze życie nabrało kolorów!